Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Szkarłat w kolorze czerni cz 3

Jechali spokojnie. Dopiero na miejscu uświadomił sobie, że mieli same zielone światła. Dojechali. I wtedy pomyślał o Sarze. Pierwszy raz od tego czasu, inaczej. Wiedział, że jest w innym miejscu. Jest tam szczęśliwa i chce, żeby i on był.
– Wejdźmy. Mama zrobiła coś, co polubisz. Założysz się?
– Jestem zdruzgotany – powiedział sucho.
– Weź się w garść.
Jednak po jego minie widać było, że jest mu ciężko. Jechali windą.
– Zaczekaj – powiedziała cicho.
Spojrzał na nią. Zara położyła mu delikatnie dłonie na twarzy. Poczuł literalną ulgę, jakby odnowione wspomnienie straty odeszły daleko.
– Lepiej?
– Tak, czuje się już dobrze. Masz jakiś dar, dziękuję.
Po chwili weszli do apartamentu państwa Rahman.
– O już jesteście, zaczęłam się niepokoić, mogłaś zadzwonić, córko.
– Mamo, wszystko dobrze. Co dobrego ugotowałaś? Ciekawe czy Alanowi będzie smakować.
Matka popatrzyła na nią ukradkiem.
– Jesteście już na ty?
– Tak jest łatwiej. Tu wszyscy tak do siebie mówią.
– Nie chcę nadużywać gościnności, mogę poczekać w aucie...
– Ach, proszę mi nie robić przykrości. Na pewno będzie panu smakować. Zwykle jemy trochę bardziej pikantnie, ale tym razem nie dałam dużo przypraw.
Usiedli. Aisha szeptała cicho prawdopodobnie jakąś modlitwę dziękczynną. Zaczęli jeść.
– Bardzo smaczne. Jak się nazywa ta potrawa?
– Mee goreng, a jutro zrobię satay. Je pan mięso, prawda?
– Tak, a dlaczego?
– Zara jest wegetarianką od jakiś dziesięciu lat.
– Dużo ludzi przechodzi na weganizm, ponoć zdrowiej.
– Zrobiłam to z innego powodu. Zabijanie zwierząt jest złe.
– Nigdy nie polowałem, niestety byłem na wojnie i zabiłem kilku ludzi. Ludzie są bardziej wartościowi od zwierząt.
Zara posłała mu krótkie spojrzenie.
– Tylko nieliczni.
Matka wyczuła coś i dotknęła dłoni Zary.
– Proszę cię, nie zaczynaj.
– Już skończyłam – znowu ukazała swoje piękne, białe zęby.
Aisha podała jeszcze deser. Tym razem typowo amerykański. Sernik z truskawkowym sosem, a do picia napój z mango. Zjedli obiad, lecz nadal nie opuszczali stołu.
– Proszę wybaczyć pani Rahman. Jakie mamy plany na popołudnie?
– Myślę, że nie będę opuszczać domu.
Alan skierował swój wzrok na Zarę.
– Mam sporo nauki
– W takim razie... jeżeli tak, będę w wozie na dole.
– Myślałam, że zechce pan zobaczyć zdjęcia z Malezji.
– Sam nie wiem, czuję się zaszczycony.
Zara wstała od stołu.
– Tylko nie pokazuj moich zdjęc, kiedy byłam mała – posłała jej uśmiech. Wybaczcie, muszę się uczyć.
Brunetka zniknęła w swoim pokoju.
– Proszę usiąść wygodnie na kanapie, zaraz wrócę – gospodyni zostawiła gościa samego.
     Patrzył na pokój. W salonie poza skórzana kanapa stołem i krzesłami stały dwa skórzane fotele i ciężki, prawdopodobnie wykończony hebanem, regał. Alan nie przypuszczał, że cały mebel może być wykonany z tak drogiego drewna. Pokój nie różnił się niczym od pomieszczenia mieszkalnego zwykłych amerykanów, poza tym, że ochroniarza nie dostrzegł obrazów ani dekoracji. Alan pomyślał, że w gabinecie Rahmana jest pewnie portret proroka i dywanik do modlitwy. Jego znajomość islamu nie była zbyt rozległa. Miał kompletnie inne nastawienie do arabów niż większość Amerykanów. Napatrzył się dość w Iraku i miał swoje zdanie na temat całej tej wojny i anty islamskiej propagandy. W swoim sercu wiedział, kto jest naprawdę zły. 
