Artykuł Jarka Kurskiego Gazeta wyborcza
Falandysz, Lech
2 marca 2001 | 00:00
Wielu zarzuca mu wyrachowanie i pozę, naginanie prawa. Niektórzy twierdzą, że w służbie nie zna miary i gotów jest narazić własne dobre imię, byleby dopiąć swego. Ale są i tacy, którzy mówią, że jest naiwny. I być może teraz, w związku ze sprawą ułaskawień, przyjdzie mu zapłacić cudze rachunki. Portret Lecha Falandysza przedstawia Jarosław Kurski
REKLAMA
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu
Była połowa lat 80. Znałem go z felietonów w "Powściągliwości i Pracy". Pisał zgrabnie o wolnościach obywatelskich, prawach człowieka, przestępczości, wiktymologii. Zaprosiliśmy go więc do Gdyni na półkonspiracyjny wykład dla młodzieży licealnej i studenckiej w jakiejś sali katechetycznej. Spodziewałem się ujrzeć nobliwego profesora. Przyjechał facet w dżinsach i amerykańskiej wojskowej kurtce. Czuć było od niego jak z browaru we Wrzeszczu. W zębach trzymał peta, zgasił go wprawdzie, ale przez cały wykład nie wyjął ręki z kieszeni. Głupio się uśmiechał. To był Lech Falandysz. Jego wykład był jednym z lepszych, jakie w życiu słyszałem.
Ja, pies łańcuchowy
Minęło siedemnaście lat i znów słucham Lecha Falandysza. Ale dziś jestem jedynym słuchaczem. Nie ma już wojskowej kurtki, a w powietrzu nie unosi się zapach alkoholu. Garnitur, krawat, biała koszula. Siedzimy w kancelarii adwokackiej Smoktunowicz & Falandysz w Warszawie przy Nowym Świecie. Sala konferencyjna, lśniący politurą stół. Woda mineralna. - Pan się nie napije, panie Jarku? Powiada pan, portret pan pisze. Mój portret. Proponuję tytuł: "Chlewy Falandysza".
Zanim tu przyszedłem, przekopałem jego teczkę z archiwum prasowego. Gruba jak cegła: felietony, wywiady, wypowiedzi, sprawozdania - żadnego portretu. Nikt dotąd nie opisał Lecha Falandysza, zjawiska III RP. Cytuję samego klasyka: "psa łańcuchowego Lecha Wałęsy, co ma obszczekiwać ludzi i pilnować, by nikt nie rozkradł interesu", "sierżanta prezydenta", "falandyzatora", ale i "wiktymologa szukającego romantycznych wątków w prawie karnym", "byłego alkoholika, który za pomocą Baśki, silnej woli i esperalu pokonał swoje gorsze alter ego". Jedni Falandysza kochają, drudzy go nienawidzą. Niewielu wobec Falandysza pozostaje obojętnych.
- Mam z Panem problem, Panie Profesorze. Nie wiem, kiedy Pan błaznuje, a kiedy mówi serio.
- 10 proc. z tego, co mówię, mówię na poważnie. A jak odróżnić jedno od drugiego, to już niech się pan martwi.
- Dlaczego zainteresował się Pan ofiarami przestępstw?
- Prof. Batawia, nieżyjący znakomity przedwojenny kryminolog, podsunął mi temat doktoratu: "Wykroczenie zakłócania porządku i wywołania zgorszenia w stanie nietrzeźwości". Temat dziwaczny, wykroczenie - banalne. Koledzy prawnicy się śmiali. A ja czułem, że w tym coś jest, że to jest prawdziwy materiał kryminologiczny. Zacząłem badania w kolegiach ds. wykroczeń.
Jest połowa lat 60. Falandysz właśnie skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Jego ojciec, także prawnik, powstaniec warszawski, zrobi aplikację adwokacką dopiero po czterdziestce. Zaraz po wojnie rozkręca małą fabryczkę pasty do obuwia Barwa, jednak niebawem zakładem zaopiekuje się Polska Ludowa. W 1971 Falandysz junior (rocznik 1942) broni doktoratu: - Zauważyłem, że ci kryminaliści odpowiadający przed kolegiami to jedno wielkie nieszczęście. Jacyś biedni, chorzy, pijacy, jakieś prostytutki karane tylko za to, że były na bańce. I wówczas zauważyłem, że istnieje taka kategoria jak "ofiara wymiaru sprawiedliwości". I to mnie zainspirowało. Później, w latach 70., znalazłem gdzieś słówko "wiktymologia". Myślę sobie, a co to takiego? No i zacząłem kopać, i tak się zrobiłem klasykiem wiktymologii - nauki o ofierze przestępstwa. Mam pewną satysfakcję, że to, co pisałem w tych swoich książeczkach 20 lat temu, dzisiaj jest realizowane, np. w Ruchu na rzecz Ofiary. Z wiktymologii zrobiłem habilitację. W 1986 roku napisałem książeczkę "W kręgu kryminologii radykalnej", w której zwracałem uwagę, że obok ofiar przestępców są jeszcze ofiary państwa. Mam w głowie książeczkę, której już nigdy chyba nie napiszę: "Wątki romantyczne w prawie karnym i kryminologii".
