Odrzucone dziedzictwo cz. 2

Nie jest to ani początek, ani koniec, ale fragment czegoś większego. Jeśli komuś się spodoba, to wrzucę więcej.



Bez pracy nie ma kołaczy

Dłoń Nilliany powoli przesuwała się po piersi Rodryka. Rozkoszował się tym przez chwilę, po czym złapał jej dłoń i spojrzał  
w jej roześmiane oczy. Leżeli nago w łożu z baldachimem, wtuleni  
w siebie. Dziewczyna ocierała się nogą o jego nogę, a on gładził jej plecy. Nilli z czułością sięgnęła w stronę jego barku i zaczęła go mocno szarpać.
Rodryk otworzył oczy.
-Wybacz młodzieńcze, ale jest już późno – powiedział oberżysta.
Głowa mężczyzny uniosła się, pomimo swojej nieziemskiej wagi.
-Daj mi jeszcze chwilę – wydusił.  
Jednak gospodarzowi ciężko było zrozumieć cokolwiek  
z pijackiego bełkotu. Wiedział, że powinien był wyrzucić gościa za drzwi jak zwykłego moczymordę, jednak było mu żal młodzieńca który jeszcze cztery księżyce wcześniej przybył do jego gospody zadbany i z pełną sakiewką. Na dodatek szynk dobrze się na nim wzbogacił. W końcu wydał w nim sporo złota. Monety właśnie się skończyły, jednak oberżysta nie miał serca wyrzucić gościa. Pomógł mu wstać i zaprowadził go do pokoju który dotychczas wynajmował.

