Rozdział drugi
Lekko otworzyłem ciężkie powieki. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tyle spałem. Byłem naprawdę bardzo zmęczony, a ciągłe noce bez snu nie polepszały całej sytuacji. Okno do mojego pokoju było otwarte na roścież, bo najwidoczniej zapomniałem go wczoraj zamknąć wchodząc przez nie do domu. Przetarłem twarz i z trudem skierowałem głowę w stronę zegara wiszącego na jednej ze ścian mojego pokoju. Zegarek wskazywał godzinę jedenastą, a to była zdecydowanie za późna pora. Byłem tak bardzo zmęczony, że nawet nie miałem siły wstać. W pokoju było rześko a zapach mojego ulubionego ciasta marchewkowego dochodził z kuchni. Postanowiłem nie marnować dnia i w końcu wstać. Po paru próbach udało mi się i stałem już na równych nogach ziewając jeszcze kilka razy. Nie miałem zamiaru szukać Oliviera, musiałem odpocząć przynajmniej w ten jeden sobotni poranek. Wszedłem do łazienki i uważnie przyjrzałem się swojej twarzy, była blada, a pod oczami miałem wielkie sińce. Opłukałem więc twarz zimną wodą. Następnie powoli zszedłem drewnianymi, starymi schodami prosto do salonu, a następnie do kuchni chcąc zrobić sobie śniadanie. Po tej czynności rozejrzałem się po domu. Nikogo w nim nie było, co lekko mnie zaniepokoiło. Dziadek zawsze o tej porze siedział w salonie i czytał stare gazety popijając przy tym czarną kawę. Nigdy nie miałem z nim aż tak dobrego kontaktu, jednak nie należał on też do najgorszych. Nie rozmawialiśmy często, przynajmniej od śmierci moich rodziców. Strasznie się przez to zmienił nawet bardziej niż babcia, ale ona zawsze należała do silnych osób.
Kiedy założyłem na siebie wcześniej przyszykowaną białą koszule którą wsadziłem w ciemne spodnie, a całość podtrzymywały szelki, które dostałem w zeszłe święta. Wtarłem we włosy trochę żelu i byłem gotowy do wyjścia. Od ostatniego czasu bardzo często wychodzę na dwór i zwiedzam okolice. Nie dawno nawet odkryłem miejsce które bardzo mnie zaintrygowało. Należało teraz do moich ulubionych, nie było tam nikogo, tylko ja sam ze sobą. Ze swoimi myślami i problemami. Zresztą tak czułem się najlepiej ponieważ byłem typem samotnika. Wyszedłem przed dom, a gorące promienie słońca opatuliły moją zmęczoną twarz. Czułem się teraz o wiele lepiej, podszedłem pod furtkę i odpiąłem przypięty do niej czerwony, lekko zardzewiały rower. Wsiadłem na niego i zacząłem przemieszczać się szerokimi brudnymi ulicami naszego miasta. Na ulicach widać było bezdomnych ludzi proszących o trochę pieniędzy na chleb. Zawsze zatrzymywałem się i dawałem parę groszy. Następnie przejeżdżałem przez wielki most którego stan był koszmarny, co chwilę znajdywały się tam jakieś dziury, gruz i strzępki przeróżnych przedmiotów. Nic tutaj nie było piękne i nie skupiało uwagi. Chciałoby się z takiego miasta jak najszybciej wydostać, pojechać jak najdalej, polecieć i szybować. Było to niestety niemożliwe. Nikt tutaj prawie nie miał prawa jazdy, nawet nie było samochodów. Zresztą nikomu nie były potrzebne, wszystko było prawie doszczętnie zniszczone. Jedyne pojazdy które się tutaj znajdywały to czołgi i wojskowe auta. Wszystko co tutaj się znajdywało i mogło nazywać się piękne to rzeczy wykonane i odbudowane przez mieszkańców. Pod mostem znajdywała się wielka rzeka, a na jej brzegu zawsze widoczni byli rybacy. Nie łowili za dużo ponieważ rzeka nie należała do najczystszych. Mimo wszystko stali tutaj odkąd tylko pamiętam. Zjeżdżając z mostu można było zobaczyć wąską ścieżkę prowadzącą na jedną z tutejszych polan. Rosło tu wiele kwiatów, jednak wszystkie przykrywały chwasty i ciernie. Jechało się nią wzdłuż muru który odgradzał nas od lasu. Zawsze w tym momencie schodziłem z roweru i patrzyłem w górę. Można było zauważyć czerń w nim panującą, mrok i przenikliwy smutek. Nie było słychać w nim żadnych odgłosów zwierząt, śpiewu ptaków, ani koncertu świerszczy. Dalej prowadziłem rower aż do wysokiego drzewa, którego gałęzie w połowie wkraczały na teren mrocznego lasu. Zostawiałem rower na dole i wspinałem się na samą górę, a stąd było widać dosłownie całą okolice w tym las. Mogłem siedzieć tam godzinami i wpatrywać się w widoki, które co chwilę się zmieniały. Niebo zmieniało barwy i swoje ułożenia. Wiał lekki wiatr a słońce raz znikała a rat to pojawiało się zza chmur. Czytałem swoje ulubione książki nawet po kilka razy i pisałem. Pisanie to było jedno z moich ulubionych zajęć, jednak nikomu nie pokazywałem tego co tworzyłem.
