Zamknęli drzwi i patrzyli na siebie, stojąc blisko siebie. Czuli swoje zapachy i byli sobą zachwyceni. Stali wpatrzeni w siebie, podziwiający siebie i w sobie rozkochani. Chciałoby się rzec, że dokoła nich wirował w powietrznym tańcu rój wróżek i elfów, oddający swym tańcem, śpiewem i muzyką hołd ich pięknu oraz wypełniającemu ich ciała i umysły pożądaniu.
A wtedy on z serdecznym i przepełnionym uczuciem uśmiechem poprosił, by zamknęła oczy, bo ma dla niej niespodziankę. Z zamkniętymi oczami również była piękna. Była Heloizą rozkochaną w umyśle Abelarda i jego mądrości, była Ginewrą pożądającą dzikości Lancelota i Batszebą spuszczającą ze wstydem i nieśmiałością twarz, gdy na jej nagą kąpiel patrzył król Dawid. A dla niego nie było ważne, kim jest. Liczyło się tylko to, że po prostu jest.
I otrzymała swą niespodziankę, będącą nią w całej rozciągłości. Była bowiem zaskakująca, nieoczekiwana, efektowna i… odwracająca wszystko. Niespodziewane było to uderzenie, mocne uderzenie silnej męskiej dłoni, trafiające w jej lewy polik. Najpierw z jej skórą zetknął się środek dłoni, z lekkim plaśnięciem, następnie palce, zachodzące aż na skroń i oko, na końcu dół dłoni, mocno waląc w brodę. Ale to wszystko było tak szybkie, że poczuła to jednocześnie. I nie myślała, co i w co uderza pierwsze. Kiedy otrzymuje się taką niespodziankę, od której przesuwa się żuchwa, oko łzawi, a polik zaczyna piec, kiedy traci się równowagę i macha rękoma, żeby się na nich podeprzeć, ale i tak się opada na ziemię, to nie rozbiera się zdarzenia, które właśnie zachodzi. Zdecydowanie nie. Jedyne, o czym myślała to, że zaraz będzie tego więcej. Otworzyła więc usta i jęknęła. Nie, nie z bólu, ani nie teatralnie. To był jęk podniecenia, które ogarnęło ją wielką falą. To był dźwięk budzącego się wiosennego dnia, dźwięk nadziei i rozkoszy.
Nie czekali, nie chcieli zwlekać i tracić czasu. Dobrze wiedzieli, dlaczego tu są i co się wydarzy. Po cóż mieliby bawić się w jakieś gierki i podchody? Och, tak bardzo siebie pragnęli, że ich ciała teraz leciały do siebie, by spleść się ze sobą tak, jak splecione były ich dusze. A tak dokładnie, to zsunął szybko spodnie a ona jeszcze szybciej oplotła jego męskość swym językiem i wargami. Bo czyż nie w zespoleniu cielesnym przejawia się zespolenie duchowe? Cieszyła się jego smakiem, tym, że może przesuwać wargami wzdłuż niego i pobudzać wysuniętym językiem, że może chwycić w usta jego jądro, z którego trysnąć miało na koniec życie, choć życia nie miało wzbudzić. A jeszcze bardziej cieszyło ją, że oto jego palce wsuwają się w jej włosy, dochodzą do głowy, naciskają ją końcówkami, ugniatają, to naciskając mocniej i dociskając cale dłonie, to odsuwając się gwałtownie, by za moment znów opaść. Jednak nie to w tym momencie dało jej najwięcej radości. Tę sprawiło to, że w momencie, kiedy znów obejmowała żołądź jego penisa wargami, pieszcząc ją od spodu językiem i wsuwając coraz głębiej, znów zdarzyło się coś szybkiego i nagłego. Jedna z jego dłoni oderwała się od jej głowy, a palce drugiej gwałtownie zacisnęły się na włosach, ściskając je mocno i odginając głowę. A wtedy schylił się i pierwszą ręką chwycił jej szyję, na tyle mocno, że gwałtownie straciła oddech. Jej twarz czerwieniała, kiedy wszystkie jej komórki krzyczały domagając się tlenu, a ona usiłowała spojrzeć przez napływające do oczu łzy – ach, jakże cudowna była, gdy rozmazany łzami makijaż spływał z jej oczu! – na jego twarz. I udało jej się dostrzec w jego spojrzeniu pytanie. Kiedy więc puścił jej krtań od razu na nie odpowiedziała:
- Tak, jestem twoją szmatą, tylko two…
Nie dane jej było skończyć. Ręka trzymająca ją za włosy docisnęła jej twarz do jego krocza, a te wypełniło jej usta. Poczuła go w sobie głęboko, lekko się krztusząc. I czuła, jak porusza się w jej ustach i gardle. A on miał okazję poczuć się zdobywcą. I był niczym Zeus posiadający Europę. Niczym Samson grzmiący potęgą swej siły i głosu nad Filistynami. A tak mu się to spodobało, że jeszcze raz odgiął jej głowę i jeszcze mocniej ją uderzył.
