"Wracając z piekła, zawsze zabierasz jego część ze sobą."

Poniżej całe, choć nie do końca doszlifowane opowiadanie, którego pierwsze dwie części zamieszczałam ostatnio (Anna, John). Kto czytał może przejść dalej :) Wyszło trochę długie, ale mam nadzieję, że nie nudne. PROSZĘ O KOMENTARZE!!!

"Wracając z piekła, zawsze zabierasz jego część ze sobą.”

Ostry dźwięk telefonu przywrócił Warren’a światu. Siedząc na schodach drewnianego domu, całkowicie zatracił się w polerowaniu rury wydechowej swojego Harleya. Z przekleństwem na ustach, wytarł brudne od smaru ręce w kawałek szmaty i odebrał połączenie. Kontakt z ludźmi był ostatnią rzeczą, o której teraz marzył.  
-Przyjedź natychmiast – głos komendanta nie pozostawiał złudzeń co do reszty popołudnia. Warren ponowni zaklął, tym razem na dzień w którym zgodził się być "doktorem od dusz” na każde zawołanie. W tej zapomnianej przez Boga i ludzi osadzie pełnił rolę nadwornego psychiatry, pracującego dla policji, szkoły, miejscowego szpitala i każdej jednej zbłąkanej istoty, jak mu się czasem zdawało. Mając 45 lat wyjechał do tej najgęściej zalesionej i najrzadziej zaludnionej części Kanady, aby naiwnie choć czasem mieć chwilę tylko dla siebie.  
Bez przebierania się – "to nie będzie długo trwało” – wskoczył na choopera i spojrzał w stronę leśnej drogi. Nie możliwym byłoby doszukanie się w jego postaci lekarza psychiatrii drugiego stopnia specjalizacji. Długie, czarne włosy – rockandrollowe pióra- zebrane w kucyk, skórzana kurtka i życie wypisane na twarzy. Wolność, która sprowadziła go w te bezludne okolice, cenił sobie na życie, a życie nad psychiatrię. Czasem trzeba było jednak ugiąć kark, gdy obowiązki wzywały.
-Jest mocno narąbany, chyba po amfie, ale odpowiada w miarę składnie.- znajomy policjant pokrótce objaśnił sytuację.  
-Przesłuchujecie go na haju? Przecież to zabronione! Co ja tu robię? Dajcie mu się wyspać i po sprawie!
- Czekaj, posłuchaj co on mówi.  
Dr John Warren przyglądnął się przez weneckie lustro zatrzymanemu. Młody, dobrze wyglądający chłopak opowiadał chaotycznie, ale z zaangażowaniem jakby dostał słowotoku. Oczywiście zeznania pod wpływem nie były dla policji dowodem, jednakże te były wyjątkowo wartościowe.
- Chata MacClain’ów, tak ta rudera… Nie wiem, rok, dwa, pięć, było nas kilkunastu, ale odjazd, mówię ci stary, tego jeszcze nie było…
-I co ja mam z nim zrobić? Słuchać przechwałek w narkotycznym zwidzie. Po cholerę mnie tu… – lekarz przerwał w pół słowa.
-Tak, ta lekarka, nie wiem jak jej było, Bergnon, Bergson… Tak, Bergson! Chyba Anna… no mówię ci stary, że to ona..- młody z pasją zwierzał się podstawionemu policjantowi.
-Co ja…- wydukał Warren, wpatrując się w młodego.
-Powiedz mi tylko, czy on kłamie? – zniecierpliwił się policjant.
-Cholera go wie, wygląda na to że nie, ale Bergson…  
Przed oczami stanęły mu wydarzenia, które znał tylko z opowieści. Wydarzenia, które miały miejsce pół roku przed jego przybyciem do Soul Hills. Wydarzenia, przez które w ogóle tu przyjechał. Ze zdjęcia przy artykule w lokalnej prasie patrzy młoda, uśmiechnięta dziewczyna. Nie wygląda na swoje 30-kilka lat i tytuł dra psychiatrii. Przez jakiś czas wykonywała tu swoją pracę, dopóki pewnego dnia nie rzuciła wszystkiego i bez słowa wyjaśnienia wyjechała w nieznane. "Zupełnie do niej niepodobne” i "poszła w tango” to opinie, które opisywały tą dziwną historię jeszcze przez jakiś czas. A później zjawił się on i życie popłynęło swoim torem. Czasem tylko ktoś wspomniał jej imię, jak gdyby w określeniu, że zmiana dla miasteczka wyszła na gorsze.
-Czy on mówi prawdę? – powtórzył się policjant.
-Skąd do cholery mogę widzieć? Jest naćpany i może mówić o wizycie cioci z Marsa. Nie zdiagnozuję go po wysłuchaniu narkotycznych przechwałek. A zresztą, do cholery, czemu nie pojedziecie i nie sprawdzicie tej rudery. Kto tu jest do cholery policją, ja czy wy?
Czasami tracił wiarę w lokalnych stróżów prawa. Mimo to, a może właśnie dlatego, nigdy nie odmawiał im pomocy. Zresztą komendantowi, swojemu staremu kumplowi, był winien niejedną przysługę.  
Odprowadził wzrokiem kilku zbierających się do wyjazdu w leśne tereny policjantów. Z ulgą wsiadł na swojego Harleya i myślami był już na werandzie z puszką zimnego piwa. Nie ujechał zbyt daleko, kiedy ponownie usłyszał dzwonek komórki.
-Cholera, Warren, przyjedź tu natychmiast. – lekarz już wiedział gdzie ma jechać… To nie były przechwałki.

Chata MacClain’ów, opuszczona rudera, stała zaledwie 12 mil od miasteczka, ale dostać się tam można było jedynie terenówką. Nie przeszkadzało to różnym dziwakom i wykolejeńcom szwędać się po okolicy. Zresztą cała okolica, oprócz grzecznych turystów w sezonie, przyciągała przeróżnych outsiderów, dzieci-kwiaty, narkomanów i byłych księży. Warren wiedział coś o tym, sam czuł zew wolności nieprzerwanie płynący w żyłach. Jego duch stał się jednak jak spokojna rzeka, płynąca leniwie w wyznaczonym korycie.  
