Zaginiona II

Niespiesznie wykonuję tył zwrot - ociężale, niechętnie, jakbym ważył nieco ponad tonę, jakby jakiś piskliwy głosik w głowie podpowiadał mi, żebym tego nie robił, że to tylko głupi sen, że to tylko i wyłącznie wytwór mojej wyobraźni i dodatkowa sprawka magicznej, procentowej butelki, której zresztą wychłeptałem całą zawartość.  
Cóż, kiedy się w końcu odwracam, nie widzę nikogo.  
Znak zapytania wiruje przed oczami.  
Co jest kurwa?
Podchodzę do okna.
Ciemność.  
Gdzieś w oddali migocze jedynie zarys latarni a ciepła, żółta łuna rzucona na asfaltową drogę podsyca tylko mgłę, która kłębi się nad nią jak sęp.  
Cholera, zaczynałem wariować.
Śmieję się, najpierw cicho, z czasem głośniej i żałośnie.  
Zawodzę jak pies a potem zaczynam płakać.
Opadam na łóżko z pustą butelką.
- Roberth, chodź - subtelny, kobiecy głos, tak dobrze znany znów płata mi figla.  
Podnoszę się gwałtownie z miękkiego materaca, obracając głowę to w prawo, to w lewo.  
Serce zaczyna szybciej i głośniej bić a ręce drżą.  
- Jestem w kuchni, robię kolację, pospiesz się - irytacja pomieszana z zatroskaniem.
Spoglądam z podejrzliwością na szklaną butelkę.
Ocieram łzy z rozgrzanych policzków i wstaję, nasłuchując kolejnych poleceń z kuchni.
Skradam się, kurwa, w swoim własnym domu skradam się jak kot, bojąc się tego co mogę zastać.  
Spoglądam mimochodem na wazon przy drzwiach i postanawiam zabrać go ze sobą.
Jasne, na wszelki wypadek.  
Zamykam oczy, biorę wdech i z impetem wchodzę do pomieszczenia, w którym unosi się jakiś dziwny, znajomy zapach.  
- Halo? - dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jestem naprawdę przerażony, słysząc odbijający się od ścian męski, cichy głos.  
To przecież ja.  
Wszystko we mnie drży, wyrywa się, chce uciec i kiedy trzymam tak ten wazon, kurczowo zaciskając na nim długie palce, przygotowując się na atak, w pomieszczeniu w którym dochodził głos - nikogo nie ma.  
Zapalam światło, wazon upada z hukiem na ziemie.
Jest tylko on i ja, ja i on i roztrzaskane małe, ostre kawałki.  
Przynajmniej jedno jest pewne - obaj wyglądamy teraz podobnie.


Sięgam po butelkę, tym razem pełną.  
Uśmiecham się smutno, przyglądając się kuchni.  
Zerkam na marmurowy, zimny blat i wzdycham.
Juliet sama projektowała te wnętrze, uwielbiała gotować i spędzać w niej czas.  
Czasem wkurzałem się, kiedy siedziała tu godzinami, po nocach, próbując nowych przepisów zamiast zasypiać ze mną w łóżku lub zwyczajnie się kochać.  
Teraz zostały w zlewie jedynie brudne, śmierdzące naczynia, których nie ruszałem od miesiąca.  
Nie bywałem głodny, praktycznie nie jadłem, starałem się unikać tego miejsca.  
Upijam łyk z butelki, odsuwając od siebie wspomnienia.
Boli, mam wrażenie, że z każdym dniem coraz bardziej.  


Przyznaję, nieco się upiłem.  
Wpadłem na genialny pomysł, aby się przewietrzyć.
Przespacerować się, ochłonąć, zaczerpnąć zimnego, palącego w przełyk grudniowego powietrza.  
W tym roku nie ma śniegu, za to pada deszcz a niebo żałośnie zawodzi, zupełnie jak ja.  
Mój krok jest nieco nieporadny, kołyszę się w prawo i w lewo, czasem bełkoczę coś niezrozumiałego pod nosem albo od czasu do czasu jej imię.  
Zdaję się, że próbuję ją zawołać, gdzieś pali się nadzieja, że może zaraz wpadniemy na siebie, przywitamy i wrócimy wspólnie do domu, weźmiemy ciepłą kąpiel a potem będziemy się kochać.  
Lubiłem jej drobne, ciepłe ciało. Najbardziej, kiedy po prostu bez powodu podchodziła do mnie, uśmiechała i zwyczajnie przytulała.  
Wiedziałem, że mnie kocha, czułem to, całym sobą.
W takich momentach kołysaliśmy się w rytm piosenki, oboje mieliśmy ją tylko w głowie.  
Byliśmy tylko my, małe światełko w kuchni, widok na spokojną ulicę i nasze przywarte do siebie ciała.  
Czyli coś, czego każdemu życzę.