Aisha pojawiła się z powrotem. W rękach trzymała trzy grube albumy.
– Proszę do stołu, będzie wygodniej nam oglądać.
– Jeżeli pani pozwoli, umyję ręce.
– Ależ oczywiście. Łazienka jest po prawej stronie korytarza.
Matka patrzyła przez okno. Niby to samo. Budynki mniej nowoczesne niż tam, gdzie mieszkała poprzednio, w sercu czuła tęsknotę za Malezją. Nawet nie dostrzegła, kiedy wrócił Alan.
– Proszę usiąść. – Dyskretnie obserwowała mężczyznę, nie dlatego że jej się podobał, bardziej pod kątem jak odbiera go córka.
     Otworzyła pierwszy album. Zaczęły się przewijać zdjęcia dziewiczych krajobrazów. Na niektórych była tylko natura, na innych rodzina Rahmanów na jej tle. Matka ominęła kilka kartek. Pewnie przypomniała sobie prośbę córki. Na pierwszym zdjęciu z Zarą dziewczynka mogła mieć pięć lat. Oglądał z uwagą i coś go uderzyło. Ubiory. Szczególnie kobiet. Pamiętał czerń kobiecych ubrań w Iraku. Na zdjęciach były widoczne i czarne, ale przeważały barwne, soczyste kolory a na twarzach osób panowała radość. Przyroda pomieszana z architekturą. Proste meczety islamskie i złote posagi Buddy czy pomniki Shiwy.
– Ze zdjęć rozumiem, że w pani ojczyźnie nie obowiązują sztywne zasady islamu – powiedział Alan.
– Malezja żyje z turystów. Islam to tylko 2/3 ludzi. Jest wielu buddystów i wyznawców hinduizmu. Sztywne zasady obowiązują tylko w świątyniach. Ludzie są bardzo uprzejmi. Bardzo ciepli. Ciężko to sobie wyobrazić, jeżeli ktoś tam nie mieszka.
Aisha opisywała niektóre zdjęcia. Podkreślała co jakiś czas, jaką mają grzeczną i kochającą córkę. Nawet nie spostrzegł, że zbliżyła się ósma i zamierzał wstać.
– Proszę jeszcze poczekać, mąż zaraz przyjdzie. Zjemy razem kolację.
– Och, doprawdy...
Mężczyzna usłyszał otwierane drzwi pokoju Zary. Podeszła do mamy i ujęła jej głowę w dłonie.
– Dobrze, że przyszłaś. Pan Alan oglądał ze mną zdjęcia. Zaraz przyjdzie tata, a ja chciałam zrobić kolację, więc będzie dobrze, jak mu potowarzyszysz.
– Dobrze, mamusiu. – Gdyby ktoś z boku obserwował zachowanie córki państwa Rahmanów, musiałby przyznać, że jest wyjątkowo dobrze wychowana i najprawdopodobniej słodka i przemiła.
Zara usiadła po przeciwnej stronie stołu.
– Podoba się panu Malezja? – zapytała z nieschodzącym uśmiechem na ślicznej buzi.
– O tak!
Dziewczyna umiejętnie hamowała uśmiech.
– Maskotką stolicy jest podwójna wieża. Wie pan, że jej fundamenty sięgają sto pięćdziesiąt metrów pod ziemią?
– Imponujące.
– Też tak sądzę.
– Jutro mam zajęcia od rana. Zaczynam kwadrans po ósmej. Potem mam przerwę od dziesiątej i zaczynam o drugiej trzydzieści. Mam zajęcia do piątej. W przerwie idę do biblioteki, jakiejś kawiarni z grupą, czasami sama. Porozmawiam z tatą. To jest trochę dziecinne.
Alan nie bardzo wiedział, co jest dziecinne, lecz nie zdążył się zapytać, bo wszedł Ahmed.
– Witam panie Rahman – Ross wstał zza stołu.
– Witam, ciężki dzień?
– Nie tak bardzo. Jestem kilka godzin w pańskim apartamencie. Musimy zmienić zasady płacenia. Nie przyjmę zapłaty za siedzenie w domu.
– Proszę tak nie mówić, na razie niech tak zostanie.
Aisha zaczęła przynosić różne potrawy. I nie tylko malajskie. Alan dostrzegł japońskie sushi i sałatkę wyglądającą na grecką.
