Odpryski Rzeczywistości Podczas Mierzenia Międzywymiarowości Przestrzeni Kosmicznej

"Odpryski Rzeczywistości Podczas Mierzenia Międzywymiarowości Przestrzeni Kosmicznej"

Wszystkie miejsca i czasy były zajmowane przez spiralę, a wewnątrz niej niekiedy pojawiały się tajemnicze symbole, zmieniające kształty i barwy.

Na wewnętrznych ścianach sześcianu, który pojawił się znikąd, wisiały tykające zegarki o różnych kolorach i kształtach. Obiekt stał na magicznej łące złotoczasoprzestrzeni i był lustrzanym odbiciem fruwającej kosmicznej wyspy, gdzie przebywał. Po łące spacerował gramofon wyposażony w cienkie ręce i nogi, a obok niego również telefon stacjonarny, także posiadający po jednej parze kończyn chwytnych, jak i krocznych. Nad nimi fruwało czasami pięć, a czasami siedem ślimaków winniczków ze skrzydłami motyli zwanych paziami, oraz z kolorowymi kwiatkami zamiast głów.

Kiedy dwa przedmioty weszły do wnętrza figury geometrycznej, małe zwierzaki poleciały nad staw, usiadły na krzesłach i zamieniły się w puzony. Tymczasem gramofon i telefon wylądowały na poduszkach w kształcie zmutowanych grzybów leśnych.

— Czy wiesz, co to były za smaki, które słyszeliśmy przed przekroczeniem tego cylindra, pozostawionego przez istoty wymyślające i tworzące wszechświaty? — spytał telefon.
— Niestety nie wiem jakiego kształtu były te kolory, bo fruwające prostokąty zasłoniły mi trawnik swoimi ośmiokątnymi cieniami — odpowiedział gramofon.
— Musimy się stąd jakoś wydostać.
— To dopiero początek kolejnej przygody, bo znowu wpadliśmy w strefę Halo-Kuku_4.
— Och, kurczę!

Dwa przedmioty przykleiły się do zielono-pomarańczowego liścia topoli, który najpierw zmaterializował się wewnątrz sześcianu, a potem co kilka sekund znikał i pojawiał się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu przebił górną ścianę figury geometrycznej, uwalniając z niej obiekty, zaczynające wyprawę do jednego z niezwykłych i zaskakujących światów, ukrytych za niewidzialną ścianą.

Liść zniknął, a gramofon i telefon znalazły się na ciemnożółtej pustyni, prostej jak powierzchnia stołu do ping-ponga. Dookoła nich stało osiem jasnych, szaro-beżowych wieżowców.

— Jakie wielkie wieżowcowe kręgi! — skomentował żartobliwie telefon.
— Chodźmy zobaczyć, czy powietrze na dachu ma taki sam kolor, skład chemiczny i gęstość — zaproponował gramofon.

Podbiegły do jednego z nich i wskoczyły na ścianę, a wtedy wszędzie dookoła nich pojawiła się bardzo przejrzysta, jasnożółta poświata. Były lekkie jak piórko. Pobiegły na samą górę i wspięły się na dach. Na miejscu zastały unoszące się w powietrzu owalne lustro w cienkiej ramie, pomalowanej w czarne oraz białe paski, a także tajemniczy metalowy klucz, umożliwiający otwieranie serc i umysłów tłumów ludzi, takich jak ten stojący w długiej kolejce po drugiej stronie czarno-biało-szarego ekranu, będącego jedną z sześciu ścian niedużego plastikowego pudełka, przelatującego właśnie obok oraz mającego naklejony na sobie mały srebrny napis brzmiący: "OPOWIADANIE Z ORYGINALNEJ I KULTOWEJ KOLEKCJI!".

Gramofon i telefon zabrały ze sobą klucz. Wtedy zauważyły, że w ich kierunku nadlatują dwa ciemnoszare gawrony z jasnoszarymi dziobami, mające na głowach hełmy ze skorupek po orzechach. Na ich widok, pobiegły w stronę brzegu i zaczęły powoli opadać w dół. Zwierzęta zderzyły się z lustrem, po czym zostały przez nie wchłonięte do jakiejś szarej rzeczywistości albo do krainy wiecznej wojny, a w międzyczasie dwa przedmioty delikatnie i finezyjnie zetknęły się z trawnikiem wyrastającym z gleby, czemu towarzyszył deszcz polnych kwiatów, natomiast pudełko utknęło między gałęziami jednego z szybko wyrastających z ziemi drzew i nie latało już nigdy więcej.

Gramofon od tej pory był ślimakiem wyposażonym w skrzydła motyla zmieniające co jakiś czas kolory i kształty, dziób rybitwy, łapki oraz nóżki jaszczurki zielonej i tajne bronie, a telefon stał się owadem prostoskrzydłym zwanym długoskrzydlakiem, zaopatrzonym w możliwość zmiany ubarwienia ciała oraz wydłużania szyi, żądło skorpiona, i również ukryte uzbrojenie. Stworzenia przeszły przez lasostep, po drodze spotykając cztery orzeszki ziemne, posiadające oczy jaszczurek zwinek, spacerujące na żółwich łapkach, a nazywające się N, U, T oraz S.  

