[Strangers Town] Prolog - Wolność

Jeden. Stary, drewniany zegar uderzył po raz pierwszy. Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego – nagle znalazłam się na dwunastym peronie jedynego dworca kolejowego w maleńkim, niszczejącym miasteczku – Leavenow. Dwa. Razem z drugim uderzeniem na dworcu pojawiło się całe mnóstwo różnych osób, nic nieznaczących manekinów. Matki z dziećmi, kilkoro staruszków, ojcowie, mężowie i kawalerzy wracający po ciężkim, upalnym dniu do swoich rodzin. Nikt szczególny. Nikt znajomy. Wszędzie sami obcy bez wyrazu, nie wyróżniający się niczym – są tylko dodatkiem do tej całej paranoi. Stałam tak, nie zwracając uwagi na trącający mnie jakby w przyśpieszonym tempie tłum, śpieszący na pociąg, który właśnie nieznośnym gwizdem obwieszczał odjazd. Stałam nieruchomo, stałam tak przez dłuższą chwilę. Trzy. Teraz zrozumiałam dlaczego. Tak naprawdę dookoła mnie nie było nikogo. Nikogo, nie licząc tego, który właśnie się pojawił w zasięgu mojego wzroku, tego, który właśnie paraliżował mnie swoim spojrzeniem. Na zaludnionym peronie byliśmy tylko my. Ja i On, oddaleni od siebie tysiącami odległości. Dwójka nieznajomych. Mężczyzna odziany był w długą, czarną pelerynę sięgającą kostek, z kapturem, który zakrywał niemal całą jego twarz, za wyjątkiem dużych, całkowicie białych oczu. Zupełnie żadnego koloru. Żadnej tęczówki, źrenicy, nic. Cztery. Przerażające. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ktoś patrzył na mnie nie jak na przedmiot, nie jak na piękną kobietę, lecz w sposób nieuchwytny, jakby przenikał na wskroś mą duszę, mój strach, moją kruchość, moją niezdolność do walki ze światem, nad którym pozornie dominowałam, choć tak naprawdę niczego o nim nie wiedziałam.* Pięć. Pomimo dość dużej przestrzeni, która nas dzieliła mogłam zauważyć coś jeszcze. Dwoje pełnych, aksamitnych, niesamowicie kuszących warg. Tak jasnych, tak sinych, że zdawały się należeć do nieboszczyka. Zamknęłam oczy, zacisnęłam powieki jak najmocniej chcąc się obudzić, albo przynajmniej zmusić do zniknięcia, jak byłam przekonana, wytwór własnej wyobraźni. Otworzyłam je z powrotem, wzrok mając skierowany wciąż w to samo miejsce, daleko przede mną. Sześć. Zbliżył się o parę kroków. Wstrzymałam oddech, nierozważnie mrugając po raz drugi. Siedem. Nie poruszał się w ogóle. Omijał Go wiatr, bezczelnie targający kosmykami moich włosów we wszystkie strony. Omijali Go ludzie, chociaż Go nie widzieli. Na pewno go nie widzieli. Oczy zaczynały piec, domagały się nawilżenia. Boję się znów zamknąć oczy. Nie mogąc dłużej walczyć z potrzebami mojego organizmu – zrobiłam to. Osiem. Jak potężny był mój strach, gdy ujrzałam Go przed sobą, wpatrującego się we mnie tymi swoimi nieludzkimi oczyma. Strach. Znajdował się najwyżej na długość jednego łokcia ode mnie. Zamknęłam oczy. Czułam jego trupi oddech na mojej twarzy. Dziewięć. Obejmował moją szyję swoimi kościstymi, zimnymi dłońmi. Dziesięć. Naraz wewnątrz swej głowy usłyszałam cichy, lecz tak donośny szept. "Obserwuję Cię” – powiedział. Byłam przekonana – Powiedział to On. A nawet nie otworzył ust. Po prostu wepchał się swoim głosem do mojego umysłu, powodując drżenie każdej, najmniejszej komórki drobnego, zmarzniętego ciała. Jedenaście. Zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, niczym blady dym ledwo tlącego się paleniska. Zniknął, a ja zostałam tam sama, zupełnie opuszczona. Opuścili mnie również wszyscy, jak dotąd bardzo liczni przechodnie. Zamknęłam powieki, nie czując już nic. Dwanaście. Zostałam sama. Sama na dwunastym peronie jedynego dworca kolejowego w Leavenow.