Teraz jednak mógł, a nawet musiał przygazować i w momencie był już przed rozsypującą się chatą. Nie sam. Wokół było mnóstwo ludzi, zbyt wiele jak na wykrycie kilku paczek trawki. Dwie karetki, tuzin policjantów i, cholera, koroner. Myśląc, że w takim razie na niego jest już za późno, wszedł do starego, piętrowego domu, który lata świetności miał już dawno za sobą. Czasem dostawał wezwanie do turysty, który po kilku butelkach, podejmował marną próbę rozstania się z tym światem. Czasem nawet się udawało. Ale chyba nie tym razem, zamieszanie było zbyt duże jak na jednego pijaczka.
-Doktorze, tutaj… - usłyszał głos z piętra. Wszedł do zaciemnionego pokoju, a jego oczy przez chwilę musiały się dostosować do półmroku. Z głębi najpierw wynurzył się kształt. Ni to zwierzę, ni dziecko. Kobieta. Drobna, dziewczęca postać, siedząca przy kaloryferze. Można byłoby przejść i nie zauważyć jej zgarbionej, wtulonej w ścianę, postaci. Można było nie zauważyć dłoni, skutych nadgarstkami do kaloryfera. Ktoś już okrył ją kocem, ktoś gorączkowo szukał kątówki do przecięcia kłódki. Nikt nie chciał na nią patrzeć, choć każdy przesuwał wzrokiem po jej skulonej postaci. Nikt nie spojrzał w oczy, nie spytał kim jest. Wiedział każdy z nich. Ona też nie patrzyła, jakby zawstydzona swoją sytuacją schowała głowę między podniesione przedramiona. Nie, nie cierpiała. Była jedynie słaba i odwodniona. No i ten rozbity łuk brwiowy. Ale ogólnie nie było jej nic. Prawie nic.
Skonsternowany, pozostający z bezruchu Warren, wstrzymał oddech. Nagle któryś z policjantów wpadł do pokoju z przecinakiem i w miejscu wyhamował. Powoli, jak gdyby starając się nie spłoszyć, podszedł do Anny i wyjaśnił jej co za chwilę zrobi. Skinęła tylko głową i odwróciła wzrok. Po chwili powstała już wolna, wyższa niż mogłaby się wydawać. Z lekko wyciągniętymi przed siebie nadgarstkami, wciąż skutymi dodatkowymi kajdankami. Z brudnym, znalezionym naprędce kocem, na ramionach, jak z prześmiewczym królewskim trenem, płaszczem, który zamiast zakryć, odkrył jej żałosne położenie. Jakby w zawstydzeniu, nikt nie odważył się przerwać upiornej ciszy. Stała przez chwilę w odrażającej scenografii stęchłego pokoju, w półcieniu ostatnich dwóch lat życia. Przez chwilę trwającą wieczność, przyglądała się twarzom policjantów. Spuszczone oczy, odwrócony wzrok, wreszcie nieznana twarz, na której zatrzymała się na chwilę. Jedyny wzrok, która skierowany były wprost na nią. "Nie znam. Nie wygląda na…” – pierwsza myśl zerwała się jak wypuszczony z klatki ptak, bardziej wolny od niej. Nieposłuszne ciało osunęło się w kierunku ziemi, złapane w ostatniej chwili przez silne ręce. Zapach skórzanej kurtki i dobrej wody kolońskiej. Miękkość koszuli tłumiła pytania "Dr Bergson? Słyszy mnie Pani? Dr Bergson…” Szary pokój zawirował, ciało uniosło się lekko w górę, a kobieta starała się znaleźć siłę tylko na jedno – mocne wtulenie twarzy w białą koszulę nieznajomego. I cichy szept "Mam na imię Anna…”.



John siedział na swojej wysłużonej kanapie. Oddychał miarowo, ale delikatnie, jak gdyby nie chcąc zbudzić przytulonej do niego kobiety. Próbował ogarnąć myślą to co się stało tego popołudnia. Gdyby nie cichy, miarowy oddech Anny, pomyślałby że wszystko co się stało w ciągu kilku ostatnich godzin było tylko dziwnym snem. Próbował chronologicznie poukładać wydarzenia. Zniósł omdlałą dr Bergson do stojącej przed opuszczonym domem karetki. Szybko doszła do siebie i nie chciała położyć się na noszach. Sanitariusze okazali wyjątkową delikatność, jakby zawstydzeni niecodziennym widokiem dawnej znajomej. Zamiast położyć się na wznak, kobieta usiadła na brzegu noszy i znów mocno przytuliła się do Warrena. "Nie chcę jechać do szpitala, nic mi nie jest…” – cichy szept przeznaczony był tylko dla jego uszu i nie spodobało mu się to. Z doświadczenia podejrzewał kłopoty. Oto i one: komendant zawołał go na stronę. Jego pomysł zwalał z nóg.
- Ale jak ty to sobie wyobrażasz, stary?! – Warren nie mógł uwierzyć w zaproponowane rozwiązanie- nią trzeba się profesjonalnie zająć, jest odwodniona i wyczerpana. Cholera wie, co tu przeszła przez te dwa lata. Boże, aż strach pomyśleć…  
- A kim jesteś, jak nie profesjonalistą? To tylko na kilka dni, sama przecież mówiła, że nic jej nie jest. Zaopiekujesz się nią, pogadacie, dojdzie do siebie szybciej niż myślisz. To tylko na razie. Sam wiesz, że zaczyna się sezon. Mam ogłosić turystom, że w naszej miejscowości mamy takie atrakcje? Porwanie w cenie pobytu? To nie może się rozejść, ona nie może jechać do szpitala, każdy ją rozpozna. Zresztą tylko pobyt w spokojnym miejscu pozwoli jej dojść do siebie.  
