Wystarczy chcieć

Otworzyłem oczy. Zamrugałem, gdyż wszystko dookoła było tak jasne, jakby oświetlane z każdej strony łuną czystego białego światła. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ani co się ze mną dzieje. Miałem na sobie dżinsy, trampki i bluzę. Wszytko, było mokre, ale co najdziwniejsze nie czułem z tego powodu żadnego chłodu.
Czyżbym osiągnął swój cel? - myślałem. Nie, nie czas teraz na to. Muszę rozeznać się w sytuacji - napomniałem sam siebie.
Rzuciłem okiem dookoła.
Miejsce, w którym się znajdowałem, przypominało park, lecz nie taki zwyczajny. Otóż rosnące w nim drzewa, były całkowicie białe, a ich korony porastały złociste liście. Nie mogłem się temu nadziwić. Wyglądały jak uformowane z prawdziwego złota i chyba naprawdę takie były, gdyż odbijały padające na nie światło, tworząc wspaniałe iluminacje.
W końcu spojrzałem przed siebie i zauważyłem ścieżkę wyłożoną marmurową kostką. Wyglądała jak droga dla spacerowiczów. Bez większego namysłu postanowiłem nią podążać.
Szedłem tak przez jakiś czas, lecz z niewyjaśnionego powodu nie mogłem go dokładnie oszacować. Zerknąłem nawet na swój zegarek, ale wyglądało na to, że padła w nim bateria. Wiedziałem, że nie jest to normalne, w końcu działają one przez dobrych kilkanaście lat, lecz w tej chwili niewiele mogłem na to poradzić.
W pewnym momencie dotarłem na rozwidlenie, gdzie znajdowało się wiele ławek. Również były całkowicie białe. Prawdopodobnie wykonane z drewna tych wszechobecnych drzew - pomyślałem.
Na jednej z nich siedziała kobieta. Ubrana była w suknię ze złocistych liści. Gdy padało na nią białe światło, mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Wyglądała cudownie, jakby nie miała na sobie ubrania, a samą tęczę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Pomachała do mnie zapraszającym gestem.
Niewiele myśląc, ruszyłem w jej kierunku. W końcu była pierwszą osobą, którą tu spotkałem. Może powie mi, co to za miejsce.
Po chwili byłem obok niej. Nie zdążyłem nic powiedzieć, gdyż przemówiła pierwsza:
- Witaj Adamie. Czekałam na ciebie - powiedziała łagodnym głosem.
Z bliska mogłem dokładnie dostrzec jej twarz. Była pociągła, idealnie symetryczna. Miała zadarty nosek oraz długie brunatne i lśniące włosy. Wszystkie te elementy tworzyły cudną kompozycję, jednak największe wrażenie wywarły na mnie oczy. Ich tęczówki łączyły bowiem w sobie wszystkie możliwe kolory ludzkiego oka, przez co również sprawiały wrażenie tęczowych oraz takich, które widzą wszystko. Gdybym miał opisać ją jednym słowem, powiedziałbym po prostu, iż była piękna. Moja kontemplacja jej wyglądu trwała już zdecydowanie zbyt długo, więc postanowiłem w końcu się odezwać:
- Przepraszam, czy mogłabyś powiedzieć mi, kim jesteś i co to za miejsce?
- Och, wybacz mi. Powinnam zacząć właśnie od tego. Znajdujesz się w Niebie mój drogi, a ja jestem Bogiem - powiedziała po prostu.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- No normalnie. Uważasz, że Bóg nie może być kobietą? - spytała lekko urażona.
- Ależ skąd - odparłem od razu. Jestem po prostu zaskoczony, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co serwują nam księża.
- Cóż, jestem wszechmogąca, więc mogę być, kim chcę - powiedziała dumnie.
- Rozumiem. Mniejsza o to. Czyli jednak, że moja próba się udała? Umarłem? - dopytywałem.
- Tak - odparła. - Z tego właśnie powodu mam do ciebie kilka pytań.
- Jakich pytań? - spytałem niepewnie.
- Wszystko w swoim czasie - rzekła. - Chodź, usiądź obok mnie - poprosiła jedwabistym głosem.
Muszę przyznać, że trochę się wahałem. Nie chcąc jej obrazić, zrobiłem to co chciała, w końcu była Bogiem.
- Jeśli chcesz, możesz położyć głowę na moich kolanach - powiedziała po chwili.
- Naprawdę? Mogę? - spytałem zdziwiony.
- Oczywiście - powiedziała i uśmiechnęła się. - W końcu tak samo robiłeś ze swoją mamą i aż przy tym mruczałeś, czyż nie?
Było to dość krępujące, jednak musiałem przyznać jej rację.
Położyłem więc głowę na jej nogach i zamknąłem oczy. Przypomniało mi się dzieciństwo oraz chwile, kiedy spędzałem tak czas z moją rodzicielką. Przeprowadzaliśmy ten nasz swoisty rytuał zawsze, gdy czułem się źle, coś mnie bolało, lub po prostu potrzebowałem matczynej miłości. To zawsze sprawiało, że czułem się spokojnie i bezpiecznie. Na wspomnienia matki, nasunęło mi się pytanie:
- Swoją drogą, jest ona tutaj?
- Owszem, jest w Niebie, lecz teraz prowadzi lekcje w szkole dla małych aniołków.
- W szkole?
- No tak, w końcu na Ziemi była nauczycielką.
- To prawda - odparłem. - Ale czego tam uczy?
- Historii ludzkości.
- Słucham? Przecież chyba macie kogoś lepszego do tej roli? - dopytywałem zawzięcie.
- Otóż nie - powiedziała po prostu.
- No al... Jak to możliwe?
- Ano normalnie mój drogi. W końcu kto lepiej nauczy małe aniołki, czym jest świat, jeśli nie ktoś, kto na nim żył?
- No, ale przecież ty jesteś Bogiem, więc chyba wiesz o tym najwięcej?