*
Nilliana, ubrana w zwiewną sukienkę, trzymała Rodryka za rękę, prowadząc go przez ogród. Nie był to ogród królewski, lecz o wiele większy, wręcz niekończący się sad. Wreszcie dotarli do polany, na środku której stała jabłoń, uginająca się od dojrzałych, soczystych owoców. Księżniczka zerwała jeden, wyjęła nóż i odkroiła kawałek  
i włożyła go sobie do ust. Następnie z uśmiechem podała następny swojemu ukochanemu. Ten przyjął go i natychmiast poczuł smak wymiocin.
-Nie smakuje ci – powiedziała, a na jej twarzy zamiast uśmiechu pojawił się zawód.
Przyłożyła nóż do nadgarstka. Rodryk z całych sił próbował ją złapać, jednak bez skutecznie. Jego stopy zatopiły się w gruncie. Nie mógł nawet wydusił słowa, kiedy jego ukochana otwierała sobie żyły. Krew spływała obficie po jej dłoniach, kapiąc na bose stopy i zieloną trawę.
-Jak mogłeś mnie zostawić...
Rodryk otworzył oczy.  
Spazmatycznie zwymiotował resztkę zawartości żołądka. Pulsujący ból głowy nasilał się z każdym ruchem, a popołudniowe światło w niczym nie pomagało.
Zmusił się jednak do wyjścia z łóżka i przysunięcie sobie balii  
z wodą. Wypił kilkanaście łyków nie zważając na to, że woda ledwie nadawała się do mycia. Następnie obmył się z wymiocin. Na szczęście jego ubrania leżały na komodzie obok, względnie czyste. Założył je  
i zszedł na dół.
Gospodarz zauważył go natychmiast i skinięciem głowy dał znak, że chce porozmawiać.
-Posłuchaj Matiosie – zaczął oberżysta. Rodryk nie podał mu swojego prawdziwego imienia z oczywistych powodów. – Zostawiłeś w moim szynku conieco złota i nigdy nie sprawiałeś kłopotów, których nie dałoby się załatwić miotłą i mopem. Jednak twoje pieniądze się skończyły, nie mogę utrzymywać cię za darmo.
Młodzieniec pokiwał głową. Dopiero teraz zrozumiał jaka jego sytuacja jest poważna. Nie mając pieniędzy narażał się na moment trzeźwości, a wraz z nim nieuchronna świadomość, że jego ukochana z pewnością już dawno odebrała sobie życie. Nie mógł do tego dopuścić.
-Znajdę pracę... – powiedział niemrawo, prawie szepcząc.
Spojrzenie gospodarza było wymowne. Kto przyjmie do pracy takiego moczymordę? Z jednego ze stołów rozległ się śmiech, jakby cała gospoda z niego drwiła.
-Poszukam ci czegoś, ale niczego nie ob...
-Czyżbyś szukał pracy chłopcze? – Wysoki mężczyzna, który właśnie poszedł do lady wszedł w słowo karczmarzowi. – Jesli tak to masz szczęśnie, właśnie ją znalazłeś.
Przybysz był z pewnością awanturnikiem. Miał przy sobie długi miecz i sztylet, nosił ćwiekowaną kurtkę, twardą niemal jak skórzana zbroja.
-Zrobię to – odpowiedział Rodryk.
-I ten zapał mi się podoba! Nie zdążyłem jeszcze przedstawić oferty. – zawołał przybysz. – Jestem Atros, dowódca Wilczych Braci.
-Matios. Jesteś najemnikiem.
-Wolę określenie prywatny strażnik. Zajmujemy się tym, czym królewska straż nie chce, lub częściej nie może się zająć. Przysiądź się do nas, omówimy szczegóły.
Rodryk skinął głową i podążył za przyszłym pracodawcą. Jego głowa wciąż pulsowała tępym bólem, mimo że stan upojenia wciąż przyćmiewał jego zmysły. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu, gdy usiadł przy stole. Poza nim i Atrosem, siedziało tam pięć osób. Wszyscy wyglądali na równie pokiereszowanych przez życie co on. Poznali się szybko.
Po prawej siedział największy osiłek - Dred. Musiał mieć ponad dwa metry wzrostu. Chociaż wyglądał na głupiego, jego słownictwo  
i zachowanie świadczyło o wychowaniu dworzanina, lub służącego.
Następny był Rufus. Wątły chłopak, miał może dwadzieścia lat. Podekscytowany samym faktem przebywania pośród zabijaków.
Po prawicy Rufusa siedziała Mara – młoda kobieta o ciemnej cerze i kruczo-czarnych włosach sięgających ramion. Jedno mycie w karczemnej balii nie wystarczyło, żeby w pełni odkryć jej delikatne, niemal szlacheckie rysy twarzy.
Kolejny był Andryt - drugi osiłek, niewiele mniejszy od Dreda, on jednak zdecydowanie zasługiwał na opinię przygłupiego wielkoluda. Wciąż niezręcznie podsuwał się do Mary, która zirytowana odsuwała go od siebie.
Ostania była Fera. Niska i drobna kobieta, której twarz o ostrych rysach przecinała blizna. Wciąż bawiła się sztyletem, którego nie wypuszczała z ręki nawet na chwilę.
Choć żadne z nich nie dzieliło się swoją przeszłością, rozmowa ciągnęła się bez końca, co cieszyło Rodryka prawie tak bardzo, jak alkohol kupowany mu przez Atrosa. Po niecałej godzinie poznał już historie kilku poprzednich zadań. Dowiedział się też, że skład kampanii często się zmieniał. Niewielu awanturników bez przeszkolenia wojskowego wytrzymywało psychicznie dłuższy czas. Obok śmierci był to drugi najważniejszy powód ciągłego uszczuplania szeregów. Przy stole siedzieli jednak tylko weterani, każde z nich służyłow wilczej braci od przynajmniej roku.
-Opowiedz nam coś o zleceniu. – Mara zwróciła się do Atrosa. Choć jej głos ochrypł od alkoholu i zimna, ale wciąż słychać było echo jej dawnego delikatnego głosiku.
-Robiliśmy to już nie raz – odparł. - Bandyci porywający i mordujący bogu ducha winnych mieszkańców miasteczka. Nie znamy dokładnej liczby, ale z pewnością powyżej dwudziestu, więc bierzemy kogo się da. Szczegóły omówimy jutro, a teraz zbierajcie się do łóżek. Jutro musimy zebrać więcej ludzi.
Atros odstawił w połowie pustą butelkę. Rodryk nie spuszczał jej z oczu. Udając pomocnego, pozbierał naczynia i zaniósł je do kuchni. Butelki z resztkami mocnego alkoholu zostawił jednak dla siebie.

