Monotonia 6:52

6:52
   Uciążliwa melodia budzika miesza się z modulowanym głosem alarmu, tworząc głośną kakofonię. Fraser, zakopany pod warstwą pościeli, nie reaguje na to nawet najmniejszym grymasem. Dobrze wie, że jeszcze gorsza cisza nastąpi za nie więcej niż dwie minuty.
   Za pierwszym razem był przerażony, niepewny. Za drugim, tuż po ataku paniki, towarzyszyło mu wiercące dziurę w brzuchu déjà vu. Za trzecim sądził, że utknął w potwornym koszmarze. Za czwartym uznał, że oszalał, a jego umysł sam wytwarza niemożliwe wizje pełne agonii. Rozważał wizytę u specjalisty. Dnia jedenastego wszyscy pogodzili się z rzeczywistością i śmiercią czyhającą zza rogu. Odrzucili ostatecznie możliwość zbiorowych halucynacji.
   Cisza.
   W pełni rozbudzony chłopak wstaje i machinalnie sięga po przygotowane ubrania. Te same, co wczoraj, tydzień i rok temu. Bielizna, bluza, jeansy. Nawet nie zwraca na to uwagi. Za dwanaście godzin umrze — nieważne, co założy. Przerabiał to już wielokrotnie.
   Śniadanie, szczotkowanie zębów, buty, drzwi. Wychodzi.
   Idzie na pamięć, z zamkniętymi oczami okrążając dziurę w chodniku. Zna przecież jej każdy centymetr i sposób, w jaki przez nią upadał. Przesuwa się bliżej krawężnika, a przejrzałe jabłko spada w miejsce, gdzie wcześniej znajdowała się jego głowa. Lub plecy, jeśli tego dnia postanowił nie omijać ubytku w bruku.
   Zatrzymuje się przed domem Elaine, a kilka sekund później dziewczyna otwiera drzwi.
   — Tym razem bez ran? —Wpuszcza go do środka.
   — Do tej pory nie zmieniło to niczego, postanowiłem oszczędzić sobie takich przyjemności — mamrocze niemrawo w odpowiedzi.
   — Chociaż jesteś na czas. — Zerka na zegarek. Robi to niemal bezmyślnie. — Za niecałe piętnaście minut z domu zostaną gruzy.
   — Już tysiąc dwieście sześćdziesiąty ósmy raz, idzie przywyknąć. — Prycha.
   — Jakieś propozycje? — pyta go, gdy siadają w kuchni.
   — Zaproponowałbym skok w przepaść na placu Wilsona, ale to już robiliśmy. — Krzyżuje ramiona na piersi. —  Sześć razy.
   — Są tacy, co robią to za każdym razem. Nasze były tylko dla testów.
   — Powoli zaczynam ich rozumieć... — Wzdycha. — Może za którymś razem umrzemy naprawdę.
   Atmosfera pomiędzy nimi gęstnieje, a powietrze wydaje się cięższe od wypowiedzianych słów.
   Nikt nic nie mówi.
   — Po prostu się stąd zmywajmy. Wymyślimy coś po drodze — zarządza chłopak po dłuższej chwili milczenia. Chce uciec od spojrzenia, jakim obdarza go przyjaciółka. Wie, co o tym sądzi.
   Kierują się tylnymi drzwiami do ogrodu. Muszą przeskoczyć przez płot, który chybocze się na boki pod ich ciężarem. Gdy są już w bezpiecznej odległości, odwracają się, by patrzeć, jak z głośnym hukiem dom przepoławia gruba na trzy metry szczelina. Ściany zawalają się jedna po drugiej. Ziemią trzęsie.
   — Próbowaliśmy tam zostać? — pyta Fraser, nawet nie drgając.
   — Dwa razy.
   — No tak, rura wbiła mi się w plecy. — Kiwa powoli głową.
   Kolejne domy upadają na ich oczach, aż teren w zasięgu wzroku nie staje się niemal całkowicie płaski. Gdzieniegdzie leżą stosy gruzu pozostałego z budynków, gdzie indziej głębokie bruzdy przecinają całe ulice. Elaine spogląda na zegarek na jej nadgarstku.
   — Koniec świata powinien lepiej pilnować czasu. Spóźnił się o cztery minuty. Mogłam nam zrobić herbaty — mówi zamyślona, obserwując rodzącą się katastrofę
   — Raczej nalać soku.
   — Może to coś chce nas nauczyć zdrowego odżywania. — Wzrusza ramionami. — Dostarcz ciału poranną dawkę witamin, a świat nie zostanie zniszczony! Po raz kolejny! — Parska.
   — Przestań. — Trąca ją ramieniem, uśmiechając się nieznacznie. — Tego spróbujemy jutro.
   — Czekaj... — jęczy nagle.
   — Co jest?
   — Spóźnił się, rozumiesz? Spóźnił! Coś musiało się zmienić.
   Chłopak klnie pod nosem.
   — Wszystko zrobiłem tak samo — mówi ze zmarszczonymi brwiami.
   — Fraser, musimy tam wrócić. — Zaciska dłoń na jego nadgarstku. — Chodź.
   Niechętnie podąża za nią.

