Niespiesznie wykonuję tył zwrot - ociężale, niechętnie, jakbym ważył nieco ponad tonę, jakby jakiś piskliwy głosik w głowie podpowiadał mi, żebym tego nie robił, że to tylko głupi sen, że to tylko i wyłącznie wytwór mojej wyobraźni i dodatkowa sprawka magicznej, procentowej butelki, której zresztą wychłeptałem całą zawartość.
Cóż, kiedy się w końcu odwracam, nie widzę nikogo.
Znak zapytania wiruje przed oczami.
Co jest kurwa?
Podchodzę do okna.
Ciemność.
Gdzieś w oddali migocze jedynie zarys latarni a ciepła, żółta łuna rzucona na asfaltową drogę podsyca tylko mgłę, która kłębi się nad nią jak sęp.
Cholera, zaczynałem wariować.
Śmieję się, najpierw cicho, z czasem głośniej i żałośnie.
Zawodzę jak pies a potem zaczynam płakać.
Opadam na łóżko z pustą butelką.
- Roberth, chodź - subtelny, kobiecy głos, tak dobrze znany znów płata mi figla.
Podnoszę się gwałtownie z miękkiego materaca, obracając głowę to w prawo, to w lewo.
Serce zaczyna szybciej i głośniej bić a ręce drżą.
- Jestem w kuchni, robię kolację, pospiesz się - irytacja pomieszana z zatroskaniem.
Spoglądam z podejrzliwością na szklaną butelkę.
Ocieram łzy z rozgrzanych policzków i wstaję, nasłuchując kolejnych poleceń z kuchni.
Skradam się, kurwa, w swoim własnym domu skradam się jak kot, bojąc się tego co mogę zastać.
Spoglądam mimochodem na wazon przy drzwiach i postanawiam zabrać go ze sobą.
Jasne, na wszelki wypadek.
Zamykam oczy, biorę wdech i z impetem wchodzę do pomieszczenia, w którym unosi się jakiś dziwny, znajomy zapach.
- Halo? - dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jestem naprawdę przerażony, słysząc odbijający się od ścian męski, cichy głos.
To przecież ja.
Wszystko we mnie drży, wyrywa się, chce uciec i kiedy trzymam tak ten wazon, kurczowo zaciskając na nim długie palce, przygotowując się na atak, w pomieszczeniu w którym dochodził głos - nikogo nie ma.
Zapalam światło, wazon upada z hukiem na ziemie.
Jest tylko on i ja, ja i on i roztrzaskane małe, ostre kawałki.
Przynajmniej jedno jest pewne - obaj wyglądamy teraz podobnie.
Sięgam po butelkę, tym razem pełną.
Uśmiecham się smutno, przyglądając się kuchni.
Zerkam na marmurowy, zimny blat i wzdycham.
Juliet sama projektowała te wnętrze, uwielbiała gotować i spędzać w niej czas.
Czasem wkurzałem się, kiedy siedziała tu godzinami, po nocach, próbując nowych przepisów zamiast zasypiać ze mną w łóżku lub zwyczajnie się kochać.
Teraz zostały w zlewie jedynie brudne, śmierdzące naczynia, których nie ruszałem od miesiąca.
Nie bywałem głodny, praktycznie nie jadłem, starałem się unikać tego miejsca.
Upijam łyk z butelki, odsuwając od siebie wspomnienia.
Boli, mam wrażenie, że z każdym dniem coraz bardziej.
Przyznaję, nieco się upiłem.
Wpadłem na genialny pomysł, aby się przewietrzyć.
Przespacerować się, ochłonąć, zaczerpnąć zimnego, palącego w przełyk grudniowego powietrza.
W tym roku nie ma śniegu, za to pada deszcz a niebo żałośnie zawodzi, zupełnie jak ja.
Mój krok jest nieco nieporadny, kołyszę się w prawo i w lewo, czasem bełkoczę coś niezrozumiałego pod nosem albo od czasu do czasu jej imię.
Zdaję się, że próbuję ją zawołać, gdzieś pali się nadzieja, że może zaraz wpadniemy na siebie, przywitamy i wrócimy wspólnie do domu, weźmiemy ciepłą kąpiel a potem będziemy się kochać.
Lubiłem jej drobne, ciepłe ciało. Najbardziej, kiedy po prostu bez powodu podchodziła do mnie, uśmiechała i zwyczajnie przytulała.
Wiedziałem, że mnie kocha, czułem to, całym sobą.
W takich momentach kołysaliśmy się w rytm piosenki, oboje mieliśmy ją tylko w głowie.
Byliśmy tylko my, małe światełko w kuchni, widok na spokojną ulicę i nasze przywarte do siebie ciała.