- Nie wierzę w to co mówisz…. – John patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem- dlaczego u mnie… ja… to niedorzeczne… co z tego, że z nią pogadam… Myślisz, że to wystarczy? Nie rozumiesz co ona tu przeszła? A ja mam z nią pogawędzić? Człowieku, ona potrzebuje badań, być może nawet leczenia zamkniętego. To były dwa lata!  
- Dostaniesz wszystko czego ci potrzeba, kroplówkę, środki uspokajające, nawet morfinę. Daj mi tylko kilka dni, spróbuję znaleźć jakiś ośrodek czy zakład…
-Jesteś nienormalny – Warren dalej kręcił z niedowierzaniem głową, ale już wiedział, że znów ulegnie prośbie przyjaciela. Po chwili siedział na tylniej kanapie policyjnego radiowozu, który odwoził ich do domu lekarza. Brudy koc na jej ramionach ustąpił miejsca skórzanej kurtce motocyklowej John’a, a Anna wciąż niezmiennie przytulała się do jego torsu. "Kilka dni… Może nie będzie najgorzej…”
Tym sposobem siedział już nie sam, ale z usypiającą na jego ramieniu, nieznaną kobietą. Anna zjadła lekką kolację, wykąpała się i z braku lepszych propozycji przebrała w jego białą koszulę. Pod lewym rękawem cienką rurką kroplówki płynęła mieszanka środków wzmacniających i uspokajających.  
Miał teraz chwilę, aby się jej przyglądnąć. Z pewnością kiedyś wyglądała inaczej. Ze zdjęcia w gazecie spoglądała pewna siebie ale sympatyczna dziewczyna o długich, kasztanowych włosach i głębokim spojrzeniu. Dziś to spojrzenie trudno było uchwycić, a barwa włosów spłowiała. Całą postać pani doktor cechowała kruchość, jakby na świecie pozostał tylko cień dawnej postaci.
-Chodź, przygotuję ci pokój gościnny – John obudził dziewczynę delikatnie.  
Już po chwili leżała spokojnie, próbując zasnąć. O to samo starał się Warren w swojej sypialni, jednak sen przychodził z oporami. Przed powiekami stawały mu obrazy dzisiejszego dnia. Najgorsze było jednak to co niedopowiedziane. Co tam się stało, jak ona się tam znalazła i przez co musiała przejść. Czuł, że niekoniecznie chce się z tym zmierzyć.  
Prawie zasnął, kiedy otworzyły się drzwi. Natychmiast usiadł na łóżku i w półmroku rozpoznał znajomą już postać nieznajomej.  
-Nie mogę zasnąć – powiedziała cicho i nie czekając na jego reakcję usiadła obok i znów się przytuliła. Jakże by mógł zaprotestować. Tyle może dla niej zrobić. Objął ją ramieniem i położył obok siebie. Nad ranem obudziło go mrowienie w ręce, spali w tej samej pozycji całą noc.  
Zrobił co umiał najlepiej - najpyszniejszą jajecznicę na boczku. Siedzieli z kubkami gorącej kawy na werandzie. Dziewczyna prawie w ogóle się nie odzywała, ale po jej twarzy błądził słaby uśmiech, co już można było uznać za sukces. Z lekkim wstydem wyczuwała jak lekarz się jej przygląda, ale i zgadzała się na to. Nie zadawał żadnych pytań, obserwował.  
-Nic mi nie jest, jestem tylko trochę osłabiona. – niepytana zapewniała go kilkukrotnie.
-Wobec tego może chcesz przejechać się ze mną do miasta? – podstępnie zapytał Warren.  
-Wolałabym nie…- odpowiedziała cicho.  
Resztę poranku spędzili w ciszy. W ciszy, nie nużącej czy krępującej, lecz w ciszy która stanowiła formę nawiązania kontaktu. Wszystko było jasne, niedopowiedziane było nieważne. Kiedy wychodził, włożyła mu w dłoń fiolkę z czerwoną cieczą.  
-Rozumiem twoje obawy… Jestem nietypowym i dość kłopotliwym gościem…
Warren zmieszał się, ale schował do kieszeni fiolkę z krwią, zastanawiając się na ile buszowanie bez jego wiedzy po gabinecie, gdzie znalazła menzurkę utrudnia mu tę gościnę.

Robiąc szybkie zakupy kobiecych ciuchów i kilku podstawowych kosmetyków zaliczył zdziwione spojrzenie sprzedawczyń. "Uroki małej miejscowości. Wszyscy o tobie wszystko wiedzą…” – pomyślał posyłając zabójczy uśmiech obsługującej go Izabelli, która kilkukrotnie zapraszała go do siebie na drinka. Zresztą bez powodzenia. Podrzucił krew do badania i zajechał pod komisariat.
- Kraty w sypialni, kajdanki przy łóżku i niefajne zabawki – wiesz już wszystko. – szeryf nie pozostawiał złudzeń. – W pokoju obok mała manufaktura: amfa, koks, mieszanki, końskie dawki. W piwnicy dwa trupy: młodej dziewczyny i chłopaka, który chyba przedawkował. Dziewczyna to prawdopodobnie nastolatka, która uciekła kilka lat temu z domu. Ślady obecności kilku, kilkunastu osób. W salonie wieczna libacja.  
-Zawsze otwarty domek letniskowy nieustającej zabawy...
-Na to wygląda… Jest coś jeszcze. Ta fabryczka… opium, morfina, psychotropy. Wiesz, bardzo profesjonalna i obawiam się… że chłopcy zachęcali naszą panią dr do zabawy w małego chemika… to trochę komplikuje sprawę, choć oczywiście nie zmienia jej statusu pokrzywdzonej.  
- Pokrzywdzonej…- Warren powoli wypuścił powietrze z płuc. Zaczynają wypełniać się jego obawy. Ślady po ukłuciach, kiedy zakładał jej wczoraj wenflon kroplówki. Nie chciał pytać, nie chciała mówić. Kto jak kto ale poważna pani doktor chyba nie gustuje w psychotropowych odlotach. Przynajmniej nie bez przymusu.  