   Zastają każdy kamień, każde pęknięcie i każdy pręt na swoim miejscu. Nie pierwszy raz próbowali wrócić, szukając odpowiedzi, ale pierwszy z tego powodu. Ulice zdają się opustoszałe, jakby pogrążone w okropnym stanie i niezamieszkałe od wieków, a przecież jeszcze dziś rano jedyny ubytek stanowiła dziura w chodniku.
   — Nic nie rozumiem. Coś musiało się zmienić, to musi gdzieś tu być! — krzyczy Elaine, nie przejmując się, że ktoś może ją usłyszeć. Ludzie albo od razu kierują się w najdłużej bezpieczne miejsca, albo skracają swój żywot przy pierwszej okazji.  
   — Patrz. — Podtyka zegarek przed twarz chłopaka. — Powinniśmy usłyszeć wybuch twojego domu minutę temu.
   — Ale tutaj nic nie ma, to nie my coś zmieniliśmy. — Kładzie dłoń na jej ramieniu.
   — Więc kto?! Wszystkich pożarła monotonia. Oni się z tym godzą. — Wyrywa się. — A ty — wskazuje na niego oskarżycielsko — też zaczynasz się godzić. Za niedługo skończysz jak te osoby podcinające sobie żyły o siódmej. Albo jak te, które ukrywają się w bunkrach, myśląc, że to coś zmieni! Tchórze!
   — Ja... — Chce powiedzieć coś więcej, ale tak naprawdę nie potrafi zaprzeczyć.
   — Przestań. Nie bądź żałosny. Mamy wieczność na takie rozmowy, jeśli nic nie zrobimy. — Usta wykrzywia w smutnym uśmiechu. — Leć już pod ratusz. Sama tam pójdę... — Ma już odbiec, ale spogląda ostatni raz na przyjaciela. — Patrz na zegar. Zobaczysz, że mi się uda.

   Na początku Fraser obserwuje znikającą sylwetkę, nie mogąc się przemóc, by podążyć za nią i przeprosić za swoje zachowanie. Nie ma siły na dalszą walkę z nieuniknionym. Potem okrężną drogą udaje się na plac Wilsona, pod ratusz. To zawsze duże zbiorowisko ludzi, bo poza głęboką na kilkanaście metrów przepaścią na samym środku, jest tam bezpiecznie aż do końca, gdy dosłownie wszystko się wali. Z niecierpliwością patrzy na tarczę zegara, a co jakiś czas stara się odszukać wzrokiem Elaine. Wie, że zobaczy ją jutro, gdy ta otworzy przed nim drzwi. Jest tego pewien. Jednak świadomość, że dziewczyna może umrzeć gdzieś w samotności, konając z bólu, bez krzty wsparcia, wypala mu dziurę w sercu.
     Zaciska dłonie w pięści. Już nie ma czasu.  
     Wskazówki przesuwają się na decydującą godzinę.
   18:52
   Spokój.
   Następne rano nie nadeszło.

Sileth

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy i thrillery, użyła 1094 słów i 6567 znaków, zaktualizowała 26 paź 2018. Tagi: #katastrofa #pułapka #pętla #czas #koniec #koniecświata #katastrofizm

2 komentarze

 
  • AuRoRa

    Ciekawe opowiadanie :) Oryginalny pomysł.

    9 lis 2018

  • Sileth

    @AuRoRa Bardzo mi miło  :)

    14 lis 2018

  • Margerita

    łapka w górę

    26 paź 2018

  • Sileth

    @Margerita dziękuję 💖

    14 lis 2018