Przed wieloma laty stałem na dziedzińcu pewnego starego, zmurszałego budynku, który wielu nazywa "świątynią sztuki". Tak... Teatr Wielki. Wielki moloch, oczywiście w secesyjnym stylu, dlaczego miałoby być inaczej.
Ku czci osławionej, najjaśniejszej Melpomeny. Bogini, która dużo mówi, a mało robi.
W małym, prowincjonalnym miasteczku.
Któż by przypuszczał, że ja, największy talent ostatnich lat, stypendysta dla młodych twórców, nagrodzony na największych festiwalach teatralnych, postawię stopę na tym, nic nieznaczącym, skrawku ziemi? Nikt. Ponury, Boży zamysł. Igraszka losu.
Przyjechałem przed laty do Teatru Wielkiego, który Wielki był wyłącznie z nazwy, na zaproszenie mojego profesora z czasów studenckich. Miałem wyreżyserować "Biesy" na podstawie Dostojewskiego.
Początkowo ucieszyłem się z tej okazji. Największy pisarz świata, ten, który miał niebywałą zdolność uchwycenia ludzkiego wnętrza, w moich rękach. Rozpisałem w notatniku wszelkie pomysły, przygotowałem adaptację, a nawet usunąłem najzbędniejsze fragmenty "Biesów". Moja służba, która rozpoczęła się od dziecięcego teatrzyku, miała zapowiedź swojej kulminacji. Moment przełomowy.
"Wszystko dla ciebie, najsłodsza".
W końcu mogłem udowodnić, tym którzy mną kiedyś pomiatali, odrażająco miałkim personom, kto ostatecznie zwyciężył.
"Nie masz żadnego talentu".
Talent? Nie. To nie talent mną kierował. Jestem kimś więcej.
Zawsze byłem kimś więcej.
***
Z dyrektorem Wielkiego, spotkaliśmy się w kawiarni, dystyngowanej, tam, gdzie biło serce kultury stolicy naszego kraju. Piłem najprzedniejszą herbatę, z odrobiną miodu i cytryny, słuchając ciągłych próśb.
"Musisz przyjechać, to mój ostatni sezon w Wielkim, a na ten spektakl sprowadzę ci największych z największych do obsady. Kogo będziesz chciał".
Początkowo udawałem niezainteresowanego, ba, okazywałem to jawne niezainteresowanie, spoglądając na swojego byłego profesora z wyższością par excellence.
"Mam dużo pracy... poza tym, sam pan profesor rozumie, to nie czasy studiów, gdzie byłem na każde zawołanie. Zresztą, komu jak komu, ale chyba panu nie muszę tego tłumaczyć".
Profesor nie wydawał się szczególnie poruszony moimi słowami. Zignorował je. Później zrobił mi żałosny wywód o poczuciu "misji w sztuce". Tyle zdołałem uchwycić. Moje znużenie doszło do takiego stopnia, że ciekawszym zajęciem byłoby podziwianie amatorów, usilnie próbujących zagrać wybrane sceny z Czechowa. I wtedy to usłyszałem. Jedno słowo, które zbudziło mnie z letargu.
"Biesy... to chciałbym ci zaproponować. Wyzwanie dla największych".
Dostojewski. Mój prześladowca. Zło wcielone. Próbowałem kiedyś zrobić adaptację "Braci Karamazow", ustęp "Wielki Inkwizytor". Nie udało się.
Wciąż i wciąż coś mi przeszkadzało. Tu brak odpowiednich aktorów, tu z kolei niemożność stworzenia odpowiedniej scenografii, a gdzie indziej trudny wybór tego, co najistotniejsze dla esencji przedstawienia.
Tym razem poczułem, że jestem gotów. Nie wiem dlaczego. Podświadome dążenie do samounicestwienia? Chęć znęcania się nad samym sobą? Ukryte, acz niespełnione ambicje?
I to akurat tam. W Teatrze Wielkim, który Wielki był jedynie z nazwy.
"Zgadzam się. Aktorów biorę na trzy miesiące. Od poniedziałku do niedzieli. Codziennie po dwanaście godzin".
Profesor nie oponował. Wiedziałem, że zgodzi się na wszystko, ponieważ ten stary głupiec nie potrafił zarządzać teatrem.
We wnętrzu poczułem znajome łaskotanie. Słodki przypływ energii twórczej.