-Dobra, szukajcie jej jakiegoś miłego białego domku, a ja postaram się coś od niej wyciągnąć. – John nie czuł potrzeby kontynuowania rozmowy. Nagle zapragnął znaleźć się w swoim domu, o ile on jeszcze stał w całości.
Dom nie tylko był na swoim miejscu, ale prezentował się jakoś inaczej. Warren zrozumiał dlaczego, przystając w połowie na drewnianych schodach. To nie tylko dźwięki jego ulubionej płyty bluesowej, nie pamiętał kiedy ją ostatnio włączał. To od bramy otulający zapach ciepłego, domowego obiadu. Tego nie było już od dawna.  
Kiedy wszedł do kuchni Anna odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła delikatnie. Wciąż ta cholerna biała, za duża, za krótka męska koszula odsłaniała zgrabne uda.
-Przepraszam, ale nie miałam zbyt wielu składników – i znów uśmiech, delikatny, zawstydzony, przepraszający.
-Pachnie wspaniale…. ale… eee… - "co ja to miałem…?”- aha… zrobiłem zakupy. Mam nawet dla Ciebie kilka ubrań.
-Dzięki, nie trzeba było.- delikatny uśmiech znów błądził w kącikach ust.
- No, hmm, chyba nie będziesz wciąż chodzić w moich koszulach? – "To miało być śmieszne? Stary, zamknij się wreszcie.”  
-A, no tak, przepraszam – ale w tym uśmiechu nie było przeprosin. Na jej obliczu malowała się… Radość to za dużo powiedziane. Zadowolenie. Ulga. Jak wtedy gdy po długiej wędrówce odkładasz na bok ciężki plecak.  
-Nie, nie…to znaczy…eee…nie, że mam coś przeciwko… po prostu…. Tu są rzeczy dla ciebie, mam nadzieję, że trafiłem z rozmiarem.
- Dziękuję, pójdę się przebrać. Jeśli masz ochotę, to obiad będzie za chwilę. – dłużej niż było trzeba dotykała jego dłoń odbierając paczkę z ubraniami.  
"Co za zmiana…” – zamyślił się John, kiedy wyszła. Niby wcześniej nie było najgorzej. Nawet jedząc śniadanie w ciszy, nie czuł dyskomfortu. Cisza, która wypełniała przestrzeń między nimi była dopełnieniem, była jak najbardziej na miejscu i nie krępowała. Była właściwa. Rano, kiedy ukradkiem obserwował Annę, widział jak kontempluje spokój poranka, odgłosy ptaków, smak kawy. Zauważył jak przymyka z przyjemnością oczy, wiedząc że w tym momencie nie stanie się nic złego. Jak nabiera leśnego powietrza w płuca i powoli je wypuszcza. Teraz jakby wszystko nabrało tępa. Anna na nowo odkrywa kolejne przyjemności jak rozmowa, uśmiech, spojrzenie. Co prawda na jego prywatnym, nietykalnym terenie. "Tyle chyba mogę do niej zrobić – zastopował swoją potrzebę niezależności i samotności zanim znów doszła w pełni do głosu. Choć sam nie wiedział, dlaczego właściwie się do tego namawiał.
"Miałem rację” – pomyślał z zadowoleniem przysłuchując się jej dźwięcznemu głosowi. Co prawda Anna właściwie więcej pytała niż sama mówiła, ale rozmowa przy obiedzie sprawiała jej wyraźną przyjemność. Skąd pochodzisz, który uniwersytet, praktykowałeś u starego prof. Von Graussa, skąd się wziąłeś w Soul Hill, rozwiedziony, aha, też miałam doga argentyńskiego w dzieciństwie. Luźna, wdzięczna ale spokojna rozmowa. Lwia część o nim, kilka słów o niej. Omówione dzieje od początku świata do tamtego dnia. Dnia sprzed dwóch lat. Wykorzystując chwilę ciszy, Warren zebrał się w sobie – teraz albo nigdy.  
-Chcę ci coś pokazać… -powiedział otwierając drzwi swojego gabinetu. Nie praktykował w nim od kiedy stwierdził, że dom jest jego twierdzą. A nie miejscem, w którym pacjent próbuje popełnić samobójstwo. Nieudolnie zresztą.  
– Ale ty już chyba tu byłaś – nie mógł się powstrzymać od prztyku w sprawie fiolki.
Anna wyszeptała jakieś przepraszam, ale w tym samym momencie jej wzrok natrafił na charakterystyczną kozetkę. Miała kiedyś taką samą u siebie. Mięśnie spięły się a puls przyśpieszył – domyśliła się po co ją tu przyprowadził. Zaprowadzona do sofy, usiadła niechętnie na brzegu.
-Chciałbym… wiem, że to trudne… a nawet dziwne … zwłaszcza dla ciebie jako lekarza psychiatrii… ale…- nie wiedział jak zacząć, a banały były najgorszym co mógł wymyśleć. "Mogłem się jakoś przygotować” – ochrzanił się w myślach.
-Chcesz dobrze, rozumiem i dziękuję za pomoc ale… niestety o niczym nie porozmawiamy… – jej głos stał się stalowy a oczy zimne. Odwróciła głowę w kierunku okna i wyniośle uniosła podbródek – Nic nie pamiętam.  
Tego się nie spodziewał. Było jasne, że zaoponuje, że jest może za wcześnie, ale żeby nie pamiętać.  
-Nie pamiętam. – dobitnie wycedziła, podejrzewając jego wątpliwości. Dwie utkwione w nim jak sztylety źrenice potwierdzały i zdecydowanie zniechęcały do dalszych prób.
Zaryzykował.
-Nie mam pojęcia przez co przeszłaś i nigdy nie powiem, że cię rozumiem, że wiem jak to jest. Ale … nie muszę ci tłumaczyć, dobrze wiesz – by dalej żyć trzeba rozliczyć się z przeszłością. To trudne, nawet bardzo… - przerwał zafascynowany lotem szklanki z sokiem w stronę okna.  