Po kilku godzinach jednak nadchodził czas powrotu. Wsiadałem na rower i ruszałem przed siebie. Obserwowałem te same twarze, te same przedmioty. Droga wcale nie była na tyle długa na ile się wydawała. Z łatwością wymijałem uliczki za ulicami. Jadąc jednak pewne śmiechy przykuły moją uwagę. Wiedziałem doskonale do kogo one należą. Zostawiłem rower za rogiem i postanowiłem wejść na górę tego budynku na którym znajdywałem się wczoraj ponieważ wiedziałem że widać z niego okolice. Niezauważenie przeszedłem przez dwie uliczki i z trudem wdrapałem się na górę. Wiał tam bardzo zimny wiatr który całkowicie rozwiał moje włosy. Podszedłem bliżej krawędzi i byłem idealni nad nimi. Stali tworząc koło i prowadzili ożywioną rozmowę. Słychać było też ich pojedyncze słowa, ale one doskonale były dla mnie zrozumiałe. Kiedy jednak gwar na ulicach ustał można było usłyszeć co tak naprawdę mówią.
- To działamy teraz?
-Tak, dokładnie
-Powodzenia, wiesz gdzie będziemy czekać, tylko tego nie popsuj!
Słyszałem jak wypowiadają te zdania i nie miałem pojęcia o co może im chodzić. Co oni zamierzają zrobić. Jeżeli byłoby to coś co miałoby nam zagrażać gotów byłem by zejść tam na dół i poważnie z nim porozmawiać. Mimo iż jestem od niego młodszy, wydawało mi się, a raczej byłem tego pewien że mam więcej rozumu w głowie niż oni wszyscy razem wzięci. Wiedziałem że szykuje się coś złego, jednak starałem się myśleć pozytywnie.
Przesłali sobie porozumiewawcze spojrzenia po czym każdy rozszedł się w swoją stronę. Oliver zmierzał w kierunku głównego placu, a reszta w stronę punktu widokowego. Powoli traciłem go z oczu dlatego musiałem zmienić miejsce w którym się znajdywałem. Zszedłem powoli z drabiny. Musiałem uważać by nie spaść ponieważ ostatni raz kiedy tu byłem wyłamałem z kilka szczebli. Kiedy w końcu byłem na dole zacząłem biec w stronę w którą udał się Oliver. Zanim go zauważyłem minęło z kilka minut. Schowałem się za rogiem i bacznie go obserwowałem. Był zdenerwowany i zdeterminowany. Jego wzrok skupiał się na jednym punkcie, ale od czasu do czasu oglądał się za siebie patrząc czy aby na pewno nikt się za nim nie znajduję. Na głównym placu właśnie odbywał się apel do mieszkańców. Pierwsza myśl jaka pojawiła się w mojej głowie to, to że chcą ogłosić naszym mieszkańcom o wyborach. O wyborach tak naprawdę bez wyjścia, bo oba rozwiązania nie były dobre i przyniosłyby tylko straty. Nie chciałem jednak teraz o tym myśleć, musiałem jak najszybciej dowiedzieć się co on tam robi. Oliver rozejrzał się raz w prawo i w lewo po czym zaczął biec i przyczaił się pod sceną z której przemawiał nasz prezydent Croft. Teraz można było domyśleć się czego tak naprawdę chcę. Zacierał ręce ze zdenerwowania i wpatrywał się w walizkę stojącą obok krzesła Crofta. W tym momencie domyśliłem się co tak naprawdę się tutaj dzieję. W tej walizce była mapa naszego miasta i wszystkie ważne rzeczy. Było na niej dokładnie zobrazowane miasto, cały las, obszar panujący za nim. Mając ją z łatwością moglibyśmy wydostać się z tej ruiny. Wiedziałem że dzielą go minuty przed zawinięciem znaleziska. Kiedy