Czyli coś, czego każdemu życzę.
Tak naprawdę to nie wiem już gdzie jestem.
Jest ciemno i późno, nie mam ze sobą telefonu.
Zresztą, nie mam do kogo zadzwonić i tak naprawdę nie chcę.
Idę przed siebie, myśląc ze za sobą zostawię wszystko to co złe a to pozwoli mi się oczyścić, ale tak naprawdę to gówno prawda.
Wciąż się chwieję, oczy powoli zamykają, za dużo procentowej zawartości.
Gdzieś w oddali majaczy czyjaś ciemna sylwetka, szczeka pies i dochodzi warkot samochodowych silników - szara rzeczywistość.
- Wszystko w porządku, Panie Watson? - słyszę znajomy głos.
Tym razem nie mam omamów, gdzieś między wdechem a wydechem udaje mi się wyostrzyć obraz, choć nie powiem, nie należy to w tym momencie do łatwych zadań.
Ach, znam tę gębę i niechętnie się do tego przyznaję.
Wzdycham i nie podejmuję rozmowy, po prostu chcę odejść, ale wciąż czuję na sobie jego palący wzrok.
- Myślałem, że na radzenie sobie z problemami są inne, lepsze sposoby - mądrzy się, ale na szczęście nie widzę jego facjaty, stoi za moimi plecami. - Źle pan wygląda - dodaje, ale nie ma w tym krzty współczucia ani troski.
Obracam się powoli w jego stronę.
Tym razem jest ubrany w skórzaną kurtkę, ciężkie buty z grubą podeszwą i oczywiście ten uśmieszek, który również towarzyszył mu podczas przesłuchania.
Głupi, młody szczyl.
- Nie jest pan na służbie, prawda? - pytam głupkowato, sarkastycznie, nie potrzebuję jego odpowiedzi. - W takiej sytuacji proszę swoje zalecenia, spostrzeżenia zostawić dla siebie - dodaję i chcę odejść, ale ten łapie mnie mocno za ramię.
- Spokojnie, Panie Watson - śmieje się, a ja z uporczywością wpatruję się w jego rękę na moim ramieniu. Podąża wzrokiem za mną, orientuje się i zwalnia uścisk.
Nieco za mocno.
Co on sobie wyobraża.
- Słuchaj gówniarzu, trzymaj się ode mnie z daleka. Nie zapomniałeś z domu kanapek do szkoły? - kpię, mrużąc oczy. - Idź w swoją stronę i mnie nie dotykaj, bo nie ręczę za siebie - cedzę przez zęby, dostrzegając na jego twarzy coraz większe rozbawienie.
Mam go serdecznie dość, a widok jego rozradowanych, wielkich oczu coraz dotkliwiej przypomina mi o Janet.
W zupełnie negatywnym kontekście, coraz dotkliwiej daje mi znać, że ona już naprawdę nie wróci.
- Przypominam Panu, Panie Watson, że prowadzę pańską sprawę, a pańskie zachowanie przyczynia się niewątpliwie do pozycji, w jakiej się pan znajduje. Myślę, że nie trzeba tego dodatkowo utrudniać, nie polepsza pan swojej sytuacji - wzrusza ramionami i z wielką dokładnością przygląda się mojej pijanej, czerwonej twarzy. - Pańska opinia nie jest dobra, nie jest to zrozumiałe? Alkoholizm to choroba - szepcze choć niepotrzebnie, bo oprócz nas, nie ma tu żadnej żywej duszy.
Tym razem to ja się śmieje, bo już wiem w co gra, ale ja mówię pas.
Nie chcę wgłębiać się w jego sztuczki, nie mam ochoty spoglądać w te puste, niebieskie oczy i słuchać czegokolwiek z jego ust, nawet tego która jest godzina i jak mogę wrócić do domu.
- Żegnam - rzucam w powietrze, para wypływa z moich ust i woń szklanej butelki.
Obracam się na pięcie, nie chcę z nim dyskutować, chcę zwyczajnie wrócić do mieszkania i schować się pod kołdrą pachnącą nią.
- Do zobaczenia, Panie Watson - słyszę w oddali i niemal widzę jak uśmiecha się pod nosem a jego wzrok pali mnie w łopatki.
1 komentarz
milegodnia
Bardzo subiektywna retrospekcja bólu po utracie bratniej duszy..
Miał wielkie szczęście bo zbieg okoliczności postawił na jego drodze
Juliet, która sprawiła, że wszystko przed było tylko preludium do życia.
Taa, ileż to osób mogłoby się pod tym tekstem podpisać z adnotacją:
- Ja też miałem taką Juliet i....gdybym mógł cofnąć czas to zrobiłbym
wszystko by nie odeszła.