Zobaczyłem ją. Siedziała naprzeciw mnie na ławce. Piękna. Kruczoczarne długie włosy opadające na ramiona, piwne oczy, blada, niemal porcelanowa cera, bez żadnej skazy. Widok doprawdy godny uwiecznienia.
Bez zbędnego zastanawiania się wyjąłem swój szkicownik i węgiel. Lubiłem nim szkicować, gdyż był wyrazisty. Zacząłem od pierwszych linii. Kontury, owale, ogólny zarys. Wszystko po kolei, na spokojnie. Powolne dokładne ruchy. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ czytała książkę. Miałem więc pewność, iż przez dłuższy czas pozostanie w tym samym miejscu, a w dodatku nie będzie się zbytnio ruszać. Oczywiście poza poruszaniem pięknymi oczami pełnymi głębi, które jednostajnym ruchem podążały za kolejnymi słowami. Od czasu do czasu delikatnym ruchem ręki przewróciła stronę. Postanowiłem również go umieścić. Ten ruch, subtelny i pełen gracji.
Miałem już wszystkie główne kontury. Zająłem się szczegółami. Włosy, twarz, a na niej oczy, nos i usta. Krwiście czerwone. Zabójczo pięknie kontrastowały z porcelanową cerą. Nie mogłem się na nią napatrzeć. Dawno nie widziałem tak nietypowej urody. Cóż, jednego byłem pewny, dobrze wybrałem.
Ostanie ruchy, szczegóły, detale i już. Miałem cały szkic. Przyjrzałem mu się dokładnie, jednak nie byłem zadowolony. Niby miał wszystko, co mieć powinien, ale mimo to, czegoś brakowało. Znowu. Zawsze tak było. Szkicowałem, szkicowałem, ale zawsze brakowało tej jednej rzeczy. Myślałem, że tym razem się uda. Trafiłem na taką piękność, takie cudo, a tu nic. Nadal to samo.
Dlaczego? Dlaczego nigdy za pierwszym razem tego nie ma? Po raz kolejny będę musiał poprawiać. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Jednak robiłem to już wielokrotnie, więc nie zaszkodzi zrobić ponownie.
Wróciłem do rzeczywistości. Przyjrzałem się kobiecie jeszcze dokładniej. Dostrzegłem tytuł książki, którą czytała, „Zbrodnia i kara” Fiodora Dostojewskiego. Ciekawy tytuł, jednak nigdy nie lubiłem głównego bohatera, dlaczego? Bo jest słaby. Za każdą zbrodnię spotyka nas kara? Nie do końca. Kara spotyka nas tylko wtedy, jeśli „pękniemy” jak Raskolnikow. On „pękł” i dlatego spotkała go kara. Myślał, że jest kimś lepszym od innych, że jest nadczłowiekiem. Jednak, gdy przyszło co do czego, to wydało się, jaki jest słaby. Jeśli nie panujesz nad umysłem, jesteś gorszy od zwierzęcia. Jednak jeśli go kontrolujesz, jesteś niepokonany.
Tyle z tej książki.
Po tej chwili refleksji nad lekturą ujrzałem parę piwnych oczu wpatrujących się we mnie. Bez wahania spytała, jakże aksamitnym, niemal anielskim głosem:
– Przepraszam, czy pan mnie maluje?
– Poniekąd tak – odparłem, przeczesując włosy prawą dłonią.
– Poniekąd? – zdziwiła się.
– Dokładnie to szkicuję.
– Mogę spojrzeć na pańskie dzieło?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Była pewna siebie. Muszę przyznać, że podobało mi się to.
– Chce pani?
– Ależ oczywiście – powiedziała bez wahania, a na jej twarzy zagościł uśmiech.
W zasadzie nie miałem nic przeciwko. Zastanawiało mnie, co powie. Podałem jej szkicownik.
Ujęła go delikatnie, najpierw jedną dłonią, potem drugą. Przyglądała się. Siedziałem w ciszy i obserwowałem, czekając na „werdykt”.
Widziałem, jak jej oczy podążają od konturu do konturu. Nie śpieszyła się. W pewnym momencie patrzyłem tylko na jej twarz. Mimiką naprawdę wyrażała wiele. Raz się uśmiechała, zapewne zadowolona z efektu, kolejnym razem mogłem wyczytać z jej oblicza zaskoczenie. Prawdopodobnie zdziwiła się, że któraś część jej osoby wygląda inaczej, niż sobie wyobrażała.
W końcu podniosła wzrok znad szkicownika i rzekła:
– Ma pan talent, wyszło pięknie.
– Cóż, modelka piękna, to i wyszło pięknie – odparłem, puszczając do niej oczko.
Tego się nie spodziewała, gdyż momentalnie na jej twarzy pojawiły się rumieńce.
– No nie i przez pana zrobiłam się cała czerwona – powiedziała zawstydzona.