— Ty, patrz, jakie dziwne ktosie albo cosie! Kim albo czym one są? — zwrócił uwagę super-ślimak.
— Beżowego pojęcia nie mam! Ani brzoskwiniowego też! — odparł długoskrzydlak-mutant.
— Może to są dwunożne aksolotle albo traszki z innego świata? W ostateczności to czupakabry!

Nie rozwiązawszy niecodziennej zagadki, dwa zwierzątka powędrowały dalej. Wysoko ponad nimi, na jasnoniebieskim niebie widniały trzy słońca i cztery księżyce. Pośród zmieniającego swą formę niezwykłego krajobrazu, który aktualnie był bezkresnym lasostepem, natknęli się na drewniany parterowy dom wolnostojący z jasnoniebieskimi ścianami, białymi oknami i szarym płaskim dachem. Był to całoroczny hotel wielopokoleniowej rodziny niezwykłych, tęczowych złotooków z jakiejś dalekiej planety z ośmioma pierścieniami. Weszli do wnętrza. Tam panowała ciemnica. Pośrodku salonu stał zielono-brązowo-pomarańczowo-żółty czworościan. Dwójka bezkręgowców wbiegła w niego, a wtedy nad figurą geometryczną zapaliły się trzy światła. Jedno było pomarańczowe, drugie jasnozielone, a trzecie niebieskie.

Stworzonka znalazły się na płaskim prostopadłościanie, leżącym na wielkim kartonowym pudle, stojącym na środku bardzo dziwnego pomieszczenia z kanciastymi ścianami, jakby połamanymi. W powietrzu unosiło się dwadzieścia niewielkich okrągłych, srebrno-złotych, płaskich zegarków.

Nagle w brązowej podłodze zrobiła się wielka dziura, do której wpadła cała planeta, a wtedy dwa małe stworzenia ponownie znalazły się w domu-hotelu zamieszkiwanym przez złotooki. Po niebie latały długie kanciaste samochody osobowe, z dachami i bez. Ślimak i długoskrzydlak skoczyły na wysokość jednego i pół metra, a wtedy zamieniły się w dwie konewki. Jedna była zielona, a druga miała beżowy kolor. Obie posiadały cienkie ręce i nogi, podobne do gałęzi jaśminu.

— Idę nieco nawodnić okoliczną faunę i florę — postanowiła zielona konewka.
— A ja w takim razie przeprojektuję krajobraz — odpowiedziała beżowa. I obie poszły wykonać zadania, które sobie wyznaczyły.

Długa i szeroka jasnożółta plaża, jasnozielona ale bardzo przejrzyste płytkie morze, i dziwacznie powyginane drzewa liściaste, iglaste oraz palmy, rosnące zarówno na piasku, gdzie stały zamki zamieszkiwane przez kraby, jak i w przybrzeżnych płyciznach, a ponad tym wszystkim, wysoko na orzeźwiająco i nieziemsko niebieskim niebie, wisiało złociste, trójkątne słońce, ogrzewające całą wyspę pomarańczowymi promieniami, sprawiając radość ciepłolubnym czerwonym krabom, od od świtu do zmierzchu piknikującym i wypoczywającym na gorącym piasku.

To właśnie był surrealistyczny efekt pomysłowej i twórczej pracy magicznych oraz nostalgicznych narzędzi ogrodniczych z odzysku.

Zamiast chmur, po tle nieboskłonu powoli przemieszczały się talerze latające w kolorach kwiatów magnolii, motyle, owce, krowy, tapiry i pstrążenice, mewy i sójki. Mewy poleciały na Jamajkę, a potem przefrunęły do Honolulu. Sójki w jednych skrzydłach trzymały po walizce, a drugimi pomachały na pożegnanie lądowi oraz wodzie, a następnie wybrały się również daleko za ocean, gdzie lato trwało codziennie, przez cały rok.

Gdy konewki spacerowały po plaży, między zamkami z piasku i w cieniu krzywych drzew oraz palm, nagle w ich kierunku przypełzł gigantyczny ślimak o okrągłej płaskiej muszli. Pędził szybko jak samolot, a swoimi rogami, wielką muszlą, ogonem i wydzielającą mnóstwo śluzu brzucho-nogą, zmiatał z powierzchni planety wszystkie lądy i wody napotkane przez niego na drodze.

Kilkanaście godzin później...

Żadnej planety już nie było, tylko ogromna pusta muszla ślimaka unosiła się i hipnotyzująco kręciła wokół własnej osi, na tle ciemnej oraz zimnej przestrzeni kosmicznej...

Koniec.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.