Po małej chwili zaczęli jeść. Trwało to prawie godzinę. Ross musiał przyznać, z dawno nie jadł tak dobrego jedzenia. Zamierzał wstać, ale Zara dała mu znak wzrokiem, żeby zaczekał.
– Tato, mam prośbę.
– Tak, córko.
– Rozumiem, że się o nas martwisz. Park i sklepy, rozumiem, ale sądzę, że kiedy jadę i wracam z uniwersytetu, nie potrzebuję ochrony. Co innego, gdybym była córka ministra czy prezydenta albo jakiegoś milionera i obawiałbyś się porwania.
– Zamierzam poznać lepiej miasto. I tak mam wiele czasu na przygotowywanie posiłku – włączyła się matka, dając jasny przekaz mężowi, że będzie potrzebować Alana.
– Tak, rozumiem wasz punkt widzenia. Podpisałem z panem Rossem umowę na dwa lata.
– Panie Rahman. Proszę się tym nie trapić. Warunki umowy zawsze możemy zmienić.
– Jest jeszcze jedno. Za miesiąc przeprowadzamy się do domu na przedmieściu. A ja mam w ciągu następnych miesięcy kilka wyjazdów służbowych. Nie chciałbym was zostawiać samych w nocy.
Alan poczuł zimny pot na plecach.
– Nie bardzo rozumiem?
– Chodzi o to, że prosiłbym pana o całodobową opiekę. Oczywiście za dodatkową opłatą.
– Och, jestem zaskoczony. Proszę dać mi dzień na zastanowienie. Prawdę mówiąc, pańska żona jest bardzo miła i córka nie sprawia trudności. Nie miałem jeszcze ochrony całodobowej.
– Rozumiem. Myślę, że dzień to za mało. Tydzień powinien wystarczyć. Poznacie się lepiej.
Alan patrzył na Rahmana i szybko myślał.
– Dobrze, dam odpowiedź za tydzień. A teraz pożegnam państwa. Muszę przyznać, że pańska żona doskonale gotuje i nigdy nie jadłem czegoś tak dobrego.
Skłonił się w kierunku Aishy, podał dłoń Rahmanowi i skinął lekko głowa do Zary. Wyszedł.
– Przemiły człowiek. Aż trudno uwierzyć, że był komandosem i dużo przeszedł.
– Zapomnieliśmy ustalić, o której ma być jutro – Ahmed zrobił zakłopotaną minę.
– Godzinę przed wyjściem dam mu znać – powiedziała Aisha.
– Tak, oczywiście. Mam nadzieję, że nie zrezygnuje. Robi dobre wrażenie, ma świetne wyszkolenie i doskonałe referencje.
Córka popatrzyła na nich krótko.
– Wstaję rano, więc muszę iść wcześniej spać, zatem was pożegnam już teraz.
Podeszła do ojca i ucałowała go w czoło, a mamę w policzek.
– Miłego wieczoru i dobrej nocy.
Ojciec spojrzał na nią z miłością i rzekł.
– Śpij z Bogiem.
Stał chwilę zamyślony.
– Spotkam cię po wieczornej modlitwie, żono.
– Też się pomodlę, mężu – Aisha spojrzała prosto w oczy męża.
                                                                         *
     Simon Gunrock zakończył rozmowę telefoniczną Siedział na skórzanym fotelu. Nogi opierał na szklanym niskim stoliku. Nienagannie ubrany. Na ręku miał złoty Rolex za pięćdziesiąt tysięcy a na palcu sygnet z diamentem. Rękaw białej koszuli zakrywał tatuaż smoka na nadgarstku. Jego surowa twarz nie wyrażała uczucia zadowolenia, a przecież właśnie dogadał się w sprawie dobrej oferty. Żona siedział w salonie na dole i patrzyła na dwójkę ich małych dzieci. Dziewięcioletni Peter i siedmioletnia Olivia byli dobrym rodzeństwem.  
     Pamela Gunrock przeglądała magazyn i zerkała na dzieci. Jej pociechy, jedyna rzecz, która pozwalala żyć. Szatynka, o zgrabnym ciele skończyła niedawno trzydzieści dwa lata. Miała przyklejony uśmiech na twarzy. Powinna się przyzwyczaić, ale nie mogła. Kiedy go poznała, sądziła, że był zwykłym sprzedawcą. Dwa miesiące po ślubie dotarło do niej, że wyszła za gangstera. I to wielkiej klasy.  