-Trudne? – dziki głos wypełnił pokój gdy szklanka efektownie zakończyła swój lot – To bardzo łatwe – nie pamiętać. Dlatego, zapamiętaj sobie: NIE PAMIĘTAM. Masz jeszcze jakieś pytania czy dajemy sobie spokój?
Dr Warren był uodporniony na wybuchy agresji u swoich pacjentów. Wyparcie jako mechanizm obronny na traumatyczne przeżycia też nie był dla niego nowością. Czekał na rozwój wypadków. Spodziewał się kolejnych naczyń złożonych w ofierze. Nagle atmosfera stężała, mimo otwartego okna powietrze w gabinecie zdawało się stanąć w miejscu a temperatura spadła do zera absolutnego. Zdało się że zamarły oddechy, a puls spadł do niewykrywalnego. Szare oczy Anny przeszywały Warrena.  
-Jaki to ma sens? Mogłabym zrobić wiele, wykrzyczeć każdy dzień. Mogę rzucić ławą, wywrócić tu wszystko do góry nogami. Mogę odnaleźć każdego z nich z osobna i wpakować mu kulkę w łeb. Jaki to ma sens? Możesz siedzieć tu i opowiadać mi o potrzebie wyrzucenia z siebie złych emocji. O tym, że oczyszczenie pozwoli mi znów wrócić do żywych. Wiesz, że znam to aż za dobrze. Teoretyczne pierdoły. Panie doktorze, a czy pan zna to z praktyki?  
Warren spuścił oczy. Oboje byli świetnie wykształconymi lekarzami, ale to ona przeżyła wszystko to o czym on tylko czytał. I przeżywa wciąż na nowo.
-Oczywiście, że nie. Nie ośmielę się powiedzieć, że wiem co czujesz. Nigdy tego nie zrozumiem. Wiem tylko, że…  - wziął głęboki oddech – Przepraszam, w sumie to nic nie wiem. Może faktycznie masz rację… nie pamiętając. Tylko to kiedyś może wrócić, zresztą sama wiesz…
-Wiem. Nie wróci. Skoro nie znamy przyszłości, najważniejsze jest dziś. A dziś jestem tu, z tobą czyli w miłym towarzystwie…- przez ułamek sekundy na spiętej twarzy pojawił się cień uśmiechu, a oczy pojaśniały-na popołudniowej, przepysznej herbacie owocowej. I wcale nie muszę pamiętać. Po prostu nie pamiętam…
Anna wyprostowała się, spojrzała gdzieś przed siebie. Warren patrzył na jej profil, napięte mięśnie i ciężki oddech, jak gdyby podjęła trudną decyzję.
- Nie pamiętam, że wtedy też było takie słoneczne popołudnie. –zaczęła cicho- Nie pamiętam, czy będąc w sypialni usłyszałam brzdęk tłuczonego szkła. Weszli kuchennymi drzwiami. Od kilkunastu dni bawili w chacie McClainów. Zabrakło im prochów, przypomnieli sobie, że pani doktor na pewno jakieś ma. Pozwoliłam im zabrać wszystko co było w gablotce, ale… doznali kolejnego olśnienia. Od jakiegoś czasu sami próbowali coś wyprodukować, a przecież …
"Nasza miła pani doktor na pewno się na tym zna” – prymitywny śmiech znów wrył się w jej głowę.  
- "… i na pewno chętnie nas pouczy.” – wyszeptała sama do siebie.  
-To był najtrudniejszy egzamin ze znajomości ludzkiej duszy. Niestety, wszystko czego możesz się nauczyć z książek, to za mało. Nie przekonałam ich, by nie zabierali mnie ze sobą. Tego egzaminu nie zdałam.
Przerwała na chwilę. Upiornie długą, ciężką chwilę…  
-Związali mi ręce a oczy odsłonili dopiero przed chatą. W środku imprezowali trzej następni wykolejeńcy. Ucieszyli się z tak bogatej dostawy. Na piętrze mieli kilka przyrządów i aparatów chemicznych, trochę odczynników.
"Masz 2 godziny na skombinowanie towaru”.
-Z przywiezionych leków zrobiłam mieszankę podawaną dożylnie. Miałam nadzieję, że szybko zasną a ja ucieknę. Kiedy weszli, położyłam przed nimi gotową strzykawkę.  
"Proszę. To chyba już wszystko, prawda. To da wam niezły odlot, a ja już się będę zbierać… – nadzieja w opanowaniu i delikatnej sugestii.”
-"Chwileczkę. Musimy sprawdzić, czy pani doktor nie wpakował nas na jakąś minę” – najstarszy zaśmiał się charczliwie i pociągnął moją rękę w swoją stronę. Ukłucie piekło niemiłosiernie, a płyn powoli rozlewał się pod skórą. To był naprawdę silny narkotyk. Ciało stało się bezwładne, a ja przestawałam czuć… czyjeś ręce… łóżko… zdejmowane kolejne ubrania… Nie pamiętam… To wszystko, co mogę powiedzieć. Mam nadzieję, że zaspokoiłam twoją ciekawość.
Zanim zdążył zaprzeczyć, że nie o ciekawość tu chodzi, Anna spokojnie wyszła z gabinetu. Warren siedział w bezruchu, wiedział, że teraz chce być sama. Więc niesamowicie się zdziwił kiedy wróciła, z przepraszającym uśmiecham spojrzała na rozbitą szklankę i zebrała potłuczone szkło.  
"Może nie wszystko trzeba wyciągać, analizować, wypowiadać tysiące niepotrzebnych słów. Może wystarczy rozbić przeszłość i wyrzucić skorupy do kosza. A z życia wyciągnąć kolejną, czystą szklankę” –pomyślał patrząc na ponownie wychodzącą z gabinetu Annę.  