- Mylisz się. Stworzyłam tylko świat. Nie mieszkałam na nim. Co prawda był tam przez jakiś czas mój syn, dlatego jest dyrektorem szkoły. Wciąż jednak brakuje kadr. Dlatego ją zatrudniliśmy. Mimo wszystko dobrze, iż ma akurat zajęcia. Nie mogłaby dowiedzieć się, że jej syn trafił do Nieba tak wcześnie. To byłoby zbyt okrutne.
- Rozumiem - powiedziałem, odwracając wzrok do tej pory skupiony na jej twarzy.
To dobrze - odparła, uśmiechając się. - Ale wracając do sedna sprawy. Opowiedz mi, dlaczego popełniłeś samobójstwo - poprosiła matczynym głosem.
Wraz z tym pytaniem wszystko sobie dokładnie przypomniałem. Tamtego dnia poszedłem na most nad rzeką i niewiele myśląc, skoczyłem do wody. Nurt był szybki i rwący, a ja nie potrafiłem pływać. Topiłem się i chwilę później trafiłem tutaj. Po prostu umarłem.
Nie za bardzo chciałem mówić o przyczynach tego wszystkiego, jednak pytał mnie o to sam Bóg, w dodatku w taki delikatny i ciepły sposób. Nie mogłem odmówić.
- Dowiedziałem się, że moja dziewczyna Marta, zdradza mnie z moim najlepszym przyjacielem. W dodatku było to w przeddzień tego, gdy miałem się jej oświadczyć. Kiedy ich nakryłem, ona nie czuła nawet najmniejszej skruchy. To... To zabolało tak mocno - powiedziałem, a z moich oczu popłynęły łzy. Jak widać, w Niebie nie odczuwało się fizycznych niedogodności, ale emocjonalne jak najbardziej.
- Już, już - szepnęła mi do ucha i pogłaskała po głowie. - Mów dalej.
- Nasz związek trwał kilka ładnych lat. Straciłem nadzieję. Nie wiedziałem, czy dam radę od nowa poukładać swoje życie. Nie widziałem więc innego wyjścia, jak po prostu ze sobą skończyć.
- Straciłeś nadzieję? - spytała zaciekawiona.
- Tak. Nie wierzyłem, że po tej zdradzie będę mógł pokochać kogokolwiek, a zwłaszcza, iż ktoś będzie w stanie pokochać mnie. Czułem się, jakbym stracił cząstkę serca, jeśli nie całe. Jak niby mam bez niego kochać? Lub w jaki sposób mam być kochany, gdy sam nie potrafię odwzajemnić, uczuć, emocji. Przecież to niemożliwe! - wykrzyknąłem.
- Spokojnie mój drogi Adamie. Po prostu czasem tak jest, że jedno serce trafi na drugie, które nie będzie z nim kompatybilne, przez co pierwsze cierpi. Na to mój kochany niestety wpływu nie mam, gdyż nie ingeruję w domenę wolnej woli, którą was obdarzyłam. Jednak nie należy z tego powodu odbierać sobie życia, ponieważ każdy na świecie ma, lub będzie miał swoją drugą połówkę, bratnią duszę. Trzeba po prostu mieć silną wolę oraz nadzieję potrzebną na jej odnalezienie. A zapewnić cię mogę, że te dwa czynniki, to zaraz po miłości najsilniejsze rzeczy na świecie.
- Naprawdę? - spytałem, z lekka podniesiony na duchu.
- Tak. Jeśli potrzebujesz dowodu, to spójrz tutaj:
Zakręciła prawą dłonią okrąg i naszym oczom ukazała się kobieta. Wyglądała na niespokojną. Co chwilę gdzieś wydzwaniała, próbując się z kimś połączyć. Chodziła w tę i z powrotem, nie mogła usiedzieć w miejscu. Widać było, iż dosłownie wychodzi z siebie.
- To jest twoja najlepsza przyjaciółka Marysia, mam rację? - spytała.
- Tak - odparłem.
- Otóż osobą, do której bidulka wydzwania i o którą się martwi, jesteś ty.
- Ja? - spytałem z niedowierzaniem. - Ale jak to?
- Ano normalnie. Zdradzę ci sekret - powiedziała konspiracyjnie.
- Jaki sekret? - dopytywałem.
Pochyliła się nad moim uchem i powiedziała szeptem:
- Ona cię kocha.
Nie mogłem uwierzyć, w to, co usłyszałem, dlatego wydobyłem z siebie tylko dwa słowa:
- Od kiedy?
- Od zawsze - rzekła po prostu.
- Ale przecież to niemożliwe - protestowałem.
- Mój drogi. Miłość jest tak niemożliwa, że aż prawdziwa. I to właśnie jest w niej takie piękne - powiedziała melancholijnie - Cóż, nie owijając już dłużej w bawełnę, powiem prosto z mostu. Mam dla ciebie pewną propozycję.
- Jaką? - spytałem zaciekawiony.
- Przywrócę cię do życia.
- Jak to?
- Normalnie. Przywracam do życia każdego samobójcę, który tutaj trafia, a dlaczego? Bo po prostu nie mogę znieść tego, iż tak łatwo wyzbyli się życia, które im ofiarowałam, nie zaznając szczęścia będącego jego celem. Tak więc chcesz wrócić na Ziemię? Przestrzegam cię, abyś to wykorzystał, gdyż drugiej szansy nie będzie.
Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Czy będę potrafił odnaleźć nadzieję na szczęście? - pytałem sam siebie. Czy będę mógł tak żyć? Te pytania kotłowały się w mojej głowie, więc odpowiedziałem wymijająco:
- Nie jestem pewien.
- Hmm - zamyśliła się. - Pozwól, że coś ci powiem. Nadzieja mój drogi Adamie, nie jest, nie wiadomo jaką abstrakcją, nie wiadomo czym. Człowiek może ją najłatwiej znaleźć w drugim człowieku, gdyż to on jest dla nas prawdziwą nadzieją. Nie trzeba, więc szukać daleko. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, gdyż ci, którzy nas nią obdarzają, są już zazwyczaj blisko nas.
W tym, o czym mówiła, było sporo racji, jednak jeszcze nie do końca w to wierzyłem. Mimo to postanowiłem spróbować. W końcu kto nie próbuje, ten nie wygrywa. Poza tym taka szansa mogła się więcej nie trafić, a przyznać muszę, że bardzo wcześnie pożegnałem się ze światem. Dlatego też podjąłem decyzję i powiedziałem:
- Chcę wrócić na Ziemię.
- To ostateczna decyzja? - spytała.
- Tak - odparłem zdecydowanie.
- Niech więc tak będzie - rzekła i pocałowała mnie w czoło, jak matka syna.