– Najmocniej przepraszam, ale rozumie pani, komplement za komplement, tak się należy.
– O nie, nie, nie. Musi mi się pan zrewanżować.
W jej oczach wyczytałem stanowczość, chyba nie będzie innego wyjścia.
– Za co? – spytałem zaciekawiony.
– Za zawstydzenie kobiety.
– A na czym ten rewanż miałby polegać?
– Chcę, aby namalował pan mój portret.
– Portret? – moje zdziwienie było niemalże namacalne.
– Tak, potrafi pan?
– Oczywiście – zapewniłem ją.
– Z pewnością posiada pan pracownię?
– Droga pani, każdy szanujący się malarz posiada pracownię, taką bądź inną, ale posiada.
– Więc na co czekamy?
Tak więc ruszyliśmy do mojego domu, a dokładnie do mojej pracowni. W czasie drogi opowiadała mi, o czym jest „Zbrodnia i Kara”. Tak jak myślałem, rozumiała ją, w tak sposób, jak zdecydowana większość. Raskolikowa spotkała zasłużona kara za jego zbrodnię. Kara nie była odkupieniem, nie była ratunkiem, ratunkiem była miłość Soni. Biedna, okaleczona dusza głównego bohatera, pod wpływem tego jakże potężnego uczucia, mogła zostać uzdrowiona. Raskolnikow dostąpił łaski i rozgrzeszenia.
Tak właśnie myślała.
Ale dlaczego? Dlaczego potrzebował on miłości dla uzdrowienia duszy? Bo był słaby. Gdyby nie to, że nie wytrzymał presji, nic z tego nie byłoby mu potrzebne. Silny człowiek nie przejmuje się takimi rzeczami, nie musi się nimi przejmować, gdyż on nie „choruje”. Ma wszystko pod kontrolą i nad wszystkim panuje.
Właśnie tak.
Po pewnym czasie dotarliśmy do mojego domu. Byłem z siebie zadowolony, że jak zawsze na wszelki wypadek miałem wszystko przygotowane, zasłonięte rolety w całym mieszkaniu i tak dalej.
Otworzyłem drzwi i zaprosiłem ją do środka. Po chwili zamknąłem je. Zdejmowała swoje czarne jak noc szpilki. W międzyczasie spytała:
– Dlaczego tu jest tak ciemno?
– Wiesz, lubię ciemność, poza tym, gdy nikogo nie ma w domu, rolety zawsze są opuszczone.
Kiwając głową i mówiąc ciche „Ok” zdejmowała drugą szpilkę.
Pomyślałem, że nie ma na co czekać, to dobry moment. Ze swojej torby wyjąłem strzykawkę. Stanąłem za nią i jednym płynnym ruchem wbiłem igłę w jej szyję. Miotała się, więc ją przytrzymałem. Chciała krzyknąć. Szybko zakneblowałem jej usta dłonią. Wstrzyknąłem całą zawartość. Była to specjalna, opracowana przeze mnie mieszanka różnych środków nasennych. Była tak silna, że po dwóch minutach człowiek zasypiał i już nigdy się nie budził.
Wziąłem ją na ręce i skierowałem się do piwnicy, gdzie była moja pracownia.
Rozebrałem ją do naga i powiesiłem na łańcuchu. Przygotowałem również wszystkie potrzebne narzędzia chirurgiczne.
Miałem już wszystko do rozpoczęcia swojej standardowej procedury.
Zacząłem obdzierać ją ze skóry, zaczynając od głowy, a na stopach kończąc. Była to czasochłonna praca i bardzo skomplikowana, jednak konieczna, bowiem dzięki temu mogłem zdobyć całą krew z ludzkiego organizmu. Średnio była to ilość pięciu litrów, jednak wartość ta wahała się, w zależności od człowieka.
Po kilkunastu godzinach skończyłem swoją pracę. Zrobiłem nacięcie w ciele, podstawiłem wiadro i czekałem, aż krew do niego ścieknie.
Następne kilka godzin później, miałem prawie pełne pięć litrów.
Wszystko było gotowe. Gotowe do tego, aby poprawiać.
Nalałem trochę szkarłatnej cieczy do mniejszego pojemnika. Usiadłem przy biurku, wyjąłem pióro i zacząłem szkicować, raz po raz maczając je w krwi.
Powtórzyłem całą procedurę z wczorajszego poranka.
Przyjrzałem się efektowi końcowemu. Krwiście czerwony szkic doskonale oddawał piękno kobiety, piękno fizyczne, ale nie tylko...
– Tak, tak, nareszcie ma duszę – powiedziałem, z dumą spoglądając na swoje dzieło.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem należący do kobiety, zakrwawiony egzemplarz „Zbrodni i kary”.
Zamyśliłem się.
Szkic ma duszę, ale...
czy ja mam?
Szogun
Dodaj komentarz