*

Kolejny dzień ciągnął się niemiłosiernie. Bez dopływu trunków, Rodryk musiał dawkować sobie to co zachował. Niebezpiecznie zbliżał się do granicy trzeźwości. Na szczęście kampania była zbyt zajęta rekrutowaniem nowych towarzyszy, by zauważyć że jeden z nich jest wciąż pijany. Pod koniec dnia wilczy bracia liczyli nie siedmiu, ale siedemnastu siepaczy. Nie byli jednak wojownikami. W większości byli to krzepcy młodzieńcy liczący na przygodę ich życia, albo żebracy którym pozostało na tyle sił, żeby chwycić za topór. Gdy jednak nadszedł czas, wszyscy byli gotowi, motywowani obietnicą nagrody. O ile przeżyją. Wreszcie Atros zebrał kompanię w kwaterze głównej, jak zwykł ją nazywać, urządzonej w stodole użyczonej przez przez ojca jednej z ofiar bandytów.
-Plan jest prosty – zaczął. Jutro przejeżdżać będzie niewielki transport kupiecki. Plotki o nim zostały już rozpuszczone. Jakikolwiek kontakt mają w miasteczku, z pewnością się o nim dowiedział. Jest to ulubiony cel tych band, zazwyczaj słabo strzeżony. W środku jednak nie będzie żadnego towaru. Będziemy tam my, gotowi do walki. Część z nas faktycznie będzie ukryta w wozach. Zaskoczymy ich kiedy będą dobierać się do łupu. Reszta będzie udawać potulnych kupców, ale pod płaszczami trzymajcie broń w pogotowiu. W ten sposób zaskoczymy ich dwukrotnie. Padną zanim zorientują się co ich uderzyło. Tej nocy śpicie tutaj, muszę mieć pewność że nawet jeśli któryś z was jest szpiegiem, to nie wypuści tych informacji.
Rodryk desperacko potrzebował alkoholu. Na szczęście nie trudno było mu znaleźć kilku mężczyzn popijających wódkę ziemniaczaną. Przyłączył się do nich i już po pół godziny spał spokojnie.