*

Poczułem jakieś dziwne mrowienie w całym ciele. Nagle usłyszałem miarowe uderzenia jakby pracę jakiejś pompy. Otworzyłem lekko oczy. Do moich uszy dochodził krzyk.
- Proszę pana! Proszę pana! Słyszy mnie pan? - pytał jakiś człowiek. - Kogo mamy zawiadomić o pańskim stanie? Kto ma się zjawić w szpitalu? - rzucał jak z automatu.
Na ostatnie dwa pytania próbowałem odpowiedzieć całkowicie nieświadomie, ledwo słyszalnym szeptem:
- Ma... Mar... - wykrztusiłem tylko, po czym straciłem przytomność.

*

Otworzyłem oczy. Znowu byłem w całkowicie białym miejscu, lecz tym razem mogłem je rozpoznać. Z pewnością był to szpital, ponieważ czułem, że leżę na wygodnym łóżku. Poza tym w powietrzu unosił się zapach leków i sterylnej wręcz czystości.
Spojrzałem przed siebie. Po lewej stronie mojego posłania siedziała kobieta. Spała i trzymała mnie za rękę. Miała śliczną okrągłą twarz, zielone niczym trawa oczy oraz mały zgrabny nosek. Uwagę przyciągały również jej długie rude loki oraz piegi. Ubrana była dość niechlujnie, w czarne dresowe spodnie oraz żółtą bluzkę z nadrukiem, którego na ten moment nie mogłem rozszyfrować. Dlaczego wiedziałem, iż jest źle ubrana, a przynajmniej ona by tak uważała? Ponieważ nienawidziła spodni. Zakładała je tylko w ostateczności. Dzięki tym wszystkim detalom wiedziałem, kim jest ta kobieta.

Bóg miał rację, a ja wątpiąc w jego słowa, wykazałem się niewiarygodną głupotą.

Była to Marysia.

Moja nadzieja.

                                                                                                                                                                                                             Shogun

Shogun

opublikował opowiadanie w kategorii miłość i inne, użył 2320 słów i 12245 znaków. Tagi: #zdrada #rozpacz #nadzieja #miłość

1 komentarz

 
  • Gaba

    Brawo!

    14 maj 2020

  • Shogun

    @Gaba dziękuję bardzo :)

    14 maj 2020