- Jakie to są wątki romantyczne?
- Przestępstwo polityczne. Konstrukcja, która powstała gdzieś tak w latach 30. XIX wieku. To był czas buntowników, wielkich jednostek, tuż po rewolucji mieszczańskiej. Głupio było tych arystokratów trzymać z motłochem. Ukuto więc koncepcję, że to jest taka wielka jednostka, która błądzi.
Ze statusu aresztanta politycznego skorzysta osobiście 14 grudnia 1981 roku. Zatrzyma go patrol ZOMO. Każą mu odkleić z szyby samochodu nalepkę "Solidarności". Ponieważ odmówi, pójdzie za kratki. Wyjdzie po dwóch dniach, bo SB ma ważniejsze sprawy na głowie. Ale Falandysz nie przecenia swojej odwagi. Gdy pytam, czego w życiu najbardziej żałuje, mówi: - Cholera, parę razy w życiu zachowałem się jak tchórz, i to jest wkurzające. To bardzo niemiłe uczucie. Staram się unikać sytuacji związanych z przemocą. Nie lubię.
Choć członek i sympatyk "S", w stanie wojennym nie zapisuje heroicznej karty. Jeszcze w grudniu 1981 żeni się z o 17 lat młodszą Barbarą Boboli, studentką Wydziału Prawa UW. Razem wyjeżdżają na stypendium do USA.
Magnetycznie przyciągał
- Pobraliśmy się tak myk, myk. To była wielka improwizacja. Telefony nie działały, dopiero co go wypuścili. Wszystko na wariackich papierach. Ale inaczej nie moglibyśmy razem wyjechać. On mógł ze sobą zabrać jedynie żonę. Potem mieliśmy się rozwieść - wspomina żona.
Dom przy Wiśniowej 19 na warszawskim Mokotowie. Godziny poranne. Czwórka dzieci w szkole, mąż w kancelarii. Na ścianie portret profesora z Wałęsą w klapie. Na biurku mosiężna statuetka marszałka Piłsudskiego.
- On mnie magnetycznie przyciągał od pierwszego wejrzenia. Wyczuwałam podskórnie, że w nim jest duży potencjał. Pamiętam, jak kiedyś szukano nowego hasła dla LOT-u, bo "LOT-em bliżej" już się zgrało. A on od razu powiedział: "LOT-em w tę i z powrotem". Kiedyś mu kupiłam kalesony. I on mówi: ja nie mogę w nich łazić, one gryzą. Ja się w tym zabiję i będzie nekrolog: zginął zagryziony przez własne kalesony. Myśmy się razem ze sobą zawsze dobrze czuli.
Zanim wyjadą do Ameryki, jeden ze studentów, milicjant, powie, że "ci z kontrwywiadu chcieliby pogadać".
- Mogę pogadać, czemu nie - wspomina Falandysz. - Ale gdy po powrocie nie chcieli mnie zostawić w spokoju, gdy zorientowałem się, że ich interesuje środowisko uniwersytetu, to powiedziałem:
- Mogę się z wami spotykać na kawie, ale nic wam nie powiem. Po paru spotkaniach dali spokój. Przedtem założyli teczkę, a po jakimś czasie napisali, że z powodu nieprzydatności operacyjnej zamykają teczkę. Ja ją widziałem. Byłem jednym z tych uprzywilejowanych, którzy mogli ją sobie obejrzeć. Czy to naganne, czy nie? Pewnie nie powinno się rozmawiać z kontrwywiadem. Może powinienem być odważniejszy i powiedzieć: "Poszli won, dajcie mi spokój!". Mały człowiek ze mnie wtedy wyszedł. Myślałem: - I tak im nic nie powiem, a będę miał w miarę święty spokój. W tej sprawie czuję swą małość. Mogę kochać Piłsudskiego, ale taka jest między nami różnica, że on był towarzysz "Wiktor" z PPS-u, a ja jestem T.W. "Wiktor" z kontrwywiadu PRL.