*

Wóz obijał się niemiłosiernie na każdym wystającym kamieniu. Rodryk siedział w środku razem z jedenastoma towarzyszami, w tym Dredem i Andrytem, którzy sami zajmowali niemal tyle miejsca co pozostali razem wzięci. Wszyscy w milczeniu spoglądali w kierunku drzwiczek z siekierami i nożami rzeźnickimi w pogotowiu. Jedynie Rodryk miał miecz przy boku, w dłoni trzymał jednak sztylet, miejsca było za mało na fechtunek.
Wreszcie powóz zatrzymał się. Mężczyźni usłyszeli krzyki obcych ludzi i udawany lament Mary. Dłonie zacisnęły na rękojeściach.
Drzwi otworzyły się. Zaskoczeni rabusie nie mieli nawet wyjętej broni. Dwóch pierwszych padło od pchnięć noży zanim zdążyli zrobić cokolwiek. Pozostali cofneli się wyjmując miecze, topory i buławy.
W tym samym momencie pozostali wilczy bracia odrzucili płaszcze i zaatakowali. Czterech przeciwnicy padli natychmiast. Pozostali wyjęli broń i rzucili się do walki.
Rodryk wyskoczył z wozu jako ostatni. Nigdy wcześniej nie uczestniczył w bitwie. Otumaniający alkohol w niczym nie pomagał. Wokół tłoczyli się walczący. Dzięki zasadzce, bandytów było mniej, ale wciąż byli lepiej uzbrojeni i doświadczeni niż wilczy bracia. Obok zauważył Dreda przepoławiającego głowę jednym ze swoich toporów. Za nim jeden ze świeżych rekrutów pchnął w plecy oprycha walczącego z jego towarzyszem. Nie pożył jednak by nacieszyć się zwycięstwem, bo miecz innego bandyty szybko przeszył mu szyję.
Rodryk nie zdążył nawet dobyć miecza. Kątem oka zauważył atakującego. Uchylił się przed ciosem, po czym odruchowo wyprowadził kontrę sztyletem, dokładnie tak jak był uczony. Bandyta nie zdążył się nawet zdziwić skąd pospolity kmiot mógł znać podstawy szermierki. Sztylet wbił się w jego pierś sięgając serca. Książe wypuścił broń, która pozostała w ciele upadającym na ziemię. Szybko dobył miecza i zaatakował najbliższego przeciwnika. Ten uniósł miecz do bloku. Nie przewidział jednak finty, która minęła jego gardę i poprowadziła ostrze przez jego brzuch. Oprych wypuścił miecz próbując łapać swoje wnętrzności, kiedy ostrze ponownie uderzyło, tym razem pozbawiając go życia.
Walka dobiegła końca w mniej niż minutę. Tylko jeden napastnik uszedł z życiem, biegnąc w stronę lasu. Atros rozejrzał się. Sekunda wystarczyła mu na ocenę sytuacji. Większość rekrutów nie żyła. Dwóch lekko rannych, mogą chodzić. Wszyscy weterani wyszli z walki niemal bez szwanku.
Wy dwaj – zwrócił się do rannych. – Sprowadźcie pomoc z miasteczka, niech zajmą się pobojowiskiem. Reszta, ruszamy za uciekinierem. Zaprowadzi nas do obozu z łupami!
Kompanii zakrzyknęli ochoczo i ruszyli do lasu.