A patrząc na nią leżącą na ziemi, piękną i rozedrganą od przechodzących przez nią dreszczy podniecenia podniósł ją i rzucił na łózko, przywiązawszy jej ręce do jego wezgłowia. Odpalił świecę, dość grubą świecę, zrobioną z wosku, owego wytworu pracy tych dzielnych robotnic, których roje unoszą się nad ukwieconymi łąkami. Odpalił knot i wsunął tę świecę w rozchylone usta swej bachantki, czyniąc z nich swoisty kandelabr. A ona już wkrótce miała zrozumieć, że za każdym ruchem głowy strużki gorącego wosku spłyną na jej boską twarz Fryne uchwyconej w posągu Afrodyty z Knidos. Nie odwracała więc głowy i nie patrzyła za nim, by ujrzeć, gdzie wychodzi. Nie widziała też, z czym wraca. Dopiero poczuła zacisk metalowych klamerek na swych piersiach. Och, ich chłód ją paraliżował, a ich ucisk sprawiał, że odruchowo poruszała się na łóżku, pozwalając świecy parzyć swą twarz kapiącym woskiem. Ta mieszanka gorąca, zimna metalu, bólu i przyjemności sprawiała, że traciła zmysły. A potem poczuła wielkie zimno w jeszcze jednym miejscu.
Bo cóż… Nadal był Zeusem, ale ją chciał mieć teraz jak Ledę, na obrazie Bouchera. Zbliżył więc swe usta do jej rozchylonych ud i wszedł nimi w ten ogród rozkoszy, z radością w sercu wielką, niczym sir Galahad do komnaty Graala. Ale w ustach miał kostkę lodu, którą przycisnął do jej warg i łechtaczki i poruszał nią szybko, ocierając ją wszędzie i powodując, że zaczęła próbować zacisnąć uda i obrócić się na łóżku. Na próżno, nie udało jej się to, a ruchy jedynie wywołały więcej bólu górnej części jej ciała, tak cudownie łączącego się z rozkoszą, która zaczynała się budzić tu na dole. Wypluł gdzieś tę kostkę, czuła jej chłód na udach, ale czuła też jego zęby chwytające jedną z jej warg i puszczające po lekkim uciśnięciu. Czuła, jak jego język wbija się w nią i porusza, jak wychodzi z niej i okrąża wejście do jej wnętrza. Poczuła jak zaczyna gwałtownie rozchylać jej wargi, zmierzając w górę, miotając się przy tym na boki, aż wreszcie mocno nacisnął na łechtaczkę. Zaczął ją masować językiem, mocno, co chwilę zasysając i zsuwając się czasem niżej, by rozkochiwać się bardziej i bardziej w jej wilgoci i smaku.
Poderwał się gwałtownie i sięgnął po świecę, którą delikatnie wyjął z jej ust i przechylił, skrapiając woskiem jej piersi, obolałe od wciąż zaciskających się na nich klamerek. Jęczała, tak głośno dzieliła się ze światem swą radością, swym bólem i wynikającą z niego rozkoszą, że aż się uśmiechnął. Nie starała się panować nad tym, co się z nią dzieje. Nie miało to wszak żadnego sensu. To on miał panować nad nią, nie ona nad sobą.
Po chwili miała już rozwiązane ręce i wygięła się na łóżku podobna do przeciągającej się kocicy. Z głową przyciśniętą do jedwabiu pościeli nocnej, z pośladkami wyniesionymi w górę. Ale nie była kocicą, była jego wierną i oddaną suką. Taką, która zbita będzie skomlała z bólu, ale lizała jednocześnie dłonie swego pana, samej nie wiedząc, co mogłoby sprawić, by mogła chcieć go opuścić.
I doczekała się tego, na co czekała najbardziej – mocnego uderzenia szerokiego skórzanego paska, opadającego na jej pośladki, trafiającego czasem na uda i plecy. Kochała w nim to, że potrafił ją tak zgnębić i dać jej tyle bólu, on kochał w niej to, że była w stanie mu się tak oddać…
Dodaj komentarz