W stanie wojennym oddaje legitymację Stronnictwa Demokratycznego, którą nosił od 1965, działa w Komitecie Helsińskim, pisuje do podziemnej i naziemnej prasy na tematy prawnicze. Cały czas wykłada na uniwersytecie. Wygłasza po kościołach całej Polski prawnicze wykłady. Ale nie jest to najlepszy czas dla Falandysza. Powie: "Piłem o wiele za dużo przez szereg lat".
W związku z alkoholizmem jego uniwersyteckie losy wiszą na włosku. Dwukrotnie rada wydziału głosuje, czy Falandysza zatrzymać, czy zwolnić, i za każdym razem pozostaje przewagą jednego głosu.
- Żartowałem sobie kiedyś, że zawdzięczam życie dwóm pannom: pannie Basi Boboli i pannie "S". Tylko że Basia jest moją żoną, a panna "S" - to już stara panna. Farta miałem po prostu. Głupie szczęście. Mój najbliższy przyjaciel Wiktor Osiatyński to najbardziej znany anonimowy alkoholik na świecie. On ma inną filozofię leczenia. Uważa, że z wódką trzeba walczyć w grupie, by było się na kim oprzeć. To takie amerykańskie. Ja mam własny prymitywny sposób. Na rozkaz Baśki - bez szemrania - wszywam esperal.
- Mąż się zupełnie nie nadawał do walki z alkoholizmem przy pomocy Anonimowych Alkoholików. On był zawsze indywidualistą. Natomiast bardzo szybko się zorientowałam, że ukrywanie tego nie ma sensu. Najpierw, gdy ktoś dzwonił, mówiłam, że Leszek nie może podejść, bo jest chory na zapalenie płuc. I szybko do mnie dotarło, że tam po drugiej stronie kabla wszyscy turlają się ze śmiechu. Ale żeby móc o tym mówić otwarcie, trzeba przejść potwornie ciężką drogę. We mnie coś pękło. I kiedyś dzwoni św. pamięci prof. Janina Zakrzewska:
- Czy jest pan profesor?
- Nie ma.
- A kiedy będzie?
- Trudno mi powiedzieć. Może za tydzień, może za miesiąc, a może jeszcze dzisiaj.
- Ach tak?
- Dlatego, że jak on pije, to nie wiadomo, co się wydarzy. Jak ma cug, to może i miesiąc pić.
Z drugiej strony konsternacja: - A to przepraszam. Do widzenia.
Znajomi dzwonili, żeby przyjść po męża, bo jest pijany i narzygał w przedpokoju. A ja na to: to jest wasz problem! Trzeba było dzwonić, jak zaczynaliście z nim pić. Jak był fajny, toście się mnie o zdanie nie pytali, a teraz jak wam paprze, to niech sobie Basia przyjedzie i go weźmie. Otóż Basia nie przyjedzie i go sobie nie weźmie.
Wyciągałam go za pomocą represji. Jak przychodził nawalony, to go nie wpuszczałam do domu. Kiedyś przywiózł go taksówkarz i domagał się przez domofon, żeby mu zapłacić. A ja na to: - Nie otworzę i nie zapłacę.
- To ja go zawiozę na komendę.
- Bardzo proszę.
I zabrał go.
Osiem lat pracowałam na Pradze-Północ. Tam miałam sklep. Z czegoś trzeba było żyć. Przecież nie z uniwersyteckiej pensji. Kiedyś się zezłościłam, bo mi zabrał pieniądze z utargu. Nie powstrzyma pan samobójcy. Jeśli on nie chce, żeby mu pomóc, to się nic nie wskóra. Miałam dosyć. Kiedyś przyszedł do sklepu pijany. To było na etapie wyrzucania go z domu. Powiedziałam: - Proszę stąd wyjść. Już, natychmiast. I wyszedł. Jakaś klientka mówi: - Widać, że inteligenta twarz, a tak się marnuje.
A jednocześnie potrafił później sprzedawać gacie. Gdy mnie zastępował, to wówczas schodził prawie cały towar. Wszystko potrafił sprzedać.
Ale już nie mogłam, więc poszłam do dyrektora Instytutu. On rozkłada ręce:
- Co ja mogę?
- Nie wiem, co pan może - mówię - ale ja też już nie mogę.
Wyprowadzałam się, groziłam, ale ze mną był ten problem, że szybko miękłam. Był jak Doktor Jekyll i Mister Hyde. Był wstrętny, jak był pijany, natomiast jak był trzeźwy - był fantastyczny! Dlatego mi go tak strasznie brakowało, jak on pił, bo ja za nim tęskniłam. Mąż też ślubował w kościele. I jak ślubował, to nie pił. To mnie najbardziej wkurzało, bo się okazywało, że jak chciał, to nie pił.
