Początek...

Gałęzie mocno zakorzenionej wierzby płaczącej poruszyły się pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Liście ocierając się o siebie, zaszeleściły, a te, które były już wyschnięte poddały się prędkości żywiołu. Okaz zdumiewającego, wielkiego drzewa metaforyzował istnienie człowieka. Utrzymywany przy życiu, poddany na niebezpieczeństwo i śmierć, w końcu obumiera, by zostać zdmuchniętym z powierzchni  i by wirować. Wirować w czasoprzestrzeni, bez celu, by w końcu upaść i czekać. Czekać… na co?  
     Siedząc na parapecie, przy otwartym oknie na parterze w domu jej babci, patrzyła na owy okaz natury i rozmyślała. Kiedyś nie była tak pogrążona w myślach – potrafiła cieszyć się z każdego dnia, spędzonego na działce dziadków. Znajdowała się ona na terenie angielskiego hrabstwa o nazwie Kumbria.  Było drugie co do wielkości, za North Yorkshire, zaludnionym przez blisko 500. tysięcy ludzi, posiadającym swoje centrum w dystrykcie Carlisle. Stamtąd można było już przedostać się do Glasgow czy Edynburga. Nie jest się w błędzie gdy pomyśli się, że Kumbria to obumarłe i opuszczone miejsce na Ziemi, bo przecież niczym nie przypomina energicznych miast europejskich czy amerykańskich, ale porównując już do duszy młodej Fee, hrabstwo to emanuje życiem i potencjałem.  Jest otoczone rozległymi, otwartymi, polnymi przestrzeniami, na których często hoduje się owce, turyści jeśli przyjeżdżają to po to, by podziwiać okaz Lake District – krainę jezior i gór – czy Góry Pennińskie. Fee często marzyła by tam wyruszyć. Chciała zobaczyć świat z ich wysokości, chciała poczuć, że ma nad czymś kontrolę, że widzi wszystko z dalszej perspektywy – widzi niedokładnie. I choć góry te były stosunkowo niskie to ona wiedziała, że dałyby jej wytchnienie, nowy punkt widzenia, odmienny od płaczącej wierzby.  
     Pomimo, niemal czasem, rozpaczliwych próśb o znalezienie się daleko od znanych desek drewnianego,  opuszczonego przez wszystkich żywych domu jej dziadków, nie narzekała na swój los.  Wszystko co miało pozwolić jej przeżyć – pożywienie, napój, woda, ciepło – miała dostarczane i zapewnione.  Jeszcze za czasów, gdy mieszkała w Portmaage zdołała zrobić prawo jazdy. Teraz za sprawą swojego piaskowego pick-upa jeździła do centrum na zakupy. W jednym z większych, bardziej zaopatrzonych sklepów, spotkała Antoniego. Dowiedziawszy się gdzie mieszka Fee i jak trudne były jej warunki życiowe, zaproponował, że będzie jej przywoził porąbane drewno na opał. Zgodziła się pod jednym warunkiem.
     - Nie będziesz tego robił z litości. – powiedziała nie patrząc mu w oczy i szukając ulubionego ketchupu.  
     - Daj spokój. Też lubię ketchup.  
Antony nie zagrażał jej spokojnemu życiu. Nie wprowadzał żadnego chaosu, wręcz przeciwnie, pomagał jej utrzymać się na jednej, mało burzliwej fali. Czasem zapraszała go na obiad, w podziękowaniu za pomoc i opiekę. Nigdy nie oczekiwał od niej niczego w zamian. Przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, pytał czy coś potrzebuje i wracał do swojej pracy.  Fee nigdy nie zadawała mu pytań. Była mu wdzięczna, to jasne, ale nie czuła potrzeby spoufalania się z tym chłopakiem. Czy z kimkolwiek innym. Dlatego nie wiedziała o nim kompletnie nic oprócz faktu, iż przywoził jej drewno.  
