Słońce powoli zachodziło nad błękitnym niebem Asgardu, jednej z planet Wielkiej Konfederacji, przynosząc noc i obietnice spokojnego snu. Jednak nie wszyscy zmierzali do nocnego odpoczynku.
Stado wielkich ptaków krążyło nad lądowiskiem naszego statku, nie wiedząc, czy zaatakować, czy odpuścić. Byliśmy łakomym kąskiem dla nich, idealni do napełnienia brzuchów na parę dni, bezbronny rarytas rzadko spotykany w tych stronach, gdzie niemal wszystko potrafi się obronić.
— Ustawić się w szyku! Jestem Leutnant Fritz, od dzisiaj będę waszym ojcem, bratem, największym skurwysynem i najstraszniejszą marą w waszym snach. — Oficer w czarnym mundurze przechadzał się przed nami z rękoma trzymanymi z tyłu. Jego kaprawa twarz jasno mówiła, że nie ma z nim żartów. — Zostaliście wybrani do specjalnej jednostki Mrocznych Żniwiarzy. Wasze wspaniałe niebieskie oczy, blond włosy i rysy twarzy prawdziwej rasy będą wizytówką naszej Konfederacji, elita wśród innych obywateli. Wkrótce wezmę się za was, ale najpierw oddaje głos Hauptmannowi Krugerowi.
Ustąpił miejsca o wiele gorszemu typowi ze skórzanym płaszczem naciągniętym na mundur. Monokl w oku niebezpiecznie błyszczał, a laska z metalowym zakończeniem drgała w dłoniach, zakrytych rękawiczkami.
— Jak już mnie przedstawił mój podwładny, jestem Hauptmann Bruno Kruger, zastępca Obersta Wilhelma. Zajmuje się edukacją polityczną i dyscypliną. Ty, jak się nazywasz? — Trzymaną w ręku laską wskazał na rekruta tuż obok mnie.
— Jestem Ludwik Ofenbach — zapiszczał zupełnie niemęsko, wzbudzając śmiech wszystkich wokół.
— Jak się tu dostałeś? — spytał oficer, podchodząc do chłopaka.
— Przeszedłem rygorystyczne testy oraz kontrolę komisji do spraw rasy. — Wyprostował się dumnie, choć ja z trudem panowałem nad śmiechem. Oficer chwycił mocniej laskę i uderzył go w twarz. Ranny pod wpływem ciosu wystąpił z szeregu i padł na kolana. Oprawca ściągnął płaszcz i podał go podporucznikowi, następnie nie spiesząc się, używając miarowego tempa, kontynuował bicie, metalowa gałka nie oszczędzała biedaka, raz za razem robiła miazgę z ciała. Żaden z nas nie drgnął, każdy wpatrywał się w dal, udając, że nie słyszy jęków katowanego.
Po kilku minutach kat skończył, wytarł krew o ubranie ofiary i dysząc, wstał.
— Brzmisz gorzej niż kobieta. Jak z tobą skończymy, będziesz elitą nadrasy. Teraz wstawaj łamago! Dalej!
Obity, poganiany przez swego oprawcę wstał, choć raczej można powiedzieć, próbował. Niestety bezskutecznie.
— Ty idioto, bezużyteczne ścierwo! — Kopnął go z całej siły. — Jesteś bardziej oporny, niż myślałem. Wstawaj, parę kółek dobrze ci zrobi. Biegniesz przed moim ścigaczem. — Dystyngowanym krokiem podszedł do pojazdu, wsiadając za kierowcą. Ludwik nie czekając na kolejne razy, ruszył, by wypełnić polecenie. Zaczął biec, mimo bólu wypisanego na twarzy, po chwili zniknęli za bramą, słyszeliśmy tylko krzyki. Ofenbach już od początku nie miał łatwo.
— Skoro wstęp mamy za sobą, to przejdźmy do sedna sprawy. — Fritz kontynuował, jakby nic się nie wydarzyło. — Nie przylecieliście tutaj z różnych zakątków Konfederacji, by bawić się i odpoczywać. Zostaniecie ćwiczeni i trenowani do granic możliwości, nawet jakbyście mieli rzygać z wycieńczenia, będę nie ugięty, elitę rzeźbi się mocnymi ruchami, a nie delikatnym puknięciami. Puknąć to można dziwkę w burdelu. Zrozumiano?
— Tak jest! — Odpowiedzieliśmy wszyscy razem.
— Nie słyszałem!!!
— Tak jest panie Leutnant! — Echo poniosło nasz krzyk po całej okolicy.
