Należymy do siebie cz.2

Z trudem udaję mi się namówić moich rodziców, abym dzisiaj - w dniu wyprowadzki - mogła zostać w domu. Nie mam najmniejszej ochoty na to, żeby ktokolwiek z tej bandy idiotów, zniszczył mi tak piękny dzień. Dzień, w którym zacznę nowe, lepsze życie. Od dawna czekałam na tę chwilę, aż będę mogła opuścić Bedford, wyczyścić z pamięci wszystko co tu przeżyłam i nie stresować się, każdego wieczoru jaką "niespodziankę" szykuje dla mnie Brandon oraz jego drużyna na następny dzień.  

* * *

Od rana próbuję zająć czymś moje myśli, jak i siebie. Chcę, żeby jak najszybciej wybiła godzina dziewiąta. Godzina rozpoczynająca nowe życie. Cały czas odliczam sekundy, minuty, godziny, aż w końcu słyszę charakterystyczny dźwięk przekręcania klucza w zamku. Do domu wchodzą rodzice. Musieli pojawić się w pracy, bo to, że ja wyjeżdżam do nowego miejsca nie zwalniało ich z codziennych obowiązków tyle, że dzisiaj byli po prostu krócej.

Miałam do wyboru wyjechanie zaraz po zakończeniu roku lub dwa dni przed zakończeniem. Wiadomo, że wybrałam tą drugą opcję.  

Słysząc odgłosy dochodzące z korytarza, wyrywam się z zamyśleń i podążam w tamtym kierunku. Przechodząc obok lustra zatrzymuję się na moment i dokładnie skanuje swoje odbicie. Zielone, spuchnięte oczy i sińce pod nimi to jedne z wielu oznak niewyspania i wycieńczenia. Brązowe, potargane włosy, upięte na czubku głowy w „koka". Za duży, bordowy sweter pod szyję i beżowa spódnica. Wzdycham na ten widok i mocno zaciskam pięści. Nigdy nie należałam do osób z wysoką samooceną i nigdy nie potrafiłam siebie zaakceptować. Mogę uznać to za jedną z moich najgorszych wad.  
Chciałabym kiedyś móc stanąć przed lustrem, uśmiechnąć się na swój widok i przyznać przed moją osobą jak bardzo się sobie podobam.  

— Gotowa? — pyta mama wychylając głowę zza winkla w moim kierunku. Speszona szybko odwracam się w jej kierunku i odchrząkuje znacząco.  

— Tak, tak. Jeszcze jak! — piszczę z wymuszonym uśmiechem na twarzy.  
Owszem, nigdy nie czułam się taka szczęśliwa, jednak wizja siebie w tej szkole i strach przed nowymi ludźmi i ich reakcją na mój widok, jest nie do zniesienia.  

— Hej, wszystko gra? — dopytuje z wyraźną troską w głosie, a ja tylko przytakuje. — No dobrze. W takim razie zacznij powoli znosić już bagaże do samochodu. Ja z tatą jeszcze coś przegryziemy i pojedziemy na lotnisko. — Uśmiecha się rodzicielka i nie czekając na żadną odpowiedź znika w kuchni.  
Przytakuje głową, wiedząc, że i tak tego nie zauważy, i pośpiesznie wbiegam po schodach do mojego pokoju.

Koło łóżka czekają już na mnie dwie, duże walizki pełne ubrań i jedna mniejsza zapełniona różnymi rzeczami, które chcę mieć, gdy będę tak daleko od domu. Na pierwszy ogień idą walizki z ciuchami, które nie są do końca zapięte. Pierwszą chwytam do jednej ręki, a kolejną do drugiej. Podnoszę ciężar do góry i sapiąc, kieruję się niezdarnie w stronę schodów z torbami, które boleśnie obijają się o moje kostki. Do tego wszystkiego potykam się o zawinięty dywan i puszczam jeden z bagaży, który turla się ze schodów, a na końcu wypluwa jego zawartość.  

— Świetnie... — mruczę, podnosząc się z ziemi i otrzepuję swoje ubranie. Kiedy zaczynam ponownie pakować walizkę i chwytam za czarną spódnice, dociera do mnie, że nie mogę pokazać się w takich ciuchach, które spokojnie może nosić moja babcia, w nowej szkole.
Idąc tam i wyglądając tak jak tu, znowu przyciągnę uwagę innych uczniów, tym samym ponownie stając się kozłem ofiarnym. Owszem, lubię swoje ubrania, jednak dla własnego dobra wolę to zmienić.  