     Sam nie zabijał, tylko koordynował i planował. Broń, nielegalne transakcje i w końcu doszło najgorsze. Biała śmierć. Heroina. Prawdopodobnie był największym odbiorcą towaru z Kolumbii i Meksyku. Nie wszyscy jego ludzie wyglądali strasznie, ale jednego naprawdę się bała. Strachem napawała jego twarz, a szczególnie oczu. Pamela uważał, że mężczyzna ma śmierć w oczach. Rzadko się uśmiechał, ale nawet wtedy oczy pozostawały lodowate i pozbawione najmniejszego uczucia.
Wiedziała, że to nie jest szef ochrony Simona. Tym był wielki i barczysty Tom Hall. Facet o arktycznym spojrzeniu nazywał się John Smith. Czuła, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko i imię. Czasami mąż mówił na niego Mamba.  
     Trzy lata Pamela snuła domysły. Nie była głupia, jak myślał Simon. Umiała trzymać swoje spostrzeżenia. W końcu się domyśliła, czym zajmuje się jej mąż. Kosztowało ją to noc. Zlepki zdań, własne przeczucie. John nie był częstym gościem domu. Nie mogła znieść jego oczu. Czuła tam zło. Zło. Trzy lata temu dowiedziała się, co robi John. Żeby tylko zabijał! Widziała zdjęcia w telewizji i to krótkie i pewnie najbardziej delikatne. Walki gangów narkotykowych sa bezlitosne. Najgorzej kończą ci, którzy chcą oszukać szefa, a jeszcze gorzej tacy co chcą zdradzić lub zdradzają.
     Kiedy zapytała męża o Johna, dowiedział sie tylko, ze woli nie wiedzieć co robi, a szczególnie jak wyglądają ci, którzy dostana się w ręce Smitha, albo lepiej co po nich zostaje. Pamela nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Czuła, że skazana jest na życie z potworem, który otacza się innymi potworami. Nie obawiała się o siebie jak tylko o dzieci. A jej najczarniejszym snem była świadomość, że jej syn może kiedyś pójść w ślady ojca. Co prawda powiedział jej, żeby sie nie obawiała, ale to jej nie wystarczyło. Musiała udawać. W głębi serca nie pragnęła, żeby mąż to zostawił. Wiedziała, że to nie jest możliwe. Więc modliła się o jedno. O lekka śmierć dla niego i o życie dla swoich dzieci. Nie stać jej było na luksus o prośbę przetrwania dla siebie. Nawet nie myślała, by zgłosić policji. Po pierwsze nie miała dowodów, po drugie nikt na świecie nie uchroniłby jej przed jego zemstą.
     Dom chroniono dzień i noc. Dzieci miały ochronę w drodze do szkoły i z powrotem. Nawet kiedy chodziła do sklepu czy na basen publiczny, widziała znajome twarze w okolicy.
O nie Simon nie był zwykłym sprzedawcą. Ona wiedział, że jest szefem. Może największym nie tylko w Nowym Yorku. Może na całym wschodnim wybrzeżu. Znał ludzi. Adwokatów, wysokiej rangi policjantów. Dwóch senatorów. Nie łudziła się, że tamci nie wiedzą, czym zajmuje się Simon.
Zrobiło się wpół do dziewiątej.
– Olivia, Peter. Czas sie myć i spać. Bo nie wstaniecie jutro do szkoły.
Simon schodził po schodach.
– Tak, musicie słuchać mamy. Jazda do mycia, łobuziaki.
     Spojrzał na dzieci z uśmiechem. Były jeszcze za małe, żeby zrozumieć. Popatrzył na nią. Nadal z uśmiechem. Ona odwzajemniła mu się tym samym. Podeszła i pocałowała go w policzek. Czuła zimno.
     Najgorsze było, kiedy się do niej zbliżał. Na szczęście nie robił tego często. Wówczas było jej najtrudniej udawać. Udawać rozkosz, robić wrażenie, że tego chce z nim. I czuła, że on wie. Za to jedno mu dziękowała, że nigdy nie dał jej do zrozumienia.
– Też jestem zmęczoną. Dopilnuję, żeby się umyły i pójdę się położyć. Przyjdziesz?
Popatrzył na nią. Nie udawał. Zimny wzrok przeniknął jej duszę.
