Zieleń, zieleń, wszędzie zieleń.
Nie wiem gdzie jestem, na co patrze.
Potworny ból głowy rozsadza mi czaszkę.
- Tak bardzo boli, tak bardzo. Igor? Młoda? Jesteście tu?
Moje ciało drętwieje, próbuję ruszyć dłonią. Nie da się. Pustka. Tylko zieleń i przeraźliwy ból. Po chwili stop!
Dotarłam, żyje.. Tylko tyle przemknęło mi przez myśl, nie ważne gdzie jestem, ważne, ze żyje. To się liczy. Mogę dalej w to wszystko brnąć, mogę walczyć i ich odnaleźć. Gdzieś są i jeśli jeszcze nie stracili wiary to szukają mnie tak samo jak ja ich. Ważny jest cel, a ten podobno uświęca środki, więc walczę, walczę wszelkimi sposobami, żeby ich odnaleźć. A to już 10 długich lat, pewnie się bardzo zmienili..pewnie tak samo jak i ja. Wtedy mieliśmy tylko po 16 lat, głowy pełne marzeń, serca przepełnione buntem, a później to się stało.. i nie było już nic..prócz ciągłej walki o przetrwanie. Wychowani w zakonnym sierocińcu, szukaliśmy zawsze szczęścia poza jego granicami, nie zatrzymywało nas nic. Papierosy, głośna muzyka, ukochane motory Młodej, czasem "lekkie” narkotyki to wtedy byliśmy my, to było nasza ucieczką od szarej rzeczywistości w której przyszło nam żyć… a było nas sześcioro. Ile nas zostało? Zapytacie. Nie wiem. Za każdym razem kiedy się "zatrzymuję” zastanawiam się nad tym i za każdym razem nie potrafię odpowiedzieć, tak bardzo chce ich odnaleźć. Łzy już mi nie płyną podczas jak ja to mówię "kolejnego przystanku” w zasadzie sadzę, że zapomniałam jak się płacze. To dobrze.
Powoli otwieram oczy..W głowie wciąż te same pytania. Gdzie jestem? Znajdę ich tu? Kim jestem? A co najważniejsze… Kiedy jestem?
- Felicjo proszę cie, nie zasypiaj, jesteśmy w kościele – usłyszałam pretensjonalny głos od kobiety siedzącej obok, jej wzrok był wręcz przeszywający. Ściągnęła tym samym rękawiczki z dłoni nadal patrząc na mnie i kontynuując.
- Powinnaś wiedzieć jak się zachowywać. Wychowuję Cię już 3 lata, a Ty nadal zachowujesz się jak wiejska dziewka. Tak często przynosisz mi wstyd..Dobrze chociaż, że trafiłaś na dobrą partię i opuścisz mój dom.
- Kurwa – pomyślałam patrząc z grymasem na kobietę, która w dalszym ciągu coś do mnie mówiła, aczkolwiek nie zwracałam na to większej uwagi, miała porcelanową karnację, karykaturalnie duży kapelusz opasany różową wstążką i bardzo, ale to bardzo duży nos. Rysy bardzo kobiece, na pewno w młodości była pięknością, a teraz na moje oko mogła mieć z 45 lat. Ona 45. A ja? Rozejrzałam się po miejscu w którym wylądowałam i tym samym na siebie.
- Felicjo! Ignorujesz mnie.. – Pani duży Nos w dalszym ciągu coś mówiła, ale za moment przestała, gdyż zaczęła się msza. Wykrzywiłam się w dużym grymasie. Odkąd zaczęłam "skakać” przestałam wierzyć w Boga, przestałam w ogóle mieć jakąkolwiek styczność z religią i było mi z tym więcej niż bardzo dobrze. Bóg który odebrał mi przyjaciół i zniszczył zupełnie moje życie? Dla mnie to zaprzeczenie dobra. Po prostu.
Spojrzałam na swoje ręce, miałam na nich delikatne jedwabne koronkowe rękawiczki, sukienkę poniżej kolan, białe rajstopy (lub coś w tym stylu) i bardzo, ale to bardzo mocno zaciśnięty gorset. Z mojej delikatnej obdukcji wynikało, że jestem gdzieś..
- Kurwa – przeklinałam znów
- Gdzieś w XVII lub XVIII wieku..
Dodaj komentarz