"Największa premiera Wielkiego. Triumf młodego geniusza!"
Dogadaliśmy ostatnie szczegóły.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
***
Sala teatralna nie posiadała niczego, co powinna posiadać sala teatralna. Cztery lampy, z czego jedna na wpół popsuta, brudna kotara i powycierany, popękany parkiet.
Wściekły nawrzeszczałem na kierownika technicznego, który nie za bardzo wiedział, o czym mówię.
Stwierdziłem wówczas, że teatr może istnieć wyłącznie poprzez artystów. Artysta to duchowy przekaźnik. Istota doskonała. Dla świata kompletnie niezrozumiała.
Zespół czekał w małej salce nieopodal garderoby. Towarzyszył mi szok. Umówiłem się z dyrektorem Wielkiego, że nie skorzystam z aktorów gościnnych.
"Dostojewski to prawda, a tą wyrażą nawet aktorzy prowincjonalni".
Liczyłem na obsadę liczącą dwadzieścioro osób. Zobaczyłem... pięcioro. Dwie aktorki i trzech aktorów.
Chciałem od razu pójść do starego profesora, rzucić na biurko przygotowaną adaptację, "Biesów" i wyjechać w cholerę.
"Jeśli chce pan iść do dyrektora, to nie ma szans".
Piskliwy głos najmłodszego aktora z grupy.
"Wyjechał".
Usiadłem na pobliskim krześle. Oddychałem ciężko, przeklinając w myślach samego siebie. Dostojewski na pięć osób... taka zniewaga! Poniżenie! Wstyd! Musiałem się opanować. Czułem na sobie wzrok tej bandy amatorów. Wstałem, chrząknąłem i rozdałem przygotowane kopie scenariusza "Biesów".
"Nie wiem, jak dotychczas pracowaliście w tym... teatrze... ale lojalnie uprzedzam, że nie toleruję spóźnień na próby, nic niewnoszących pytań, błazenady, nieposłuszności i innych zachowań, które aktorom prowincjonalnym mogą wydawać się normalne".
Aktorki przewracały strony. Pewnie szukały swoich wielkich momentów.
Aktorzy w skupieniu obserwowali każdy mój ruch.
"Jako że obsada się trochę uszczupliła. Adaptacja ograniczy się do trzech scen. Zrobimy to sprawnie i szybko, potem pogramy z dwa razy, żeby na koniec rozejść się w zgodzie".
Najstarszy z aktorów, który od początku wydawał się przekonany o mojej niekompetencji, tak czułem, otworzył, z przesadną emfazą, scenariusz. Wertował strony.
"Pan jest sławny reżyser, a ja prosty aktor z prowincji, mogę nie rozumieć wszystkiego. Kogo tu mamy grać? Jakie konkretnie sceny?"
Pytania. Ciągłe pytania, które wyrażały intelektualną niemoc.
"Przekonacie się na próbach. Od poniedziałku do niedzieli. Dwanaście godzin".
Aktorzy zaśmiali się gromko.
Aktorki przerwały lekturę scenariusza.
"Jak pan to sobie wyobraża? W niedzielę, w teatrze?!"
"Żadnych sprzeciwów".
Najmłodszy podniósł rękę.
"Panie reżyserze, chcemy wziąć udział w tym przedstawieniu, ale choćby jeden dzień pozwoli nam zachować świeżość na scenie. Sam pan rozumie..."
Wiedziałem, że muszę przystać na kompromis. Chciałem to zacząć. A najbardziej... mieć za sobą. Prowincjonalny teatrzyk. Z rozrzewnieniem przypomniałem sobie chwile podczas prób w Operze Wiedeńskiej.
"Niech wam będzie, niedziela wolna. Musicie coś wiedzieć..."
Skupienie. Chwila, która pozwala reżyserowi przejąć inicjatywę. Zawładnąć duszą aktora. Nie zamierzałem prawić monologów, zachęcać, czy wspominać.
Jedno zdanie.
Coś, co miało podsycić strach przed nieoczekiwanym.
"Dostojewski nie jest dla aktorów".
Wyszedłem z sali.
Następnego dnia rozpocząłem najcięższą pracę, jaka kiedykolwiek była moim udziałem. I wiedziałem, podskórnie wiedziałem, że to nie będzie zwykły spektakl.
Dodaj komentarz