— Wyśmienicie. — Uśmiechnął się szeroko. — Od teraz nie jesteście ludźmi, jesteście Mrocznymi Żniwiarzami, nie jednostką, tylko masą. Wasze życia należą do Konfederacji. A teraz biegniecie za mną, aż do koszar. — On również wsiadł do ścigacza, który po chwili wisiał już parę metrów nad ziemią, gotowy lecieć dalej. Nie czekaliśmy na powtórzenie rozkazów, ustawiliśmy się w dwu szeregu za pojazdem. Oficer wrzucił bieg, a my podążyliśmy za nim, z trudem nadążając.
Aż przypomniałem sobie treningi w jednostce strzelców górskich. Takie marsze były tam na porządku dziennym. Ach świeże powietrze górskie, śnieg pod stopami, specjalne narty plazmowe i niezbadana przestrzeń... Gdyby nie lepszy żołd tutaj i inne udogodnienia, na pewno nie bawiłbym się w przenosiny. Niestety rodzina w Berlano, stolicy Konfederacji potrzebuje mojej pomocy, ile ojciec może zarobić w tamtejszej kopalni? Siostra, brat i matka, jak on miałby sam wykarmić tyle gęb? Wykonałem parę testów, przeszedłem przez ostrą selekcję i jestem tutaj. Jedyne, co mi przeszkadza to polityka wszechobecna w tej jednostce, jeśli jest ona obecna w armii, nic dobrego z tego nie wyniknie.
— Nie jest z wami źle.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Fritza. Spojrzałem na kolegów, niektórzy ledwie stali na nogach, jeszcze inni wymiotowali w krzakach, tylko paru w spokoju próbowało kontrolować oddech.
— Przebiegliście tylko jedenaście kilometrów i to luźnym tempem, przynajmniej to zrobiliście. Dobry początek. — Zaparkował tuż obok nas. — Teraz marsz do łóżek, pobudka skoro świt, jutro dostaniecie swój ekwipunek.
Otworzyliśmy drewniane wrota pobliskiego baraku, no cóż, do standardu najlepszego hotelu dość dużo brakowało. Piętrowe prycze, metalowe szafki tuż obok i piecyk zasilany starymi ogniwami, na samym środku. Miałem nadzieję, że działa, słyszałem, że tutejsza zima do łagodnych nie należy. Kto wie, jaka jest aktualna pora roku... Na każdej planecie jest inaczej.
— Hej, jestem Herman Loreen. — Zaczął rozmowę mój sąsiad z dołu, gdy wybrałem łóżko nad nim.
— Hans Szmitt — odpowiedziałem krótko. Nie chciałem zawierać znajomości, przeważnie trwały one do pierwszej, większej bitwy.
— Miło cię poznać Hans. — Wyciągnął do mnie rękę. — Jako jeden z nielicznych trzymałeś się na nogach. Czyżby jakaś jednostka specjalna?
— Górska. Takie spacery to nic wielkiego. — Zaciekawił mnie tym spostrzeżeniem. Zignorowałem wyciągniętą dłoń i usiadłem na łóżku.
— Tak myślałem, tylko wy macie takie wydolne płuca. Ja jestem z desantowej, właściwie to byłem... Póki ojciec nie przeniósł mnie tutaj, ostatnie lądowanie na tyłach wroga przysporzyło nam sporo strat. Jedna mała planeta, a tyle kłopotów.
— Mówisz o Krecie? Słyszałem, o tym. Aż dziw, że przeżyłeś.
— Mój starszy też to samo powiedział. — Na przystojnej twarzy pojawił się smutek. — Co drugi z mojego oddziału nie wrócił, ale skończmy to smęcenie. Lepiej kładźmy się spać. — Nie czekając na odpowiedź, zniknął z mego pola widzenia. Powróciłem więc do pozycji leżącej, podpierając rękoma głowę. Ciekaw jestem, czy codzienność będzie się różnić od poprzedniej? Z tym pytaniem zapadłem w sen.
Nazajutrz, gdy tylko słońce wstało, zabrzmiała trąbka. Ledwo kontaktując ze światem, udaliśmy się na dwór, gdzie stało koryto z wodą. Umyliśmy zaspane twarze i zęby w lodowatej cieczy, po czym pod nadzorem Leutnanta Fritza zaczęliśmy poranną gimnastykę. Wbrew wszystkiemu nie sztorcował nas zbytnio, trochę pokrzyczał, gdy widział w zasięgu wzroku swego przełożonego, ale nic poza tym. Tego błysku monoklu trudno przeoczyć, dzięki czemu podwładni, wiedzą, kiedy mają się "przyłożyć".