*

Cała kompania została w tyle, tak żeby tylko widzieć Artosa, śledzącego uciekiniera, który tracił siły i starał się coraz bardziej podejrzliwy. Poruszali się więc ślimaczym tempem.
-Jeśli ten skurwysyn nie ruszy dupy, to wsunę mu tam oba ostrza – wysyczała zniecierpliwiona Fera, pokazując ociekające krwią sztylety.
-Pomyśl lepiej o tych bogactwach które na nas czekają! – odpowiedział Rufus.
-Ta banda rzezimieszków grasowała tu od niedawna – wtrąciła Mara. – Wątpię żebyśmy znaleźli cokolwiek poza kolejną walką. Nie żebym miała coś przeciwko.
Uśmiechnęła się i spojrzała na Rodryka.
-Nieźle walczysz – zaczęła. – Gdzie taki pijaczyna nauczył się takich sztuczek?
-W straży miejskiej – skłamał.
-No proszę, mamy tu strażnika! Jak skończyłeś tutaj?
-Zgadnij – odpowiedział pytająco. Próbował kupić sobie trochę czasu na wymyślenie przekonywującej historii.
-Wyrzucili cię oczywiście – odpowiedziała pewnie. – Za picie, bo za co innego.
-Brawo – Rodryk poczuł ulgę. Wymyśliła jego historię za niego. – A gdzie wy nauczyliście się walczyć?
Kompania roześmiała się cicho.
-W bitwie, a gdzieżby indziej? – odpowiedziała Fera. – Wiesz, tak wysoka umieralność jest tylko przy pierwszych starciach. Jeśli masz szczęście i przeżyjesz to szybko uczysz się jak przeżyć.
-Gratulację jesteś teraz wilczym bratem, tak samo jak ci dwaj – Do tej pory milczący, Dred odezwał się, wskazując dwóch rekrutów którym udało się wyjść z walki bez szwanku.
Fera i Mara przewróciły oczami.
-Musimy zmienić tę nazwę – powiedziała Mara. – Żaden ze mnie brat.
-Po powrocie poddamy to głosowaniu – odpowiedział Dred. – Wilczy bracia i siostry.
-Wilcze siostry i bracia brzmi lepiej. – Mara wciąż się droczyła.
Dred otworzył już usta, ale zamknął je gdy zobaczył palec na ustach Rufusa.
Atros zatrzymał się, czekając na resztę. Gdy zbliżyli się, ich oczom ukazał się niewielki kościół. Wyglądał na od dawna opuszczony. Mury pokruszyły się w wielu miejscach, każda szczelina zarośnięta była mchem.
-Nasz uciekinier wbiegł do środka – powiedział Atros. – Muszę przyznać, idealne miejsce na kryjówkę.
-Na co czekamy, plądrujmy. – Andryt niecierpliwił się.
-Nie wiemy czy nie czai się tam ich więcej. Musimy działać powoli. Moment zaskoczenia znowu zadziała na naszą korzyść.
Kompania sześciu mężów i dwóch kobiet zakradła się na tyły klasztoru. Jak przypuszczali było tam tylne wejście. Atros delikatnie nacisnął na drzwi. Były otwarte. Delikatnie pchnął. O dziwo, nie zaskrzypiały. Ruchem ręki kazał reszcie podążać. Dostali się do tylnej sali. Kiedyś przetrzymywano tu złoto i wino kościelne. Teraz nie było już nic poza zakurzonymi blatami. W rogu izby znajdowała się drabina do piwnicy.
Atros zajrzał do nawy. Była pusta, tak jak się spodziewał, jednak w brudzie na podłodze odciśnięte były ślady butów.
-Schodzimy na dół. – Cicho wydał polecenie i poprowadził towarzyszy w dół.
Nie była to zwykła kościelna piwnica. Oczom braci ukazał się długi tunel oświetlony pochodniami.
-Ładnie sobie tu urządzili – wyszeptała Mara i natychmiast umilkła, słysząc jak jej głos poniósł się przez korytarz.
Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na cokolwiek, ale nic się nie wydarzyło. Atros ruszył na przód. Po przejściu kilku korytarzy dotarli wreszcie do drzwi. Były uchylone. Dowódca już miał je otworzyć, gdy wszyscy usłyszeli dochodzące zza nich głosy.
-...może dziesięciu. Reszta poległa. Ale liczba jest nieważna, wymknąłem się im i zgubiłem ich w lesie.
-Te ataki miały tylko odciągnąć uwagę od porwań i sprawić że wieśniacy wezmą nas za zwykłych rabusiów, teraz mamy na głowie cały oddział wojowników. Zagroziłeś całej naszej sprawie. – Głos był donośny i przenikliwy.
-Wybacz panie, bylismy zaskoczeni. Ale teraz najemnicy pomyślą, że nas rozbili i nie będą nas szukać. Zgubiłem ich w lesie...
-Głupcze! Oni już tu są!
Zza drzwi dobiegł dźwięk dobywanego ostrza.
-Proszę nie! – Błagania na nic się nie zdały, zostały ucięte świstem miecza i hukiem głowy uderzającej o kamienną posadzkę.  
W tym momencie Atros dał sygnał do ataku i otworzył drzwi na oścież wbiegając do sali.