     W chwilach gdy zostawała sama, lubiła czytać. Spędzała całe dnie, siedząc na starym lecz dość szerokim podokienniku z twarzą zatopioną w książce. Historie w nich zawarte wprowadzały wiele barw, tych, których zabrakło w jej codzienności. Jednak, to nie był jedyny powód. Tutaj zwyczajnie nie ma co robić. Owszem, mogła pójść do pracy ale to równało się z zarobkiem, a ona otrzymywała wystarczającą ilość pieniędzy ze spadku rodziców. Nie chciała ich więcej. Nie chciała zakłócać swojej arkadii. Mogła też pojechać do miasta i zaprzyjaźnić się z kimś. Tak pewnie zrobiłyby pospolite osoby w jej wieku. Ona, po wielu zastanowieniach wolała tu tkwić. Dokładnie tu – przy szybach otwartego na świat okna – tam gdzie było wszędzie daleko i blisko równocześnie.  Kiedy była już zmęczona czytaniem, gotowała dla siebie różne potrawy, których nauczyła ją babcia. Pracując w kuchni, śpiewała znane sobie piosenki . Przez pewną, dość krótką chwilę dnia, na jej twarz wkraczały emocje. Śmiała się z fałszu swojego głosu, była nim zażenowana, uniesiona wspomnieniami – lecz i to znikało z chwilą stawianego na stół talerza. Jadła w milczeniu. Nie grał telewizor ani radio – nie sięgał tu zasięg. Nikt do niej nie mówił, nikt nie opowiadał minionego dnia, nikt nie pytał, nikt się nie śmiał, nikt nie płakał. Może z jednym wyjątkiem, ale nie lubiła się do tego przyznawać. Żyła tu sama. Jej rodzice zostali zamordowani. Dziadkowie umarli – babcia na chore serce, dziadek na zakrzep.  
     Fee miała osiemnaście lat kiedy jej rodzice zniknęli. Stało się to w zupełnej normalności. Jeśli można w tej sytuacji użyć zwrotu ,,po prostu”, to tak by opisała ich nagłą nieobecność.
     - Gdzie twoi rodzice dziewczyno? W ogóle o to nie dbasz? – patrzyła na tracącego wiarę, przesłuchującego ją policjanta.  
     - Zniknęli. – zdołała wykrztusić.  – Tak po prostu…  
Sama zawiadomiła służby. To ona zainteresowała się tym, że po piątkowej wspólnej kolacji, nie pojawili się w sobotę w pracy. Czuła, że stało się coś złego, coś, nad czym nie mogli zapanować. Jak to możliwe? Przecież byli tacy władczy…  
     - Może wyjechali? Wiesz, zawsze zdawało mi się, że lubili szalone przygody. – próbowała wyjaśniać jej koleżanka.
     - I nie powiadomili by mnie? Nie napisali nawet jednej wiadomości?  
     - Rozładowały im się telefony, a przez spontaniczną decyzję o wakacjach, zapomnieli o ładowarce. – rzuciła jej lodowate spojrzenie.  
Wiedziała jedno. Jej rodzice mieli duże grono znajomych – często pojawiali się u nich w domu, z powodu różnych okazji, nawet rodzinnych. Urodziny, święta Bożego Narodzenia, rocznice wydarzeń historycznych. W posiadłości rodziny Bergsonów nigdy nie można było cieszyć się ciszą. Jane i Iven Bergson – bo tak się nazywali – zarabiali mnóstwo pieniędzy, załatwiali interesy finansowe i kontaktowe z różnymi ludźmi, którzy w zaskakująco krótkim czasie, stawali się ich przyjaciółmi.  Gdy pytała w jakim zawodzie pracują, odpowiadali:
     - To taki nasz rodzinny biznes. Kiedyś i ty go przejmiesz.  – matka darzyła ją przy tych słowach promiennym uśmiechem.
     - Czy tego chcesz czy nie. – śmiał się tata.  
Pomimo tych usilnych refleksji  odbytych na parapecie okiennym, nie zdołała rozwikłać zagadek pozostawionych przez jej rodziców.  
Zostawiła tą sprawę. Wyjechała do dziadków, gdzie uczyła się gotować, pomagała im w codziennych czynnościach, powoli zapominała o swoim starym życiu – przyswajała zdolność wypierania przykrych zdarzeń.  Nie przejmowała się czasem, nie sprawdzała ile godzin minęło jej na czytaniu, nie planowała dnia. Z radością przyjmowała każde rozmowy przy herbacie, codzienne przekomarzanie babci i dziadka. Kochała ich a oni zajęli się nią, tak jakby byli jej spóźnionymi rodzicami. Wiedząc jednak, że Fee ma za sobą traumatyczne przeżycie, nie chcieli jej martwić diagnozami chorób, jakie dostali. I tak oto, zrobili to samo co Jane i Iven – zniknęli, tak po prostu. Pewnego dnia, gdy przyszła do kuchni na śniadanie nie zobaczyła nikogo. Nikogo, prócz samej siebie w odbiciu markotnego lustra, które przecież  musiało oglądać tak wiele tragedii.

mrocznysen8

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe i inne, użyła 1348 słów i 7711 znaków. Tagi: #śmierć #strata #córka #rodzice #wieś #anglia #życie

1 komentarz

 
  • Somebody

    Ślicznie, uwielbiam taki klimat. Mam nadzieję, że rozwiniesz o kolejne części :kiss:

    2 wrz 2017