mieszkańcy jak to na początku każdego zebrania zaczęli śpiewać nasz hymn, a pierwsze nuty melodii zabrzmiały Oliver jednym ruchem chwycił walizkę i zaczął biec tak szybko jak tylko potrafił w stronę tarasu widokowego. Na jego nieszczęście całą sytuacją zauważył jeden ze strażników. Wystrzelił z pistoletu pocisk prosto w chmury chcąc przestraszyć i zmusić do poddania się uciekiniera. To jednak nic nie dało. Słychać było na ulicy krzyki i zamieszanie panujące tutaj udzielało się każdemu. Za Olivierem zaczęły biec silnie uzbrojone straże, które nawoływały go do poddania się. Ja jednak znałem go dokładnie i wiedziałem że tak łatwo z nim nie będzie. Oderwałem się od chropowatej ściany i zacząłem biec w stronę mojego roweru. Kiedy dotarłem na miejsce szybko wszedłem na niego i zacząłem jechać za strażnikami. Jednak nic nie widziałem. Jedynie słyszałem nawoływania i tupot butów i przeładowania broni. Szybkim ruchem otworzyłem drzwi jednego z budynków i schodami dostałem się na szóste piętro. Serce waliło mi jak oszalałe a ja chciałem być na czas. W końcu byłem na jednym z balkonów. Widziałem idealnie Oliviera biegnącego w miejsca drzewa na którym często spędzałem czas. Chcąc jak najszybciej się tam dostać, skrócił drogę biegnąc przez ciernie, które pokaleczyły mu całe nogi. Zostało mu już dosłownie kilka metrów. Przerzucił walizkę przez mur w mroczny las po czym sam wszedł na drzewo i spinając się gałąź po gałęzi zeskoczył prosto do niego. To już był koniec, miałem w głowie pełno myśli, jednak nie potrafiłem tego racjonalnie wyjaśnić. Nie mogłem w to uwierzyć, czy ktoś robił sobie ze mnie żarty? Straże nie miały zamiaru wchodził w głąb lasu i biegiem zaczęły wracać w stronę placu, pewnie chcąc ogłosić wszystko Croftowi. On nie mógł dopuścić by jego wszystkie sekrety nagle miał ujrzeć cały świat, ale nie oszukujmy się, każdy kto tam wszedł już żywy nie wychodził i w tym momencie poczułem ogromne okucie w sercu. Serce waliło mi jak oszalałe, a ja zdawałem sobie sprawę że to już koniec.
***
Byłem już w domu. Siedziałem na kanapie i czekałem na powrót moich opiekunów. Nie było ich dosłownie od samego rana i nie wiedziałem czy iść ich szukać czy czekać na nich w domu. Może i mieli swoje lata ale jednak mimo wszystko byli dorośli i sami mogli decydować, ile czasu zamierzają być poza domem. Postanowiłem więc zostać i zrobić kolację. Nie wychodziło mi to jednak najlepiej bo byłem cały w nerwach, a moje ręce trzęsły się jak oszalałe. Może i nie wyszła perfekcyjnie ale starałem się najbardziej jak tylko mogłem. Siedząc w salonie wpatrywałem się w sufit i myślałem o Olivierze. Zastanawiało mnie czy jeszcze żyje, ale było mi też trochę lepiej bo miał ze sobą mapę która mogła mu choć trochę pomóc. Moje rozmyślanie przerwał dzwonek do drzwi. Szybko zerwałem się z łóżka i udałem w stronę korytarza który prowadził do wejścia. Kiedy otworzyłem drzwi moim oczom ukazał się dziadek. Miał dziwny wyraz twarzy, taki smutny i zły. W rękach trzymał kapelusz, który zawsze nosił na głowie. Nie wyglądał najlepiej. Wyszedłem na zewnątrz
- A gdzie jest babcia?