Nie spodziewał się jednak tego co zobaczy w środku. Była to duża sala, wielkości nawy kościelnej. Na jej środku stał kamienny ołtarz z widocznymi strugami zakrzepłej krwi. Najemnik natychmiast zrozumiał. To nie była zwyczajna banda, ale jeden z chorych kultów krwiożerczych bogów. Kultystów też było więcej niż przypuszczał, co najmniej tuzin.
Kampania starła się z kultystami. Ci tym razem byli jednak gotowi na starcie. Rodryk skoczył naprzód i zaatakował najbliższego przeciwnika tnąc z góry. Zablokował on cios, nie przewidział jednak że napastnik trzyma w drugiej ręce sztylet, który rozciął jego brzuch. Rodryk nie mógł jednak długo cieszyć się zwycięstwem. Kolejny kultysta wyskoczył zza poległego kompana, zajadle atakując. Książe ledwo odbił uderzenie, jednak impet rzucił go na ziemię, pozostawiając bezbronnego. Kolejny cios miał pozbawić go ręki, ale nagle napastnik wygiął się i zakaszlał krwią. Z piersi wystawał mu czubek sztyletu Fery. Rodryk zerwał się na równe nogi, zanim jednak zdążył coś zrobić, kolejny kultysta zamachnął się w kierunku towarzyszki. Ta uniknęła jego miecza, jednak nie dała rady uniknąć jego pięści. Cofnęła się zamroczona od ciosu w twarz. Ułamek sekundy wystarczył, żeby kultysta odciął jej rękę i wbił miecz w pierś. Rodryk poczuł, że coś się w nim budzi. Fera nie była jego przyjaciółką. Nie sądził, że mógłby przejąć się jej losem bardziej niż kogoś innego.
A jednak, była jego wilczą siostrą i jej śmierć zabolała jak żadna inna, nawet śmierć jego ojca. Poczuł jak narasta w nim gniew. Chwycił miecz oburącz i ruszył pomścić towarzyszkę. Całą siłą przełamał obronę kultysty. Kolejnym ciosem wybił jego miecz z pozycji obronnej i ciął w odsłonięte miejsce. Ostrze przecięło gardło i zatrzymało się na kręgosłupie. Sparaliżowany przeciwnik upadł na podłogę. Rodryk nie czekał. Poddał się szałowi bitewnemu. Nie widział już jak obok niego upada pozbawiony nogi Andryt. Nie widział jak rekrut, którego imienia nie znał upadł z głową oddzieloną od ramion. Nie widział jak Rufus został wielokrotnie pchnięty sztyletem. Nie widział nawet jak Atros ostatniem sił zadawał cios przeciwnikowi który właśnie przeszył go mieczem. Dopiero głośna cisza obudziła go z szału. Tylko czworo szczęśliwców wyszło z walki żywych. Rodryk, Mara, Dred i najmłodszy rekrut ledwo trzymali się na nogach, cali we krwi.
-Sprawdźcie, czy ktoś jeszcze żyje – wydyszał Dred.
Jakby w odpowiedzi rozległ się cichy jęk Atrosa. Mara podeszła do niego, gdy pozostali bez skutków próbowali ocucić pozostałych.
-Spisaliśmy się, co? – Atros zakaszlał krwią. Pewne było, że nie opuści tego pomieszczenia żywy. – Szkoda, że wydudkacie mnie z nagrody.
Kobieta podłożyła mu dłoń pod głowę, zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, jego oczy spojrzały w pustkę, a szyja przestała podtrzymywać głowę. Opuściła mu powieki i odłożyła głowę na podłogę. Spojrzała pytająco na towarzyszy. Nikt jednak nie odpowiedział.  
-Przypomnisz mi swoje imię, chłopcze? – spytał Dred zwracając się do rekruta.
-Paros.
-Witamy wśród weteranów, Parosie.
W milczeniu spojrzeli na drzwi na drugim końcu sali. Były zamknięte.
-Któryś z nich z pewnością ma klucz – powiedział Rodryk.
Jednak Dred miał inny plan. Odsunął się nieco i z całej siły kopnął w drzwi. Te otworzyły się z hukiem. Zza nich dobiegł ich dziwny odgłos. W środku znajdowało się kilkunastu więźniów przykutych łańcuchami do ścian. Nie widać było na nich śladów głodzenia, więc musieli być tam od niedawna. Światło pochodni odbijało się od ich twarzy, teraz wypełnionych nadzieją.
-Pomóżcie nam, proszę – powiedziała młoda kobieta.
-Jednak będziemy potrzebowali tego klucza – powiedział Paros, po czym skierował się z powrotem w stronę sali.
-Miał go ten którego nazywali panem – powiedział któryś  
z więźniów.
Wzrok reszty braci skierował się ku krańcowi pomieszczenia. Kultyści napadali na transporty towarowe, aby przekonać ludzi do tego, że byli zwykłymi rabusiami. Nie potrzebowali więc żadnych łupów i najwyraźniej składowali wszysto co miało jakąś wartość właśnie tam. Stała tam skrzynia i kilka stołów na których leżały futra, tkaniny i narzędzia. Dred uniósł wieko kufra. Był do połowy wypełniony kosztownościami, błyszczącymi w świetle pochodni.