Czuł się źle. Podwójnie źle. Był zły na siebie za przekraczanie granic. Pacjentowi można, należy współczuć. Wczuwać się w jego sytuację, starć zrozumieć, by móc prowadzić na ścieżce ku lepszemu życiu. Ale Warren podświadomie czuł, że zrobił o jeden krok za dużo. O kilka kroków. Nie współczuł, czuł. Całym ciałem czuł jej ból. Głęboko w piersi parzyło go rozgrzane piętno. Siedząc w ulubionym fotelu na werandzie nie był w stanie w pełni odetchnąć świeżym górskim powietrzem. Psychicznie leżał przygnieciony wojskowym butem. Zamazana twarz pochylała się nad nim z ironicznym śmiechem. Był na siebie zły, że dał się rozgnieść. Nie wyraził współczucia, to byłoby żałosne dla kogoś kto zawodowo okazywał je swoim pacjentom. Litością tylko by ją obraził. Puste książkowe słowa. Zamiast współczuć, stało się coś gorszego – zaczął czuć… Nieprofesjonalnie pomniejszył dystans. Do sprawy, do pacjentki, do samego siebie.
Wkurzenie dawało się coraz bardziej we znaki. Musiał odzyskać dystans i dawny luz. Przejażdżka na motorze była zawsze najlepszym sposobem.  
Gdy wrócił pod wieczór, podświadomie czekał na kolację, równie smaczną co niespodziewany obiad. Wahał się, czy podczas posiłku poruszyć kwestię ewentualnej terapii. Jak zwykle nie potrafił się przygotować – "zobaczymy, jak wyjdzie”.
W domu jednak nie było nikogo, przynajmniej sprawiał wrażenie pustego. Zgaszone światło, żadnych kuszących zapachów z kuchni.  
-Anna! – przebiegał przez kolejne pomieszczenia w poszukiwaniu kobiety.  
Znalazł ją w gabinecie, skuloną, śpiącą w jego fotelu, w jego koszuli. Ten widok rozczulił Johna. Ale podchodząc, zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak.
-Anno – potrząsnął ją za ramiona. Nie obudziło jej to. Obok fotela, na ziemi leżała strzykawka. Teraz zauważył że gablotka ma otwarte drzwi i przewertowaną zawartość. Sprawdził puls – słaby ale stały, źrenice – rozszerzone. Jak w panice.  
-Jasna cholera! – zaklął na nią i na siebie. Był porządnie na siebie wkurzony, że nie schował klucza od gablotki. Że w ogóle, po tym co usłyszał po południu, nie wyrzucił wszystkich leków z domu.  
- No dobra, to śpij… - powiedział już spokojniej, w sumie sam do siebie- i śnij. Pogadamy jutro.  
Ze snu wyrwał go przeraźliwy krzyk dochodzący z gabinetu. W pierwszej chwili, zły, nie chciał się nigdzie ruszać. "Dobrze ci tak” – pomyślał i zawstydził się swoich słów. "Boże, przecież z chęcią pomagałem wykolejeńcom, rozwalającym sobie życie na własne życzenie. Więc czemu nie chcę jej?” Wiedział, dlaczego. Czuł złość, że o zawiodła. Przeliczył się, myślał, że jest silniejsza. Teraz chciałby dać jej nauczkę i zostawić ją tam na dole zupełnie samą. Jednak kolejny krzyk przywołał go do porządku.
-Cholera… - skomentował widok Anny, skulonej na fotelu. Z podkurczonymi nogami, nadal w jego koszuli, kręciła przecząco głową wpatrzona gdzieś w dal. Spierzchniętymi ustami szeptała coś do siebie. John nie mógł podać jej środka uspokajającego. Katatonia wywołana była psychotropami, w dodatku nie wiedział co wcześniej zażyła. Próbował ją przytrzymać, ale jej ruchy były zbyt nerwowe. Wreszcie usiadł i przytulił tak jak ostatnio. Napięcie mięśni trochę się zluzowało, ale Anna nadal wpatrzona była w nieznany punkt a usta powtarzały coś miarowo. John wstrzymał oddech i wsłuchał się w jej szept.
-Brudna, źle, źle, wariatka, ćpunka, nie dotykaj, zostaw, źle, brudna, zbrukana, jak mogłaś, chciałaś, ćpunko, problem, śmieciu, brzydzę się, wynoś się, wynoś się z mojego domu…
John zamarł. To były słowa o niej. To nie były słowa jej. To były jego słowa. Przytulił ją mocniej, a Anna znów mocniej wtuliła policzek w jego pierś. Nie przestała jednak poruszać ustami, a bezgłośne słowa grzmiały w jego głowie.  
"Nigdy jej przecież nie powiedziałem… - pomyślał Warren – ale...”
"Pomyślałeś!” – oskarżył sam siebie. "Czy usłyszała? Może powiedziałem coś głupiego przez sen.” Ogarnęło go poczucie winy. I smutek. I znów wściekłość na samego siebie. Przytulił ją jeszcze mocniej. Odgarnął włosy z czoła i pocałował. Ale Anna już zasnęła uspokojona.  
"Jutro zaczniemy od nowa” – obiecywał sobie poprawę, w którą najpierw przekonać musiał siebie.