– Muszę się zobaczyć z Johnem. Wiem, że nie lubisz, kiedy przychodzi. Powinienem wrócić koło północy.
– Naprawdę go potrzebujesz? Boję się tego człowieka.
Popatrzył na nią z kwaśnym uśmiechem.
– Potrzebuje go. W sprawach kryzysowych jest najlepszy. Umie się dowiadywać tego, co ja potrzebuję wiedzieć, a właśnie coś wynikło i brakuje mi kilka klocków w układance.
– Tata musi załatwić cos ważnego. Bądźcie grzeczne. Zobaczymy się na śniadaniu - odwrócił uśmiechniętą twarz w kierunku dzieci.
     Podszedł do Oliwi i ucałował ją w czoło, a Petera tylko pogładził po włosach.
Pamela podeszła do okna po jego wyjściu. Do jego zbrojonego Cadillaca wsiadło trzech jego najlepszych ludzi. W domu zostało czterech. Dzieci zapytały raz, czemu mają kraty na dolnych oknach. Simon dał im rozbrajającą odpowiedź.
– Są źli ludzie na świecie, a tata prowadzi ważne interesy. Kraty pomagają, by ci źli ludzie tu nie przyszli.
     Po dwudziestu minutach Cadillac zatrzymał się przy dużo skromniejszym domu. John miał tylko dwóch ludzi do swojej ochrony. Wszyscy wsiedli do czarnego SUV, Cadillaca Escalade i odjechali. Po trzydziestu minutach zatrzymali się przy kilku wielkich halach. W tych budynkach dokonywano odbioru towaru z Ameryki Południowej. Wcale nie było drutów pod napięciem, psów i setki uzbrojonych goryli. Tylko kilku ochroniarzy. Resztą zajmowała się...policja. Ta, która wiedział. Inna? Nigdy nie było tu żadnego patrolu. Oficjalnie teren był prywatny i należał do kogoś, kto już nie żył od dwudziestu lat, a żył tylko dwa dni.
Zatrzymali się.
– Powiedział coś? – zapytał Simon.
– Wszystko – odparł John z uśmiechem satysfakcji. Nie ma takiego, co by coś zatrzymał dla siebie. Chyba że nie zdąży.
– Zabetonujemy?
– Masz zbiorniki na toksyny. A ten kwas nie zostawia niczego. Poza złotem.
John wyjął złoty ząb z kieszeni spodni.
– Pamiętasz tego czarnucha z Bronksu. Chciał cię wykiwać na dwieście tysięcy. Połaszczył się na dwieście tysięcy! Trzeba być naprawdę idiotą. A wyglądał na mądralę i to z klasą. Jeździł Bentleyem. A jak mu ktoś podpadł, nie bawił się w wyciąganie informacji. Dwie kulki. W kolano a druga w głowę.
Simon zaczął się nerwowo śmiać.
– Charlie ,,Dwie kulki". Przypominam sobie, to było dwa lata temu. Oficjalnie pojechał do Kenii i ślad po nim zaginął.
– On naprawdę pochodził z Kenii. Taki twardziela, a płakał jak mała dziewczynka. Kiedy...
– Daruj sobie John. Jadłem niedawno kolację. A jak ten wygląda?
– Obiecał powiedzieć, żebym mu więcej nic nie robił. Doprowadziłem go do ładu. Twój żołądek powinien wytrzymać. Jak pojedziecie, to zostanę z nim trochę. Też należy mi sie trochę rozrywki.
     Goryl z lewej strony kierowcy spojrzał, na tego, co prowadził. Nikt nie lubił Johna, a już z pewnością tego, co robił. Simon go potrzebował. A on potrzebował jego.
Po pięciu minutach weszli do pierwszej kondygnacji pod ziemią. Zostawili swoich ludzi na górze.
     Mężczyzna około czterdziestoletni siedział na stalowym krześle. Miał ręce i nogi zakute w łańcuchy. Na twarzy kilka siniaków i lekko rozcięta wargę. Siedział w spodenkach i koszulce. Był spocony. Kiedy weszli, spojrzał wystraszony na Johna. Smith założył mu wcześniej koszulkę, żeby ukryć przed Simonem swoje dzieło w okolicy brzucha. Krzesło stało nad metalową kratką inczej pod spodem byłaby spora plama moczu. Nieszczęśnik siedział sam od trzech godzin. John studiował medycynę. Znała się doskonale na układzie nerwowym. Wiedział, co boli bardzo, a co najbardziej i w jakich warunkach.