*

Kufle czwórki towarzyszy stykały się raz za razem. Pili po kolejce za każdego utraconego brata i siostrę, więc byli już mocno wstawieni. Właśnie skończyli opijać ostatniego bezimiennego żebraka. Rodryk zawołał oberżystę, aby pomógł mu zanieść Dreda i Parosa do ich pokojów. Sam czuł się dobrze, przez kilkumiesięczny ciąg alkoholowy jego wytrzymałość było ogromna. O dziwo, Mara też trzymała się bardzo dobrze.
-Wylewałaś za kołnierz. – Rodryk zaczął się droczyć po drodze do pokoju. – Nie możliwe, żeby kobieta dorównała mi w piciu.
-A jednak – odpowiedziała, uśmiechając się. – Jednak dorównała ci, Rodryku.
Oczy mężczyzny zwężyły się. Chwycił ją za ramię, pociągnął do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przyparł ją do ściany nie pozwalając na ruch.
-Skąd wiesz kim jestem? – warknął.
-Zapijaczony szermierz tak blisko stolicy, z której niedawno zniknął książe? Nie było trudno domyślić się kim jesteś – odpowiedziała kpiąco bez cienia strachu. – Na dodatek chyba nie widziałeś szkolenia żadnego strażnika, jeśli myślałeś że potrafią walczyć w ten sposób. Jeśli zamierzasz mnię udusić, to złap lepiej za szyję i przyciśnij mocniej. W ten sposób tylko mnie podniecasz.
Zdezorientowany odpowiedzią, Rodryk popuścił nieco chwyt.
-Co zamierzasz zrobić z tą wiedzą? – zapytał, starając się zachować nutę groźby w głosie.
-Poza zdobyciem satysfakcji z zaskoczenia cię, nic. Nic nie przyjdzie mi z ujawnienia cię.
-Jeśli powiesz komukolwiek, z pewnością będę miał kłopoty. Mój brat nie wysłał nikogo na poszukiwania, aby nie wzbudzać plotek, ale jeśli dowie się gdzie jestem...
-Nie dowie się – powiedziała delikatnie, po czym zbliżyła się do jego twarzy i pocałowała go.
Zawachał się przez moment, ale odwzajemnił pocałunek. Przestał przypierać ją do ściany.
-Nie przestawaj – wyszeptała odrywając się na chwilę od jego ust.
Rodryk nie wiedział jak się czuć. Wciąż pamiętał o Nillianie, choć wiedział że nigdy jej już nie zobaczy. Z drugiej strony pragnął Mary. Inaczej niż pragnął swoją ukochaną, bardziej zwierzęco, prymitywnie. Ale wciąż ją pragnął. Zdarł z niej tunikę i spodnie. Przyjęła to z jękiem zachwytu. Pomogła mu zsunąć z siebie koszulę i rozpięła pas. Sięgnęła dłonią ku jego przyrodzeniu. Nilliana nigdy nie ośmieliłaby się zrobić czegoś takiego. Jednak to śmiałe zachowanie pociągało księcia. Mara wiedziała czego chce i brała to kiedy chciała.
Wciąż całując, chwycił ją za pośladki i uniósł w górę. Objęła go nogami i dłonią nasunęła przyrodzenie tak, aby weszło w nią. Wydała z siebie jęk prosto w jego usta. Objęła go rękami i przysunęła bliżej. Przycisnął ją do ściany, chciała tego, co potwierdzały jej nieustające jęki. Ściana skrzypiała, gdy plecy kobiety raz za razem uderzały w drewnianą wykładzinę.

1 komentarz

 
  • Użytkownik MM

    Mnie się spodobało. Chętnie poczytam dalej. :)

    13 lip 2018