Wiktor Osiatyński wspomina: - Żaden alkoholik nie mógłby pić, gdyby świat wokół niego nie ułatwiał mu picia. Ktoś musi pomagać mu załatwiać wszystkie te sprawy, które zawalił, pijąc. Ktoś musi pomagać mu wrócić do normalnego życia i potem do picia. Po latach zwróciłem uwagę, że na początku naszych pijackich karier piliśmy razem, a potem następowało to bardzo rzadko. No, raz, jak wybrali papieża, to urządziłem konklawe i przez 17 dni w moim mieszkaniu puszczaliśmy czarny dym i pili bez przerwy. W ostatni dzień zawinęliśmy już Falandysza w dywan. Ale tak naprawdę piliśmy cyklicznie, tylko że nasze cykle się nie pokrywały. A więc jakiś czas piłem, potem pracowałem, potem piłem znowu i wtedy Leszek się mną opiekował. Przynosił mi flaszkę, a rano - piwo, załatwiał moje sprawy. Po czym jak przestawałem pić, to on zaczynał. To była bardzo silna, destruktywna w pewnym sensie przyjaźń. Jeden drugiemu był opiekunem i pomagał przejść przez okres picia. Leszek w tej sprawie bardzo mi imponuje. On przestał pić. Sam zaszył sobie w tyłek granat. Ja zrobiłem to z pomocą wspólnoty Anonimowych Alkoholików, on to zrobił sam. To są bardzo rzadkie wypadki.
Sierżant prezydenta
To była wielka miłość, od pierwszego wejrzenia. Zauroczenie, któremu pozostał wierny - Lech Wałęsa. Od chwili, gdy wielkim długopisem podpisywał Porozumienia Sierpniowe, do teraz, kiedy w telewizji wystawił swemu byłem prawnikowi laurkę, że był najlepszym urzędnikiem kancelarii. "Nawet zadzwoniłem do prezydenta i podziękowałem mu, czego nigdy przedtem nie robiłem - bo nie śmiałem". Ale wówczas, w roku 1980, jako jeden z dziesięciu milionów zwolenników, nigdy nie przypuszczał, że któregoś dnia roku 1991 na jego automatyczną sekretarkę nagra się głowa państwa: "Proszę pana, to mi się nie podoba, niech pan coś zrobi. Zapraszam do siebie. Do widzenia". To był dreszcz po plecach. Lech Falandysz odebrał kartę mobilizacyjną na wojnę prezydenta z parlamentem. Rzucił się w romantyczną przygodę, wyruszył na swój legionowy szlak, w sukurs prezydentowi, który sam "wobec legionu profesorów, mądrali, zasłużonych kombatantów walczyć musi o swoje uprawnienia, o konstytucję na nowe stulecie". Od tej chwili będzie sierżantem na służbie. Będzie to powtarzać po wielekroć i do znudzenia. I zawsze na serio.
- Myślę, że Leszek sam sobie nie uświadamia, jak wielką rolę odgrywa w jego życiu kult działań niepodległościowych. Jego ojciec był porucznikiem AK. Ta służba u prezydenta tym się tłumaczyła. On uwierzył Wałęsie w 1980 roku. On Wałęsę wielbił. I poszedł na służbę do Piłsudskiego. Ten pietyzm, z jakim brał udział w obchodach bitwy radzymińskiej! To doskonale współbrzmiało z kultem ojca - uważa Osiatyński.
Falandysz staje się najgroźniejszą bronią Belwederu. Przez kilka lat znacznie poszerza zakres władzy prezydenta. Nie ma takiej luki prawnej (a mała konstytucja, choć mała, aż się od nich roi), której by nie zinterpretował na jego korzyść. Odwołuje nawet przewodniczącego KRRiTV Marka Markiewicza i jego zastępcę, choć później Trybunał Konstytucyjny uznaje to za sprzeczne z ustawą zasadniczą. Wówczas Belweder obwieszcza, że nie cofnie wadliwej prawnie decyzji, bo wykładnia Trybunału nie działa wstecz. Wtedy Ewa Milewicz tworzy termin "falandyzacja". Falandyzacja według prof. Władysława Kopalińskiego to: "Usprawiedliwianie instytucji, organu władzy z postępowania półlegalnego lub nielegalnego, bezprawnego bądź >na granicy prawa<".
Belweder wprowadza zwyczaj - choć nie wynika to z konstytucji - że o obsadzie trzech resortów - spraw wewnętrznych, zagranicznych i obrony - decyduje prezydent.