     Paul miał czterdzieści pięć lat i wiedział, że to jego ostatni dzień życia. John znęcał się nad nim pół godziny i poszkodowany wszystko mu powiedział, niestety potem Smith rozciął mu brzuch i dotykał pewnych odkrytych miejsc. Lekko łysawy szatyn mdlał z bólu, ale oprawca miał zastrzyki z adrenaliną i całą masę innych substancji przywracających przytomność. Przed wyjściem prowizorycznie zaszył ranę i spłukał krew i wszystko inne. Ubrał Paula w bokserki i koszulkę i przykuł do krzesła.  
– To, co Paul, powiesz panu Simonowi?
– Powiem. A potem proszę mnie zastrzelić. Nie chcę już dłużej!
Zaczął płakać.
– Widzisz, trzeba było się wcześniej zastanowić. Źle ci było być zastępcą pana Gunrocka? Myślałeś, że ci się uda nas przechytrzyć? Kazałeś wykończyć pięciu uczciwych i lojalnych ludzi. Bardzo nieładnie. Podasz nam grzecznie kod. Pan Gunrock go sprawdzi. Jak pieniądze zostaną przelane na jego konto, będziesz wolny.
Mężczyzna popatrzył z niedowierzaniem, które pozbawiło jego twarz wyrazu panicznego strachu.
– Uwolnicie mnie?
John zaczął się śmiać.
– Tak pozwolimy ci wziąć ciepłą kąpiel i pojedziesz na Florydę.
Smith podszedł do mężczyzny. Kiedy się zbliżył, zaczął się trząść.
– Zimno ci? – zapytała słodko Smith.
Odpiął mu prawy nadgarstek.
– Napiszesz kod, tak będzie lepiej. Gdybyś powiedział i moglibyśmy źle zrozumieć... Rozumiesz, że ani ja, ani pan Gunrock nie bylibyśmy zadowoleni.
Sadysta podał mu kartkę i długopis. Smith wyciągnął pistolet.
– To na wypadek, gdybyś próbował, zamiast napisać numery coś sobie zrobić tym pisakiem. Oczywiście strzele w rękę i nie będę zadowolony, a wtedy wiesz, co będzie, prawda?
– Nic nie zrobię. Tylko proszę mnie zabić zaraz potem.
– Nie chcesz jechać na Florydę, dziwny z ciebie gość, Paul – cedził Smith.
Jest już prawie jedenasta. Obiecałem żonie być po północy – powiedział Simon.
– Słyszałeś, Paul. Napisz grzecznie. Tylko wyraźnie.
Mężczyzna drżącą ręką napisał szesnaście cyfr i kilka liter. John podał kartkę szefowi.
Gunrock wyjął telefon z kieszeni i po kilku chwilach wprowadził kod. Trwało to pół minuty.  
– 16.090.000 $. Brakuje dwudziestu tysięcy.  
– Zapłaciłem swoje długi. Nie mam więcej. To wszystko, co mam.
Brwi Simona wyraziły niezadowolenie.
– Trzeba było jeszcze zapłacić zeznanie podatkowe za ten rok. Smith uśmiechnął się brzydko.
– Nici z Florydy. Ma pan życzenie, panie Gunrock?
– Nie. Wątpię, czy kłamie.
– Mogę sprawdzić, ale, prawdę mówiąc, też wątpię. Kiedy dotknąłem...
– Przestań John. Mówiłem ci, że jadłem kolację. Masz jak wrócić?
– Ależ oczywiście szefie. Moja stara Impala jest w garażu z tyłu za magazynem.
– To już wszystko. Załatw go szybko.
– Ależ oczywiście. To nie zajmie więcej niż godzinę. Potem kwas i za jakiś czas wszystko dojdzie do oczyszczalni.
– Simon, proszę. On obiecał! Proszę!
Szczęka Paula, zaczęła drgać ze strachu.
– Nie zostawiaj mnie z tym potworem.
Gunrock nic nie odpowiedział, odwrócił się i zaczął iść w kierunku schodów. I wówczas zgasło światło.
– Co jest do diabła – zaklął Simon.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii dramat i fantasy, użył 3592 słów i 21247 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.