Teraz zapanowała głucha cisza. Wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem jednak po tych słowach, spuścił wzrok w ziemię. Panowała głucha cisza, kiedy w końcu ją przerwał
-Babci nie ma i już chyba nie będzie.. Jest w szpitalu, miała zawał i wiesz niestety co to oznacza
Nie mogłem w to uwierzyć. Posłałem mu ostatnie spojrzenie i zacząłem biec w stronę szpitala głównego. Ciężko mi było łapać oddech, a po moich policzkach spłynęły pojedyncze łzy, które od razu otarłem, nie dając nikomu poznać żadnej oznaki mojej słabości. Po paru minutach byłem na miejscu wszedłem do środka i biegiem udałem się do recepcji. Wytłumaczyłem wszystko, a oni kazali mi czekać na swoją kolej. Dostałem numerek i pozostało mi czekanie aż będę mógł ją zobaczyć. Na korytarzu można było zobaczyć płaczących i w większości modlących się ludzi. Ja nie wierzyłem w takie rzeczy. Moja wiara polegała tylko na rzeczach realnych do spełnienia. Bo gdzie jest Bóg kiedy go potrzebujemy. Kiedy dzieci i starcy chorują i umierają w męczarniach. Te wszystkie wojny, a konsekwencje tego wszystkiego ponoszą niewinni ludzie. Jakieś dziesięć lat temu na naszą ziemię zrzucono kilka bomb atomowych, miał być to koniec świata, ale jednak coś poszło nie tak i nasz fragment ziemi został nietknięty. Zastanawiało mnie jak wygląda świat za naszym lasem, czy coś tam w ogóle istnieje i czy są tam inni ocalali ludzie. Dlatego też te wszystkie konflikty i kłótnie między narodami do tego doprowadziły. Odkąd tylko pamiętam ludzie nigdy nie umieli i nie umieją w pełni żyć razem pomagając sobie i troszcząc się o siebie. Niestety to wszystko do tego doprowadziło, a ja nie zamierzałem się modlić bo wiem że to nic nie da, była to tylko marna nadzieja która później okazuje się straszną rzeczywistością. Dlatego też siedząc tutaj powoli oswajam się z najgorszą myślą. Nie mogłem jednak uwierzyć w to że prawdopodobnie jednego dnia stracę dwie ważne dla mnie osoby.
Spojrzałem w stronę lewego korytarza i zauważyłem kilka lekarzy biegnących do pewnych metalowych drzwi. Miały chyba z kilkanaście zamków. Zaraz za lekarzami pobiegły pielęgniarki z całym potrzebnym sprzętem. Było to naprawdę bardzo dziwne ponieważ nigdy nie widziałem żeby dawano tam jakichkolwiek pacjentów i to zbudziło moją ciekawość. Nigdy dotąd ich nie zauważyłem, może dlatego że nie bywałem często w takich miejscach ale na pewno pamiętałbym tak charakterystyczną rzecz. Po kilku minutach drzwi zamknięto. Na korytarzu z powrotem powrócił dawny spokój i każdy wrócił do swojego zajęcia. Wstałem i podszedłem do jednego ze stolików sięgając po jakieś czasopismo. Kompletnie nie umiałem się na nim skupić bo w myśli miałem już tylko najgorsze scenariusze. Ciszę jednak przerwał straszny hałas wydobywający się z głośników. Głowa bolała mnie strasznie i chcąc zagłuszyć straszny dźwięk który przeszywał całe moje ciało zatkałem rękoma uszy i upadłem na ziemię. Kuliłem się z bólu a jedyne co słyszałem to pisk.
-Prosimy jak najszybciej przejść w stronę wyjścia ewakuacyjnego, powtarzam prosimy by jak najszybciej opuścić budynek szpitala.
Usłyszałem kobiecy głos mający źródło z wielkiego głośnika. Jednym ruchem poturlałem się pod jedno ze szpitalnych łóżek. Widziałem stąd dosłownie wszystko co chciałem. Pielęgniarki pomagały ludziom wstać i pomóc wydostać się chorym na zewnątrz. Tupot butów, płacz dzieci i krzyki było słychać dosłownie w całym budynku. Po paru minutach jednak robiło się coraz ciszej, a ja powoli traciłem świadomość i niestety zamknąłem oczy, pozwalając sobie zemdleć.