- Falandysz wyrządza niepowetowane szkody w młodej kulturze prawnej III RP - komentował wówczas Aleksander Smolar. Prof. Wiktor Osiatyński dostrzegał drugą stronę medalu: - Falandysz staje się najskuteczniejszym nauczycielem konstytucjonalizmu w Polsce. W dziecięcym okresie III RP, kiedy nikt w Polsce nie szanuje konstytucji, w wyniku działań Falandysza działacze polityczni zaczynają nosić przy sobie ustawę zasadniczą, by sprawdzić, czy Falandysz nie wyciągnie na nich zaraz jakiegoś haka.
- Myślę, że ludzie się nie zmieniają - przekonuje Osiatyński. - I Falandysz na służbie u prezydenta był taki sam jak wtedy, gdy miał 16-17 lat i piliśmy piwo na rogu Wawelskiej i Raszyńskiej albo wino w Fantazji na Grójeckiej czy przy Opaczewskiej w winiarni. Główną cechą Leszka od najmłodszych lat było to, że bardzo lubił przekonać i udowodnić, że ma rację. Miało wyjść na jego. U Wałęsy widziałem rozkwit siedemnastoletniego Falandysza z IX B, który robił najróżniejsze sztuczki, żeby tylko udowodnić swoim kolegom, że to on ma rację.
Dziś w niczym nie zmienia swego bezkrytycznego stosunku do Wałęsy.
"Żołnierz to żołnierz" - powtarza. "Nie moją rzeczą było oceniać intencje prezydenta ani jego plany. Ja nie byłem od krytykowania, ja byłem od słuchania".
- Bardzo wygodna pozycja, zwalnia od wszelkiej odpowiedzialności.
- A jaką żołnierz ma odpowiedzialność moralną? Na rozkaz działa.
- Ale my żyjemy w społeczeństwie cywilnym.
- Żadnej zbrodni nie popełniłem. Szczerze mówiąc, miałem carte blanche. Prezydent powiedział: "Panie, pan się znasz na prawie, to pan rób, co do pana należy. No to ja robiłem. I w końcu zawaliłem to wszystko".
- Co Pan zawalił?
- Żartuję, że przez przypadek uratowałem demokrację w Polsce. Bo się pomyliłem - zamiast zawetować budżet na przełomie 1994/95, to go wysłałem do Trybunału Konstytucyjnego i zatrzymałem tym samym mechanizm bomby zegarowej. Tam cykał termin. To był piątek, a w poniedziałek można by rozwiązać parlament.
- Powiedział Pan, że uratował demokrację. Czyli był Pan w pełni świadom, że działa wbrew demokracji?
- Koszmarnie się pomyliłem. To tak, jakbym dywizję kawalerii wyprowadził na bagna. Strasznie to przeżyłem. Prezydent miał do mnie pretensje. Wielokrotnie żartem mu wspominałem, że "mu ten Sejm pod lufę podprowadzę, ale że coś musi się stać, bo posłowie to się od samego mojego gadania nie rozejdą". I prezydent sam się chyba wystraszył własnych myśli.
- Nie ma Pan żadnych odruchów moralnych? Pod lufę?!
- A czy ci politycy, którzy atakowali Wałęsę, mieli jakieś odruchy moralne? Polityka to kłębowisko żmij. A żmija nie ma odruchów moralnych. Ale powiem panu, że opuściłem służbę z uczuciem pewnej ulgi. Gdyby prezydent rozwiązał ten parlament, zapanowałoby bezhołowie. A jeszcze jakby ludzie wyszli na ulicę, burdel by się zrobił, ktoś by kogoś postrzelił... Wówczas prezydent by powiedział, że to ten prawnik go podpuścił, i bym beknął za to wszystko. Bóg mnie ustrzegł.
Wiktor Osiatyński: - To nie Bóg go ustrzegł. On sam się ustrzegł. To się zrobiła zabawa z odbezpieczonym granatem. Świadomie skierował wniosek do Trybunału Konstytucyjnego, żeby Wałęsa nie mógł rozwiązać parlamentu. On się autentycznie wystraszył, bo to byłaby zabawa na żywym organizmie państwa i to by było przekroczeniem niebezpiecznej granicy. I nawet pasuje mi do niego, że się do tego nie chce przyznać. To nie był błąd. To był świadomy ruch.