— Dobra żółtodzioby, teraz ruszać dupy i za mną. — Poprowadził nas do pomieszczenia z licznymi kojcami. — Od dzisiaj ten czworonóg będzie waszym towarzyszem, będziecie o niego dbali, inaczej zostaniecie ciężko ukarani. — Przydzielono nam odpowiedniego zwierzaka w pojedynczym boksie. Mnie trafił się słodkooki o czarnej sierści. Siostra na pewno oszalałaby na jego punkcie.
— Panie Leutnant! Ale po co nam zwierzę? — spytał jeden z żołnierzy.
— Dowiecie się później. Nauczy was posłusznego wykonywania rozkazów bez zastawiania się. Ktoś ma jeszcze jakieś „mądre” pytania? — Nikt nie odpowiedział.
Dziesięć minut później skończyła się przerwa i znów musieliśmy biegać, tym razem dwa razy więcej, niż wczoraj. Potem pajacyki, pompki, aż w końcu nadszedł czas na szkolenie polityczne.
— Co jest najważniejsze w życiu? — Zajęcia prowadził, nie kto inny, jak Hauptmann. Pomieszczenie z licznymi ławkami i pulpitami. Aż brakowało starego profesora z drewnianą linijką w rękach, obserwującego, czy nie oszukujemy na teście.
Odpowiedziała mu cisza.
— Ty! — Wskazał na Ofenbacha, który dołączył do nas znacznie później. Wciąż wyglądał jak obite mięso. — Odpowiedz!
— Rodzina — rzekł nieśmiało.
— Źle — warknął, lecz powstrzymał się od uderzenia. — Następny! — Tym razem padło na mnie.
— Najwyższy Wódz — palnąłem bez zastanowienia. Tylka taka odpowiedź pasowała mi do takiego świra.
— Prawie, prawie. A ty Helmut, wiesz, o co chodzi? — Zmiana nastawienia była bardzo wyczuwalna. Laluś przypominał zupełnie inną osobę.
— Najważniejsza jest Konfederacja.
— Zgadza się. Choć jeden mądry w klasie. — Popatrzył z niechęcią na Ludwika. — Najważniejsza jest Konfederacja, dla niej żyjemy i dla niej umieramy. Jednostka jest niczym w porównaniu do niej. Dlatego wy, jako elita super rasy musicie zrozumieć obowiązek na was nałożony... — Dalsza część upłynęła na podobnych bzdurach. Po zajęciach nastały ćwiczenia fizyczne i tak skończył się dzień.
Kolejne dni, tygodnie upływały na tym samym, nawet Ofenbach z pokorą zaczął, znosił swoje kary, nie oponując w ogóle, zauważyłem, że jego głos uległ również zmianie. Niestety pod wpływem ciągłego poniżania zaczął miewać koszmary, po których moczył się, niczym małe dziecko. Ostatnią noc musiał spędzić z mokrym materacem nad głową, w samej cienkiej bieliźnie na sobie. Kruger nie miał litości, mimo początku srogiej zimy. Tak niestety przybyliśmy tutaj pod koniec jesieni, pechowy nasz los.
Zauważyłem też dziwne traktowanie mojego nowego przyjaciela przez personel ośrodka szkoleniowego. Nikt na niego nie wrzeszczał, wszelkie błędy ignorowano. Jakby był nietykalny.
— Powiedz Helmut, co z tobą jest nie tak? — spytałem prosto z mostu, podczas porannej gimnastyki. W końcu przez ten czas zdążyliśmy się bliżej poznać i zakolegować, podobnie jak Schwarca traktowałem go, jak towarzysza. Kto, by pomyślał, że tutejsze psy tak szybko rosną? Nigdy nie przypuszczałem, że można się tak przywiązać do zwierzęcia. Nie uniknąłem też znajomości z Loreenem, niczego nie da się zaplanować.
— Chodzi ci o włażenie mi w tyłek?
— Nie tak to określiłem, ale tak.
— Żadna w tym moja rola — odparł szybko. — Jakbyś miał ministra wojny za ojca, też byś tak miał. Podlizują się tylko, dlatego, by przysłał nowe miotacze i blastery do tutejszej placówki. Łaskawe oko wielkiej szychy dużo daje.
— Musisz czerpać duże profity z tego. — Spodziewałem się, jakiegoś szantażu, albo osiągnięć, ale rodzic na wysokim stołku? Brzmi zbyt prosto.