— Potrzebuję pieniędzy. — wchodzę powoli do kuchni i bawiąc się palcami, opieram o białą framugę. Na te słowa rodzice zaprzestają swoją rozmowę, a ich wzrok zostaje skierowany na mnie.

— Nie ma problemu. — wzrusza ramionami tata. — Ile potrzebujesz? Dwadzieścia dolarów? Pięćdziesiąt? — dopytuje, a prawą ręką sięga do wewnętrznej kieszeni garnituru, z której wyciąga skórzany portfel.  

— Nie, nie. Źle to ujęłam. — uśmiecham się zmieszana i siadam pomiędzy nimi przy wyspie. — Dobrze wiecie, że w tej szkole nie miałam dobrych relacji z uczniami. Nie chce, żeby w nowej się to powtórzyło. Chciałabym w końcu znaleźć jakiś znajomych, więc postanowiłam, że coś w sobie zmienię i na początek padło od wyposażenia mojej szafy. — wyjaśniam, a na ustach taty dostrzegam prawie niewidoczny zarys uśmiechu.

— A więc o to chodzi... — mruczy mama pod nosem. — Dobrze, zrobimy tak. Samolot mamy koło dwunastej, a ze względu na inną strefę czasową w Ameryce, powinniśmy być na miejscu koło... — przerywa i spogląda na zegarek, na jej nadgarstku. — koło piętnastej. Wtedy wstąpimy na szybkie zakupy. Zgoda? — proponuje i spogląda na mnie.  

— Pewnie, że tak! — zadowolona klaskam w dłonie i ściskam ich mocno po kolei. — Kocham was. — rzucam na koniec i wybiegam z kuchni z uśmiechem na twarzy.  

* * *

Kiedy zbliżamy się do głównych drzwi lotniska, czuję, że coraz bardziej zaczynam się denerwować, a jednocześnie jestem bardzo podekscytowana.  

Przekraczamy ogromne wejście, a moim oczom ukazuje się ogromna hala, w której znajduje się jeszcze więcej ludzi. I pomyśleć, że już za kilkanaście minut opuszczę to miejsce na tyle czasu. Na samą myśl na mojej twarzy pojawia się szeroki i przede wszystkim szczery uśmiech.

— Strasznie się denerwuję — szepczę do mamy i łapię ją pod rękę.  

— Nie ma czego. Na pewno dasz sobie radę. — śmieje się i głaszcze mnie po ręce pocieszająco.  

— Mam taką nadzieję. Znając mnie i mojego pecha nigdy nic nie wiadomo. — wzdycham i odbieram moje walizki.

— Shailey, nie histeryzuj. — wywraca oczami rodzicielka i już bez słowa kierujemy się w odpowiednim kierunku.  

* * *

— Do zobaczenia jutro tato — mówię i z całych sił przytulam mężczyznę.  
Jego posiwiałe włosy łaskoczą mnie w policzek, na co cicho się śmieję. Pachnie parzoną kawą i moimi ulubionymi perfumami, których używa już bardzo długo. Tego zapachu w szczególności będzie mi brakować.

— Do zobaczenia kochanie. — Odwzajemnia mój gest i całuje mnie w czubek głowy.  

Razem z mamą stoimy już przy bramkach. Na szczęście wszystko jest w jak najlepszym porządku i lecimy na czas. Młoda kobieta o miodowych włosach sprawdza nasze bilety i serdecznie zaprasza nas na pokład.  

— Życzymy udanego lotu. — uśmiecha się i oddaje nam bilet.

— Gotowa by zacząć nowe życie? — pyta mama, gdy mamy już odlatywać.  

— Gotowa — przytakuję i zapinam pas.  

* * *  

Po kilku godzinnych zakupach, jestem gotowa, żeby w końcu poznać miejsce mojego "zamieszkania". Wraz z mamą znajdujemy się przed jednym ze sklepów w Bostonie. Stoję chwilę i rozglądam się dookoła. Co chwilę mija nas masa ludzi, ciągle się gdzieś śpieszących. Jednak, w niektórych miejscach da się zauważyć spokojnie spacerujących staruszków.
Wysokie, oszklone wieżowce mieszkalne lub dużych korporacji, znacznie lepiej wyróżniają się na tle miasta. Wiele sklepów znanych marek, jak i tych tańszych, lecz równie ekskluzywnych. Przyjazne ludziom kawiarenki i inne atrakcje. Z fascynacją wzdycham na ten widok i ruszam za mamą.