Car Wałęsy
"Korzenie falandyzacji wyrastają nie tyle z odległej czy choćby piłsudczykowskiej przeszłości, ile z bliższych nam pokładów PRL-u" - pisał prof. Karol Modzelewski. "Czerpie ona soki głównie z tego stosunku do prawa, jaki ukształtował się pod sowiecką dominacją. Owoce zaś z tego drzewa to kolejne sztuczki, za pomocą których Lechowi Wałęsie udaje się - jak sam mawia - >ograć prawników< czy raczej >wykolegować prawo<. (...) Parlamentarni politycy dają za wygraną, co toruje drogę dalszemu demontowaniu konstytucyjnego porządku metodą faktów dokonanych. Przyszły potem - i przeszły - bezprawne odwołanie członków Rady RTV, afera drawska i przepychanka wokół tzw. resortów prezydenckich. Dążenie, by skupić w jednym ręku władzę nad wojskiem, policją, służbami bezpieczeństwa, dyplomacją i telewizją, nawiązuje do wzorów komunistycznego państwa i jest nie do pogodzenia z demokracją".
Człowiekiem, który wówczas żonglował prawem, był sierżant na służbie - Lech Falandysz.
W rozmowie z Ewą Milewicz mówił: "Falandyzacja to pewna sztuka, a nie tam grube, prymitywne grzebanie w konstytucji. Ja nie jestem jarmarcznym kauzyperdą!".
- Józef Piłsudski miał prawnika nazwiskiem Stanisław Car, który kroił konstytucję wedle życzeń Marszałka - mówi Falandysz zaciągając się papierosem. I nie kryje satysfakcji, gdy czyta w "Życiorysach prawników polskich", że "dziś postępowanie Cara nazwalibyśmy falandyzacją prawa". - Widzi pan - rozpromienia się profesor - podłączyłem się pod ten łańcuch historii. Piłsudski miał Cara, a Wałęsa miał falandyzatora, jak paralizatora!
- "Masa" twierdzi, że falandyzator wziął za ułaskawienia "Alego", "Wariata" i "Słowika" 150 tys. dolarów.
- Wszystko mi można w życiu zarzucić, ale do mnie się nawet nie zbliżył żaden sukinsyn, z jakąkolwiek propozycją. Nigdy.
- Prezydent mówi, że to urzędnicy przynosili mu papiery do podpisu.
- I to jest prawda, jak ma trzy tysiące sześćset podpisów do złożenia w ciągu kadencji, to on dostaje sprawy w kupkach. Ani prezydent, ani ja nie czytaliśmy wszystkiego dokładnie. Dziś się mówi "gangster" - a kto wtedy wiedział, że to są gangsterzy? Wszyscy mieli jakiś wyrok. Przecież statystycznie w ciągu kadencji ułaskawia się 50 zabójców, 40 gwałcicieli, samych bandytów, rozbójników z siedmiuset. No to jak się w tym połapać?
- Pan zawsze taki z dystansem, a jak prasa pisze o łapówkach, to Pan od razu traci dowcip. Co się z Panem dzieje?
- To jest dla mnie zaskakująco plugawe. Jak sobie uświadomiłem, że mnie wybrano jako kandydata na łapownika, to mnie to wk...iło.
- To dlaczego Pan staje w jednym froncie z Mieczysławem Wachowskim?
- Nie. Dałem tylko wiadomość, że zamierzam pozwać ministra sprawiedliwości w imieniu własnym i Mietka, który zadzwonił i o to poprosił.
- A włoży Pan za niego rękę w ogień? Wsiada Pan z nim na jeden wózek.
- Myślę, że w jakimś stopniu to kwestia wizerunku urzędu, a ja za ten urząd ponoszę współodpowiedzialność. To tak jakby Piłsudskiego pytano o grzechy jego żołnierzy. On by pewnie położył za nich głowę, a potem szukał winnych. Tu więc nie ma różnicy - Mietek czy nie Mietek.
- I co, złoży Pan ten absurdalny pozew przeciw Lechowi Kaczyńskiemu?
- Mam czas. Nic się nie przedawnia, a sprawa robi się coraz bardziej mętna i zapętlona, że ja już sam nie wiem, o co tu chodzi. Jak człowiek nie wie, o co chodzi, to się powinien powstrzymać od ruchów, które dają dodatkowy napęd tej wirówce nonsensów.
- Ale pod każdym z ułaskawień widnieje Pana podpis?
- Nigdy nie przeciwstawiłem się żadnemu ułaskawieniu. Jestem z natury rzeczy za ułaskawianiem. Tego nieszczęsnego Najmrodzkiego to chyba prezydent ze dwa razy mi odrzucał. Najmrodzki pisał, że on już się w PRL-u tyle nasiedział, a tu wolna Polska, on obiecuje, że już nie popełni przestępstwa. No i jak wypuścili na amnestię Grzegorza Piotrowskiego, mordercę ks. Popiełuszki, to wówczas przekonałem prezydenta, żeby wypuścić Najmrodzkiego.