— Wiecznie niezadowolony grubas. „Helmucie musisz zrobić to, nie możesz tego, jako nadczłowiek...” I tak pierdzieli i pierdzieli. Wiecznie niezadowolony, ciągle wymagający. Planuje ze mnie zrobić elitę.
— Czyżbym wyczuwał niechęć? Myślałem, że lubisz być w wojsku.
— Bo tak jest, ale marzę o zostaniu nauczycielem, chce uczyć innych o wybitnych twórcach i ich dziełach. Ale ojciec nie chce, o tym słyszeć. W naszej rodzinie od zawsze każdy był wojskowym, kobiety są do KKK, kuchni, kołyski i kościoła, a mężczyzna musi być w armii. Nie chce zabijać, mieć ciągle krwi na rękach. Kiedyś się uwolnię od tej klątwy.
Rozmowę przerwał nam jeden z rekrutów, oficer wznowił ćwiczenia.
I tak powoli mijało szkolenie, w międzyczasie doszedł trening z użycia podstawowej broni i strzelania do celu. Kbk nie był trudnym do obsługi miotaczem, był celny o dość niskiej szybkostrzelności. Przed każdym wystrzałem trzeba było przesunąć rączkę zamka do tyłu, ładując pocisk do komory, dzięki specjalnemu mechanizmowi i energii zmagazynowanej w magazynku na pięć naboi. Wymagało to dużo siły, ale efekt warty swej ceny.
Któregoś dnia Leutnant obudził nas w środku nocy, rozkazując przebrać się w mundury i hełmy.
— Waszym zadaniem jest zlikwidowanie zbiegów, są uzbrojeni i niebezpieczni — rzekł, rozdając Kbk z ostrą amunicją. — Nie miejcie litości, jeśli oni was zobaczą, zapewne pociągną za spust bez wahania.
Następnie przetransportowano nas wielkim ścigaczami na miejsce. Mróz szczypał policzki, a śnieg skrzypiał pod naszymi nogami, obok nas rozpościerała się jakaś wieś i pole, gdzieś daleko jawił się zaśnieżony las. Gdyby nie miotacz w dłoni, czułbym się, jak na wycieczce.
Rozsypaliśmy się w tyralierę, próbując poprzez zamieć zobaczyć nieprzyjaciela. Bez skutku, dopiero używając reflektorów na transporterach, dostrzegliśmy w oddali uciekających. Nie tracąc czasu, rzuciliśmy się w pogoń. Niektórzy zaczęli już strzelać, banda amatorów. Za daleko, nie trafią nawet muchy.
Odbezpieczyłem swoją broń i będąc w odpowiedniej odległości, przystanąłem i wymierzyłem. Echo poniosło dźwięk wystrzału, a czerwona wiązka uderzyła wprost w plecy wroga. Zacząłem się zastanawiać, czy to na pewno uzbrojeni uciekinierzy, ani razu nie wystrzelili, mimo wielu możliwości. Skierowałem swe kroki w stronę miejsca, gdzie powinno leżeć ciało zabitego, zignorowałem kolegów i ukucnąłem przy mej martwej ofierze. Był to młodzieniec o wiele młodszy ode mnie. Strasznie wychudzony i brudny, leżał tam w łachmanach znajomego munduru, wpatrując się szklistym wzrokiem w rozgwieżdżone niebo. Nigdzie nie zauważyłem broni.
— To Aliant. — Helmut rzucił nazwą państw, będących w opozycji do Konfederacji, wieloletni wrogowie. — I to z tej bardziej barbarzyńskiej i biedniejszej części układu. No wiesz, wielokrotny temat naszej propagandy. Ludzie gorsi od zwierząt, lubujący się w gwałtach i rabunkach. Czerwona zaraza ze Związku Robotników, sojusznicy systemów demokratycznych.
Najbardziej znienawidzeni i upodleni przez Konfederacje, teraz wszystko jasne.
— Tak właśnie wygląda nasza chwalebna ojczyzna, zbiór kłamstw, wylęgarnia morderców i zwariowanych oprawców. — Splunął na śnieg i odszedł. Pozostawiłem ciało i dołączyłem do kolegów. Od początku uczono mnie o spełnieniu rozkazów, usunąłem z głowy myślenie i zacząłem zabijać własne sumienie, pociągając za spust, tyle razy, ile miałem uciekiniera na celowniku. „To nie byli ludzie, to tylko nic", powtarzałem w myślach.
1 komentarz
krajew34
Ot taka krótka historyjka, stworzona na TW.