Zdarzenia poprzedniej nocy pomogły Johnowi ogarnąć nieco tą dziwną sytuację. Z zamroczoną, śpiącą Anną w ramionach, miał czas, żeby przeanalizować co się dzieje i co on chciałby żeby się działo. Dostał pod opiekę kobietę silną psychicznie, ale równocześnie ogromnie skrzywdzoną. Nie miał wątpliwości, że jest uzależniona od środków uspokajających i narkotyków. Najprawdopodobniej sama świadomie wprowadzała się w stan otępienia – jak inaczej mogła przeżyć dwa lata koszmaru… Świadomie też próbuje wszystko wymazać ze swojej pamięci, a może nawet już jej się to częściowo udało. Kiedyś dr Warren, popierając się naukowymi publikacjami, namawiałby pacjenta na wyciągnięcie brudów z umysłu, aby oczyścić duszę i ruszyć z życiem na nowo. Ale to było kiedyś… Być może Anna, drogą własnego bolesnego doświadczenia, sama podjęła decyzję o zapomnieniu. Może proces ten rozpoczął się już w trakcie uwięzienia i jest dokładnie przemyślaną strategią, bądź co bądź lekarza psychiatrii. Może nawet stwierdziła, że to faktycznie działa i tylko wymazywanie złego z pamięci dawało jej siłę i nadzieję na uwolnienie. W końcu na przemyślenie czasu miała aż za dużo…
Z zamyśleń wyrwał go dźwięk telefonu. Informacja z laboratorium – próbki krwi w porządku. Odetchnął z ulgą – przynajmniej z tym nie było kłopotu. A więc jej ciało jest już w pełni wolne… A dusza. Tym miał się zająć on… Mógłby, nawet z chęcią. Tylko jak pokonać ten opór. A może to po prostu wstyd. John uczestniczył kiedyś w programie pomocy zgwałconym kobietom. Wiele z nich przełamało lęki, otworzyły się przed lekarzami, znajdowały ulgę w rozmowach z koleżankami, rodziną. Ale niejeden mąż nigdy się nie dowiedział. Jednak tu sytuacja była całkowicie inna, nie byli przecież parą. Właściwie to poznali się kilkadziesiąt godzin temu… Teoretycznie nie ma się czego wstydzić, nie powinna być tak zblokowana. Nie łączy ich związek emocjonalny… Tylko chce jej pomóc…  

-Mogę o coś spytać? – zaryzykował przy śniadaniu.
Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się delikatnie. Dobry znak, może nie rzuci znów szklanką.
-Czy kiedykolwiek… jeśli oczywiście chcesz… i pamiętasz… skoro mieszałaś dla nich dragi… czy nie mogłaś… nie wiem…
-Wszystko dostawałam "na spróbowanie” – odpowiedziała spokojnie i uśmiechnęła się smutno. – Poza tym zazwyczaj przynajmniej jeden z nich nic nie brał, a jeśli faktycznie chciał, to kajdanki skutecznie rozwiązywały kłopot mojej ewentualnej ucieczki.  
-Zresztą – dodała chwili – uwierz mi, odmienny stan świadomości był dla mnie najlepszym rozwiązaniem.
Nagle jej wzrok spochmurniał. Wstając od stołu by odnieść naczynia, spojrzała na Johna z lekką irytacją: "Znowu zaczynasz?!”.
-Uprzedzając twoje następne pytanie: tak, próbowałam ucieczki. Nadarzyła się okazja, która jednak była moim egzaminem. Czekali w zagajniku. Nie pamiętam następnych 2 tygodni… - wrzuciła talerz z impetem do zlewu i wyszła do łazienki.  
Koniec rozmowy.
Siedząc na werandzie, Warren zaciągnął się papierosem. Nie palił od wieków… "Nie będzie mówić” – pomyślał. Zresztą nie ma o czym, już wszystko jasne. Porwanie, dwa lata narkotyczno-seksualnego ciągu, a teraz tylko jego drewniana hacjenda. Na jak długo tu zostanie? Jak długo zechce? No i czy on tego chce ? Jeśli miałaby zostać, to niech będzie normalnie. Żadnych dragów. Musi postawić jej ultimatum, wprowadzić jakieś zasady. Tylko na solidnej podstawie może zbudować swoje nowe życie. Gdziekolwiek miałoby ono się toczyć.

Postanowił zrobić drobne zakupy u lokalnego farmera. Wprowadzanie nowych zasad dobrze jest zainaugurować wspaniałym obiadem.  
-Wyjeżdżam na chwilę – zaglądnął do jej pokoju.  
-Okey, czy możesz mi kupić jabłka? – odwróciła się do Johna, uśmiechnęła się i bardzo zbliżyła. – Dawno ich nie smakowałam…
-Oczywiście – i już zbiegał radośnie po schodach. Nawet nie przyłapał się na tym, jak bardzo ucieszył go jej radosny wyraz twarzy. Gdzieś głęboko w podświadomości rodził się obraz Anny, z zadowoleniem wgryzającej się w pyszne jabłko. I jego dłoni, czule odgarniającej jej kosmyk włosów z twarzy.  

"Jestem na posterunku, wrócę po południu.” - czarne litery na papierze udowadniały, że zastał dom naprawdę pusty. Anna wsiadła do radiowozu i pojechała na posterunek. Tak po prostu. Nie mówiąc ani słowa. Jak każdy, zwykły, wolny człowiek. Jabłka nadal toczyły się po kuchennej podłodze, gdy gruby warkot motocyklowego silnika przeciął leśną ciszę. John z wściekłością otworzył drzwi posterunku. Stojący mu na drodze policjant, szybko wskazał drzwi pokoju przesłuchań, ale zanim Warren dotknął klamki czyjaś silna dłoń wciągnęła go do zaciemnionego pokoju. W półmroku rozpoznał sylwetkę komendanta, a zza szyby dokładnie jak na dłoni miał przed sobą Annę rozmawiającą z policjantem.  
-Co tu robisz? – komendant warknął przez zęby.
-Co ja tu robię? Co ja tu do cholery robię? – Warren wykrzyczał ze złością – Tak, powiedz mi, co ja tu do cholery robię. Najpierw mi ją podrzucacie a później nawet nie wiem, że będzie przesłuchiwana. A powinna być w obecności psychologa. Czyli mnie. Albo najlepiej wcale. To wszystko to czyste szaleństwo.
-Uspokój się! – policjant krzykiem starał się uciszyć przyjaciela- Ona… sama nie chciała twojej obecności. Mieliśmy podesłać radiowóz. John – komendant złagodził głos – Anna nie chciała cię tutaj… na przesłuchaniu… To był jej warunek, tylko pod nim się zgodziła mówić. Zresztą i tak niewiele pamięta, przekazała nam tylko jakieś skąpe notatki. John, ona nie chce cię tutaj…
Jakby na potwierdzenie tych słów, Anna, choć za szybą nie mogła ich ani zobaczyć ani usłyszeć, podniosła wzrok i popatrzyła smutno przez szybę, wprost w oczy Johna. W jej spojrzeniu nie było przeproszenia, ale żal i oskarżenie, ciężkie jak wyrzut sumienia.