Wiktor Osiatyński: - Nie ma możliwości, żeby on wziął 150 tys. dol. za ułaskawienie "Słowika". Po prostu bym widział, że on ma pieniądze. A on odchodząc z Kancelarii nie miał nawet samochodu. To odejście było dla niego trudną decyzją, także ze względów finansowych. Zresztą wiem, że to Wachowski Leszka wyrzucił. I to jest ze strony Lecha dowód niezwykłej lojalności. On odchodząc powiedział, że nie będzie małostkowy i o Wachowskim nigdy złego słowa nie powie.
Inny mój rozmówca nie chce przesądzać o winie Falandysza. Twierdzi jednakże, że w Kancelarii panowała atmosfera przyzwolenia dla dziwnych i nieformalnych układów, których rozsadnikiem był Wachowski. I nawet jeśli sam Falandysz w nich nie tkwił, to musiał sobie z nich zdawać sprawę.
Łowiectwo i zbieractwo
16 lutego 1995 Lech Falandysz składa dymisję. Uzasadnia, że nie był w stanie dłużej podporządkowywać się stylowi i metodom pracy Wachowskiego. Andrzej Kozakiewicz z Kancelarii Prezydenta tłumaczył, że "Falandysz okazał się nieskuteczny". Wyszydzał oddanie Falandysza, mówiąc: "Ja jestem pułkownikiem, Wachowski - generałem, a Wałęsa marszałkiem. Falandysz to sierżant - więc musiał się słuchać naszych rozkazów". Falandysz nie chciał komentować słów Kozakiewicza.
Po odejściu z Kancelarii profesor skoncentrował się na utrzymaniu licznej rodziny. Zajął się, jak mawiał, "łowiectwem i zbieractwem", uprawiając kilka zawodów jednocześnie: satyryka i artysty kabaretowego w telewizyjnym programie rozrywkowym, felietonisty "Wprost", radiowego komentatora politycznego, nauczyciela uniwersyteckiego i wreszcie wspólnika kancelarii adwokackiej. Jako adwokat reprezentuje ostatnio interesy gazowego magnata Aleksandra Gudzowatego. Tydzień temu jego kancelaria Falandysz & Smoktunowicz oskarżyła ministra Janusza Steinhoffa o działanie na rzecz Rosji, bo wicepremier chce wyeliminować z polsko-rosyjskiej umowy o eksploatacji gazociągu spółkę Gas Trading. Falandysz nazwał to "prezentem dla Rosjan". Jego kancelaria złożyła w prokuraturze bezprecedensowe doniesienie przeciw wicepremierowi, zarzucając mu niedopełnienie obowiązków.
- To przecież niepoważne...
- To są liczby.
- Czy Pan wierzy w sensowność tego doniesienia? Czy to raczej na zasadzie: klient płaci, klient wymaga?
- Wierzę w liczby i fakty. Klient ma żal. Skarży się i mówi, że dopóki w Bartimpeksie partycypuje w umowie o eksploatacji gazociągu, to jest to korzystne dla polskiej racji stanu, bo to zapewnia przedsięwzięciu większość kapitału polskiego, mieszanego: prywatno-państwowego, ale większość. A z tym się wiążą liczne atuty, np. kupuje się ziemię bez zezwolenia, bo się omija MSW i przepisy z ustawy z 1920 roku. Natomiast jak pan ten Gas Trading Gudzowatego próbuje wyrzucić, to robi się spółka pół na pół. Pół PGNiG, pół Gazprom. Ale PGNiG idzie na sprzedaż, to znaczy, że przestanie niedługo być stuprocentową spółką skarbu państwa. Ktoś to kupi, nie daj Boże Niemiec, i do widzenia. A czy ja wiem, czy tu ten Norweg przyjdzie?
- Przecież Pan świetnie wie, że przez ostatnie lata Bartimpex Gudzowatego cieszył się uprzywilejowaną pozycją. To znaczy, że kto dba o interesy skarbu państwa, ten jest dla Pana przestępcą?
- Jeżeli ze spółki, która jest z przewagą polskiego kapitału, robi spółeczkę pół na pół i sprzedaje polską część! Niech pan sobie wyobrazi: ma pan pewną przewagę nad tym Rosjaninem. Pan mu te kurki zamyka, on się nie może pana pozbyć, no to jak w końcu Pana wygonią, to Rosjanin się ucieszy. Tu niedługo wejdą Norwegowie, Rosjanie i Niemcy, tylko nas tu nie będzie.
Korek płynie i już
Falandysz patrzy zmęczonym wzrokiem, zaciąga się czwartym papierosem w trakcie tej rozmowy.