Moja szkoła mieści się na Tufts University, w obszarze Medford. Jest to zaledwie kilka minut pociągiem w metrze.

Po piętnastu minutach stoimy przed ogromnym pałacem. Spodziewałam się, że szkoła będzie duża, ale nie, że aż tak. Cała zbudowana jest z przepięknej, czerwonej cegły, która dodaję uroku temu miejscu. Duże okna i kilka balkoników zdecydowanie współgrają z klimatem jaki tu panuje. Na środku znajdują się ogromne drewniane drzwi z metalowymi wstawkami, a przed budynkiem tak samo wielki dziedziniec. W jego centrum znajduje się pokaźnych rozmiarów fontanna z wodą tryskającą dookoła.  

Przy głównym wejściu czeka na nas uśmiechnięta kobieta. Zakładam, że to właśnie dyrektorka. Jest to kobieta, około pięćdziesiątki z wyraźnie zarysowanymi zmarszczkami na twarzy. Pierwsze co zdecydowanie rzuca się w oko, to jej naturalność. Mysie włosy ma spięte w dokładnego koka, a na nosie znajdują się okrągłe okulary. Ubrana jest w bordową koszulę z falbanami, wykonaną z jedwabiu, na to zarzuconą ma granatową marynarkę i spódnice do kolan tego samego koloru. Oczywiście nie może zabraknąć czarnych czółenek, które dopełniają całą kreacje. Jak na swój wiek jest naprawę zgrabną i piękną kobietą.

Oh, szkoda, że ty nie jesteś.

— Witamy w naszej szkole dla dziewcząt i chłopców z internatem. Nazywam się Caroline Holbrook, jestem tutaj dyrektorką. Cieszymy się, że wybrałaś właśnie naszą uczelnie — wita nas z uśmiechem i gestem ręki serdecznie zaprasza nas do środka. — Szkoła oferuję wiele rozrywek oraz zajęć pozalekcyjnych dla każdego, czego dowiesz się już w pierwszych dniach roku szkolnego, darmowe jedzenie, które uczniowie chwalą oraz pokoje jedno lub dwuosobowe w dobrych stanach. Pozostaje podpisać tylko parę dokumentów i będziesz mogła rozgościć się w swoim pokoju.  

— Dziękuję — odpowiadam nieśmiało i lekko się uśmiecham. Szkoła od środka jest tak samo piękna i robi wrażenie jak z zewnątrz. Marmurowe podłogi i parapety, ściany zdobione boazerią i wszelakimi obrazami. Do tego różne ozdoby i zielone, doniczkowe rośliny.  

— W tradycji szkoły zapisało się, że to uczniowie oprowadzają nowych, aby poznać teren. Niestety teraz większość przygotowuje się do wyjazdu na wakacje, więc myślę, że obejdzie się jakoś bez tego. Poza tym myślę, że będziesz miała wystarczająco czasu, by samej zapoznać się z terenem. — tłumaczy i poprawia okulary.

— Nie ma problemu.  

— Jake! — krzyczy po chwili, gdy korytarzem niedaleko nas przechodzi jeden z uczniów. Chłopak od razu odwraca się w naszą stronę. — Zaprowadź... — przerywa i spogląda na mnie znacząco, przejeżdżając smukłymi palcami po włosach.  

— Shailey — mówię, kiedy rozumiem o co chodzi.

— Zaprowadź Shailey do pokoju 314 — rozkazuje i podaje mu klucz, gdy tylko do niej podchodzi.

— Jasne — odzywa się i ukradkiem na mnie spogląda. Na ten gest mocno zaciskam powieki, a usta formułuje w wąską kreskę. Sama nie wiem czemu, ale czuję skrępowanie, gdy przypominam sobie o moim dzisiejszym ubiorze, bo cóż. Chłopak jest naprawdę przystojny. Ma przydługie, blond włosy, opadające pasmami na czoło, które zdaje się, że żyją własnym życiem. Jego czekoladowe oczy wpatrują się we mnie, a po chwili usta wyginają się w lekkim uśmiechu, na co od razu zalewam się rumieńcem. Ma na sobie szare dresy i luźny biały t-shirt. Jeśli wszyscy tutaj tak wyglądają, to ja się chyba popłacze.  