Warren usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Dawno nie czuł się tak fatalnie. Kim w takim razie ma być? Kim jest? Jakimś cholernym gospodarzem hostelu? Bed and breakfast? Jeszcze nikt nigdy tak go nie wykorzystał i nie oszukał. Bo w sumie czuł się oszukany. Choć nikt nic nie obiecywał. Miał zapewnić jej gościnę i zrobił to, miał porozmawiać – nie chciała. Zrobił swoje, może odejść. Wstał i trzasnął drzwiami. Był wściekły. Wściekłość nie opuściła go ani w drodze powrotnej, a w domu wręcz spotęgował ją odgłos silnika radiowozu.  
-Co ty do cholery wyprawiasz?! – John zaatakował Annę od progu. – Możesz mi wytłumaczyć? Chyba zasługuję chociaż na wyjaśnienie?! A może nie zasługuję na nic? Odpowiedz mi!
-Złożyłam tylko zeznania… - powiedziała cicho, nie podnosząc wzroku.  
-"Złożyłam tylko zeznania” – przedrzeźnił ją – nie chcesz ze mną rozmawiać, udajesz, że nic nie pamiętasz, a potem jedziesz i tak po prostu składasz zeznania!
-Wszystkiego nie pamiętam, ale … - przerwała mu cicho- spisałam je, nie chciałam z nimi rozmawiać. Podobno zatrzymali już kilka osób…
-A ciebie? – wrzasnął na Annę, aż się wzdrygnęła. - Ciebie jeszcze nie zatrzymali?!  
Popatrzyła na niego bardziej zdziwiona niż przestraszona.
- Tak, kochanie – Warren szarpnął ją za ramię – w każdej chwili, a zwłaszcza po tych zeznaniach, twój status może się zmienić z pokrzywdzonej na oskarżoną! Kto w końcu zaopatrywał ich w narkotyki? Pani, doktor Bergson?
John przyparł ją do ściany i wpatrywał się w przerażone oczy. Pełen ironii, cedzony przez zęby szept świdrował powietrze.  
-Jak myślisz, czym bardziej zechce wykazać się policja: tym, że pod ich nosem przez lata przetrzymywano zakładnika czy tym, że rozbili gang narkotykowy?
John zdecydowanie lepiej znał komendanta i wiedział do czego może być zdolny. To był cios poniżej pasa. Anna osunęła się i usiadła na podłodze, podpierając głowę rękami. Wszystko ułożyło się w logiczną całość. Wszystko co ją otaczało, utworzyło wspaniałą pustkę, czarną dziurę jej życia. Nie miała już ani ciała, ani duszy. Najpierw utraciła wolność i niezależność, potem odebrano jej godność, by w ostateczności w narkotykowym zwidzie postradać zmysły. Ze starego życia nie został nawet skrawek odzieży czy książka. Na nową drogę życia dostała zbrukane, zhańbione ciało, pokryte bliznami, nieposłuszne, mające swe chore pragnienia. I rozwalony na milion kawałków umysł. Teraz, kiedy zajaśniała iskra nadziei na zbudowanie nowego życia, destrukcyjny proces rozpoczął się na nowo, postępując bezlitośnie jak walec drogowy.  
Nie czuła już ciepła ciała tego mężczyzny, który znosił ją do karetki. Nawet jeśli deklarował pomoc, to z jego oczu przenikał chłód, a jego usta sączyły jad nienawiści. Poczuła, że z jednej pułapki wpadła w drugą. Kolejne zniewolenie: jego dom, jego zasady, jego Anna. Umysł pękał na milion kawałków, myśli szaleńczo podpowiadały miliony rozwiązań naraz, a w gardle tłumił się krzyk ostatnich dwóch lat. Czasu, który się jeszcze nie skończył. Podniosła głowę i stwierdziła, że została sama. Warren wyszedł. Na chwilę, na godzinę, na zawsze. Nie wie. Potykając się, dosnuła się do jego gabinetu. Zmierzch ogarnął sprzęty i meble w pomieszczeniu. Nie zapalając światła trafiła do gablotki. Tak, znów zapomniał ją oczyścić. Anna zabrała kilka potrzebnych rzeczy, znalazła jakiś pasek i wyszła na werandę. Zachodzące słońce rozbudziło cykające owady, które pięknie zaczęły przygrywać do jej ostatniej drogi. Usiadła na drewnianej podłodze, oparła się o drewnianą ścianę domu. Na kolanie skreśliła kilka słów na pośpiesznie wyrwanej kartce.  
Nie miała się nad czym zastanawiać. Przedstawienie skończone. Z głębi rozpaczy, ale świadomie, na jej rozkaz. W końcu może w swoim życiu o czymś zadecydować. Złoty strzał.
Podwinęła rękaw cholernie białej koszuli. Zaciskający się na ramieniu pasek, zachęcająco uwypuklił niebieską żyłę. Energii, woli życia, ma wystarczająco. Wystarczająco dużo by zmieszać kilka fiolek. Ściągnąć zębami osłonę igły. Zamknąć oczy. Poczuć jak pod skórą rozpływa się wolność. Wolność od zła, chorób, nieszczęść. Odpływa od nich. Oddala się od twarzy przekonującego ją do złożenia zeznań, podstępnego komisarza. Oddalają się twarze syna burmistrza i 5 innych chłopaków z miasteczka, którzy gościli ją u siebie przez dwa lata. Twarze, których nigdy nie zapomni. Twarze śmiejące się, gdy przypalali ją papierosami. I wreszcie oddala się twarz Johna, krzyczącego, żądającego. Johna, który nie mógł wybaczyć jej wtargnięcia w swoje spokojne, poukładane, wygodnie życie samotnego wilka. Lewa dłoń opadła bezwładnie. Cykady kontynuowały swój wieczorny koncert.

angie

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 7040 słów i 41112 znaków.

Dodaj komentarz