Otworzyłem ciężkie powieki. Panowała głucha cisza a na korytarzach widoczne były żółte światła awaryjne które co chwilę zapalały się i po paru sekundach gasły. Postanowiłem wydostać się spod łóżka szpitalnego. Wyturlałem się i z trudem wstałem. Przetarłem twarz i udałem się w stronę tajemniczych drzwi które od samego początku zbudzały moją ciekawość. Dziwnym sposobem były teraz otwarte na roścież. Chwyciłem za nie i wychyliłem się chcąc zobaczyć co się za nimi znajduję. Zimno które wypłynęło z pomieszczenia przeszło przez całe moje ciało tworząc na moim ciele gęsią skórkę. Moim oczom ukazały się schody które prowadziły na dół. Było tam naprawdę ciemno dlatego postanowiłem pójść w stronę recepcji, rozglądając się uważnie. Wszedłem do małego pomieszczenia w którym znajdował się zapalony komputer, a na jego pulpicie znajdował się dziwny obraz komórki człowieka. Nigdy nie byłem dobry z biologii dlatego też uznałem to za mało ciekawe i kompletnie nie ważne. Usiadłem na wygodnym zielonym fotelu i po kolei otwierałem każdą szufladę w poszukiwaniu jakiegoś światła. Otwierając jedną z nim moim oczom ukazał się jakiś dokument a na nim wielki czerwony wykrzyknik. Chwyciłem papier w rękę i zacząłem czytać
Dnia 20 września 2029 roku pierwsze oznaki ukazywał pacjent z numerem 16. Każde jego objawy czyli drgawki, gorączka, nadwrażliwość, agresja i przede wszystkim kanibalizm dawały oznaki nowego wirusa. Najprawdopodobniej pacjentowi udało się wrócić z mrocznego lasu z powrotem do miasta. Nie wiadomo czy jednak zaraził jednego z naszych. Może to jednak być początek czegoś groźnego, dlatego też prosimy o próbki badań i rozwiązanie całej sprawy.
Zaraz po tym chwyciłem kolejną kartkę papieru.
Dnia 20 lutego 2030 roku rozwiązano panujący problem czyli wirusa zwanego Molishem czyli jednym z najgroźniejszych wirusów dzisiejszych czasów mającego bardzo silne działanie na człowieka. Udało się go pokonać dzięki pracy specjalistów. Podawane szczepionki zadziałały idealnie na każdego chorego pacjenta. Mieszkańcy nie dowiedzieli się iż panowało im kiedykolwiek jakieś niebezpieczeństwo a to wszystko dzięki naszemu wspaniałemu rządowi. Dziękujemy za wszystkie badania.
Nie mogłem uwierzyć w to że mieli oni czelność ukrywać przed nami tak ważną sprawę. Może i niektórzy wpadli by w panikę ale wiedzielibyśmy na czym stoimy. Powróciłem do poszukiwań, ponieważ czułem że czasu mam coraz mniej, a zaraz ktoś mógłby mnie zobaczyć mimo iż wydawało mi się że w budynku szpitala nikogo nie ma. W końcu znalazłem małą żółtą latarkę. Wróciłem z powrotem do drzwi, ale tym razem zamierzałem zejść na dół. Schodziłem powoli, święcąc po ceglanych ścianach. Było tu mnóstwo pajęczyn jakby nikogo tu nigdy nie było. Widać więc że za często nikt tutaj nie bywał. Schodząc w dół można było dostrzec jedno z okien, ale co najdziwniejsze, znajdywałem się teraz pod ziemią. Po co więc znajdywało się tutaj okno? Pomyślałem iż to błąd architekta i po namyśle schodziłem dalej. Nie wiem dlaczego ale droga bardzo mi się dłużyła, ale to i może dobrze bo to co tam zobaczyłem nie zapomnę już chyba do końca życia.
1 komentarz
AJM
reasumując całość mam kilka pytań zastrzeżeń. z tekstu wywnioskowalam że w miasteczku panuje bieda, bohater nie pochodzi z bogatej rodziny i tu jest moje ale... czy w takim wypadku bohater i jego brat nie powinni pracować? wątpię aby władze odpuscily i płaciły za szkole prawie dorosłych i zdrowych chłopców. a tu nasz bohater choć klepie biedę całe dnie spędza na gapieniu się w niebo i nawet nie pomyśli aby pomoc dziadkom finansowo. co do pierwszego rozdziału ciężko określić wiek bohatera. na początku sądziłam że jest to wspomnienie dorosłego mężczyzny a tu okazuje się że jest to nastolatek który czeka aż babcia podsunie jedzenie pod nos...