- Jestem przeraźliwie normalnym facetem, który kieruje się zasadą, że niczego za bardzo chcieć się nie powinno. Nazwie pan to oportunizmem, ale to niedokładnie to. Jeżeli pan niczego za bardzo nie chce, to jak pan to uzyska, to się pan podwójnie cieszy. Bo właściwie mogło się nie udać. Udało się, to ja się bardzo cieszę. A jak przegram, to się o połowę mniej martwię. Mam już swoje lata, jestem zmęczony. Na starość wziąłem się za tę adwokaturę, muszę harować jak wół. To już jest ponad moje siły. Chętnie bym odpoczął.
Do władzy się nie pcham - ani do zaszczytów, ani do mediów, mam to gdzieś. Czy korek się gdzieś pcha? Płynie i już. Niczego od ludzi nie chcę, niczego nie oczekuję, nie mam do nich żadnych uczuć negatywnych. Staram się niczego złego ludziom nie robić i mam za to nagrody. Może mnie za coś Pan Bóg ukarze, ale mówiąc zupełnie bezczelnie i Pan Bóg słyszy - nie zasługuję na poważniejszą karę, bo nic złego nie zrobiłem.
Wie pan, ja jestem szczęściarz, bo mam tę moją Baśkę. A ona to wiedźma. Z badań wynika, że wśród czarownic palonych na stosach była duża nadreprezentacja młodych i urodziwych kobiet. Baśka to jest dobra wiedźma, nie używa swoich mocy na czyjąkolwiek krzywdę. Mnie tylko dwa razy ostrzegła. Raz mi złamała rakietę tenisową. Pękła jak trzcinka. A drugi raz mi świece poprzestawiała w samochodzie, a ona przecież nie wie, gdzie są świece. Nie mogłem ruszyć.
Zawsze zazdrościłem życiorysu mojemu ojcu. Tata walczył w powstaniu, a ja mam taki gówniany peerelowski życiorys. Trochę na własne życzenie. Zacząłem pić, początkowo z takiej zabawowo--psychologicznej motywacji, a później zaczęły się robić prawdziwe nieszczęścia. Wszyscy próbowali mnie ratować, wyciągać, rodzice, uniwersytet, bezskutecznie. No i wreszcie Baśka się znalazła, jedyna, która - nie wiem, dlaczego - pomyślała sobie: może zrobię z niego człowieka. A ponieważ jest wiedźmą - to zrobiła.
- Nie, on nie jest cyniczny - przekonuje Osiatyński. Jest dość wrażliwy i chyba tej wrażliwości się boi. Jest nieśmiałym człowiekiem i ze względu na swoją nieśmiałość i lęk przed odrzuceniem zaciera granice między powagą i zabawą, między prawdą i fałszem. I w tym może się nieraz zaplątać. To na poły świadoma strategia. Nie jest cyniczny, bo cynik to człowiek, który nie ma wartości lub wszystkie wartości relatywizuje. Nie przyjmuje też pozy knajaka-warszawiaka, którą wszyscy mu wmawiają. To nie jest poza. To jest cecha trochę nabyta, trochę wyuczona. To po prostu zachowanie pijaka, którym on, ja i paru jeszcze innych jesteśmy. My jesteśmy inteligentami spod budki z piwem. To nie jest poza, to jest część naszego zachowania. Tego się bardzo trudno wyzbyć. Mogę być profesorem na najlepszym uniwersytecie na świecie i rzucę mięsem, bo my dużą część życia spędziliśmy pod budką z piwem.
Falandysz ma wielu wrogów, ale ukrytych. Nikogo z mówiących o nim niepochlebnie nie mogę zacytować. Wielu zarzuca Falandyszowi cynizm, wyrachowanie, nieznośną pozę i daleko idącą wobec siebie wyrozumiałość: "Zawsze znajdzie jakiś sposób na wytłumaczenie się ze swoich wątpliwych etycznie zachowań". Wypominają mu naginanie prawa, co było działalnością w oczywisty sposób szkodliwą. Są i tacy, którzy twierdzą, że w służbie - czy to z idei (u prezydenta), czy za pieniądze (w kancelarii adwokackiej) - nie zna miary i gotów jest narazić swoje dobre imię, byleby tylko dopiąć swego. Nie tylko, że się nie wstydzi swych prawnych nadinterpretacji, to jeszcze się tym chełpi. Są i tacy, którzy raczej skłonni przypisywać mu naiwność, a nie cynizm, wskazując, że nie jest wykluczone, iż przyjdzie mu teraz zapłacić nie swoje rachunki z okresu, kiedy pracował w kancelarii Wałęsy."
Dodaj komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.