Tak naprawdę to nie wiem już gdzie jestem.
Jest ciemno i późno, nie mam ze sobą telefonu.  
Zresztą, nie mam do kogo zadzwonić i tak naprawdę nie chcę.
Idę przed siebie, myśląc ze za sobą zostawię wszystko to co złe a to pozwoli mi się oczyścić, ale tak naprawdę to gówno prawda.  
Wciąż się chwieję, oczy powoli zamykają, za dużo procentowej zawartości.
Gdzieś w oddali majaczy czyjaś ciemna sylwetka, szczeka pies i dochodzi warkot samochodowych silników - szara rzeczywistość.  
- Wszystko w porządku, Panie Watson? - słyszę znajomy głos.  
Tym razem nie mam omamów, gdzieś między wdechem a wydechem udaje mi się wyostrzyć obraz, choć nie powiem, nie należy to w tym momencie do łatwych zadań.  
Ach, znam tę gębę i niechętnie się do tego przyznaję.  
Wzdycham i nie podejmuję rozmowy, po prostu chcę odejść, ale wciąż czuję na sobie jego palący wzrok.  
- Myślałem, że na radzenie sobie z problemami są inne, lepsze sposoby - mądrzy się, ale na szczęście nie widzę jego facjaty, stoi za moimi plecami. - Źle pan wygląda - dodaje, ale nie ma w tym krzty współczucia ani troski.  
Obracam się powoli w jego stronę.  
Tym razem jest ubrany w skórzaną kurtkę, ciężkie buty z grubą podeszwą i oczywiście ten uśmieszek, który również towarzyszył mu podczas przesłuchania.  
Głupi, młody szczyl.
- Nie jest pan na służbie, prawda? - pytam głupkowato, sarkastycznie, nie potrzebuję jego odpowiedzi. - W takiej sytuacji proszę swoje zalecenia, spostrzeżenia zostawić dla siebie - dodaję i chcę odejść, ale ten łapie mnie mocno za ramię.
- Spokojnie, Panie Watson - śmieje się, a ja z uporczywością wpatruję się w jego rękę na moim ramieniu. Podąża wzrokiem za mną, orientuje się i zwalnia uścisk.  
Nieco za mocno.  
Co on sobie wyobraża.  
- Słuchaj gówniarzu, trzymaj się ode mnie z daleka. Nie zapomniałeś z domu kanapek do szkoły? - kpię, mrużąc oczy. - Idź w swoją stronę i mnie nie dotykaj, bo nie ręczę za siebie - cedzę przez zęby, dostrzegając na jego twarzy coraz większe rozbawienie.  
Mam go serdecznie dość, a widok jego rozradowanych, wielkich oczu coraz dotkliwiej przypomina mi o Janet.  
W zupełnie negatywnym kontekście, coraz dotkliwiej daje mi znać, że ona już naprawdę nie wróci.  
- Przypominam Panu, Panie Watson, że prowadzę pańską sprawę, a pańskie zachowanie przyczynia się niewątpliwie do pozycji, w jakiej się pan znajduje. Myślę, że nie trzeba tego dodatkowo utrudniać, nie polepsza pan swojej sytuacji - wzrusza ramionami i z wielką dokładnością przygląda się mojej pijanej, czerwonej twarzy. - Pańska opinia nie jest dobra, nie jest to zrozumiałe? Alkoholizm to choroba - szepcze choć niepotrzebnie, bo oprócz nas, nie ma tu żadnej żywej duszy.
Tym razem to ja się śmieje, bo już wiem w co gra, ale ja mówię pas.  
Nie chcę wgłębiać się w jego sztuczki, nie mam ochoty spoglądać w te puste, niebieskie oczy i słuchać czegokolwiek z jego ust, nawet tego która jest godzina i jak mogę wrócić do domu.  
- Żegnam - rzucam w powietrze, para wypływa z moich ust i woń szklanej butelki.  
Obracam się na pięcie, nie chcę z nim dyskutować, chcę zwyczajnie wrócić do mieszkania i schować się pod kołdrą pachnącą nią.  
- Do zobaczenia, Panie Watson - słyszę w oddali i niemal widzę jak uśmiecha się pod nosem a jego wzrok pali mnie w łopatki.

Malolata1

opublikowała opowiadanie w kategorii kryminał, użyła 1320 słów i 7355 znaków.

Dodaj komentarz