Z drugiej zaś strony może to śmieszne, że przejmuję się tak błahymi sprawami, jednak cóż. Dla takiej osoby jak jak, która od zawsze miała problem z przystosowaniem się do otoczenia i zaakceptowaniem samej siebie, ważne jest pierwsze wrażenie.  

— Shailey, podpisze to co trzeba i będę się zbierać, więc zobaczymy się jutro. — zwraca się w moją stronę mama, wyrywając mnie z zamyśleń i całuje mnie w policzek.

— Okej, do zobaczenia. — odwzajemniam gest i ruszam za Jake'iem.  

* * *

— A więc nazywasz się Shailey? — pyta po chwili ciszy, kiedy kroczymy jednym z wielu korytarzy.

Szczerze powiedziawszy jego obecność nieco mnie stresuje. W końcu nigdy nie rozmawiałam z chłopakiem, na konkretny temat. Z ich strony zawsze słyszałam tylko obelgi, a to było coś zupełnie nowego.  

— No tak. — potwierdzam skinieniem głowy i wlepiam wzrok w buty.

— I jesteś z...? — zadaje kolejne pytanie, wciąż na mnie spoglądając, co jak dla mnie jest naprawdę nie komfortowe.

— Z Bedford. — odpowiadam szybko i odchrząkuje. — To małe miasteczko niedaleko Londynu - wyjaśniam, gdy widzę jego pytające spojrzenie.

— Woah, i aż tutaj cię przywiało? — jego brwi wędrują do góry.  

— Chciałam być jak najdalej od tego miejsca. — wzruszam obojętnie ramionami.  

— Dlaczego? — pyta, ale nie odpowiadam. Jak na razie nie chce zwierzać się komuś obcemu z moich problemowi. Poza tym nawet go nie znam i nie mam pojęcia kim się okaże. Kto wie czy nie wykorzystał by informacji o mnie do tego by mnie upokorzyć. A tego, obawiałam się najbardziej. W końcu historia lubi się powtarzać. — Dobra, rozumiem. — uśmiecha się i unosi ręce do góry w geście obronnym, i zatrzymuje się przed pokojem. — To tutaj. — wskazuje ręką na drzwi i otwiera je szeroko.

— Dziękuję. — uśmiecham się i wchodzę do środka, od razu się rozglądając

— Nie ma problemu. Jeśli będziesz kiedyś, czegoś potrzebować, możesz na mnie liczyć — odparł i uśmiechając się na koniec, odchodzi, zamykając za sobą drzwi.

Trafiam na dwuosobowy pokój z czego szczerze jestem zadowolona. Może zaprzyjaźnię się ze współlokatorką? Szybko jednak rzucam te myśli w niepamięć i skupiam się na pomieszczeniu, które naprawdę jest piękne. Ściany mają delikatnie kawowy kolor, co od razu wpada w mój gust. Na podłodze leży biały, puchaty i miękki dywan, który dodaje przytulności całemu wystrojowi. Po prawej stronie stoją dwa łóżka, a obok nich białe etażerki. Na wprost drzwi znajduje się duże okno, z tak samo dużym parapetem, na którym poukładane są poduszki. Na przeciw łóżek stoją białe szafy, toaletki oraz kolejna para drzwi. Jak się domyślam prowadzące prawdopodobnie do łazienki.

Stawiam walizki koło łóżka znajdującego się bliżej ściany i wykończona rzucam się na nie. Z wielkim uśmiechem na ustach wpatruje się w sufit i wyobrażam sobie, jak cudowne musi być życie bez Brandona.

Ogólnie to rozdział kompletnie mi się nie podoba, ale nie mam pojęcia jak go pozmieniać, żeby był lepszy. Jest długi i nudy -,- Mimo to może wam się spodoba. Do następnego!

voodbe

opublikował opowiadanie w kategorii miłość, użył 2463 słów i 14273 znaków.

2 komentarze

 
  • Olifffka<3

    Suuper

    3 paź 2016

  • Nataliiia

    Kiedy następna część??

    3 paź 2016