~*~

Otworzyłam oczy, gwałtownie wyrwana z transu. Krople potu spływały mi po czole i dekolcie. Oddychałam szybko, a moje serce biło w zabójczym tempie. Przestraszona rozglądałam się po pomieszczeniu, próbując przyzwyczaić wzrok do bladego światła dwunastu świec dookoła mnie. Zamrugałam kilka razy. Czułam, że coś mnie trzyma. Coś trzyma moje nogi, ręce, moją głowę – całe moje ciało. Coś trzyma mnie kurczowo, nie chcąc pozwolić na to, bym uciekła. Spojrzałam w górę. Tuż nad sobą zobaczyłam twarz miejscowego duchownego, pomarszczoną, dotkniętą zębem czasu. Tak, właśnie odprawiał egzorcystyczny rytuał. Obok niego znajdowały się postaci mojej macochy, tutejszego kata, rzeźnika i kilku innych rosłych mężczyzn – to oni byli tym "czymś”, co uniemożliwiało mi poruszenie się w jakikolwiek sposób. Leżałam na starym, drewnianym stole w najmarniejszej, częściowo zawalającej się stodole na obrzeżach miasteczka. Ubrana byłam jedynie w zakrwawioną męską koszulę, zakrywającą tylko niewielką część mojego ciała. Zgaduję, że nie tylko ja zadaję sobie pytanie – dlaczego.
Lady Jeanette Vardin, wyżej wymieniona macocha w średnim wieku, od co najmniej pięciu miesięcy była święcie przekonana, że w moim ciele zadomowił się Lucyfer we własnej osobie. Dlaczego? Tego mi nigdy nie powiedziała. Miała przede mną i przed ojcem mnóstwo tajemnic, którymi nie wiedzieć czemu dzieliła się tylko ze swym sługą Andreasem. Być może częściową przyczyną było to, że zechciałam zacząć decydować o swoim życiu i przestać być posłuszną, jak wszyscy. Nie nosiłam wymyślnych fryzur, którymi na co dzień cieszyły się wszystkie panny – zadowalały mnie moje długie po pas, czarne jak noc, wiecznie rozpuszczone włosy. Nie godziłam się na noszenie mnóstwa gorsetów, ciężkich panierów i eleganckich sukni – wystarczały mi proste, czarne stroje i peleryna, którą zwykłam zawsze przy, czy na sobie nosić. Nocami uciekałam z domu, z utęsknieniem obserwując idealnie okrągłą, srebrną tarczę księżyca. Tak bardzo odbiegałam od wyobrażenia idealnej, ułożonej dziewczyny. A ułożona byłam, kulturalna też, przynajmniej w stosunku do moich sprzymierzeńców. Moim ojcem był sam burmistrz Leavenow. Odbywał akurat służbową podróż w krajach za morzem. Zostawił mnie tu z tymi wszystkimi dziwnymi ludźmi, był bowiem przekonany, że tak będzie lepiej. Młodej damie przecież nie przystoi podróżować.
Ktoś gwałtownie otworzył drzwi od stodoły. Do środka wpadł James Warren – nastoletni syn lekarza, sir Petera Warrena. Pomimo małego zakresu ruchów, którym teraz dysponowałam, udało mi się jakoś wykręcić, zauważając jego twarz; wyraźnie zmęczoną, spoconą, brudną od dymu, podobnie jak ubranie, w niektórych miejscach podarte i przypalone.
– Szkoła się pali, Edward, Thom i Mark ciężko ranni, brakuje ludzi – wysapał tylko, wycieńczony zapewne ogromnym wysiłkiem. Kat, rzeźnik i ich trzech towarzyszy pobiegło za chłopakiem, śpiesząc na pomoc. Zostali ze mną jedynie ogromnie zdziwiony ksiądz, Lady Vardin i wątły bibliotekarz trzęsący się jak szczur. Trzymał w uściskach opasłą biblię i drewniany krzyż, patrząc na mnie z przerażeniem.
Muszę szybko ocenić sytuację. Na ramionach czułam uścisk chłodnych dłoni pastora. Drzwi są uchylone. Ani Lady Vardin, ani bibliotekarz, ani sam klecha nie będą w stanie mnie dogonić. W mgnieniu oka odwróciłam się, wbiłam zęby w nadgarstek trzymającego mnie człowieka, który tak jak chciałam, chwilę później puścił mnie, zwijając się z bólu. Zeskoczyłam szybko z chwiejącego się stołu, przewracając przypadkiem kilka świec. Syknęłam cicho, gorący wosk prysnął na moje nagie udo. Uciekaj. Rzuciłam się w kierunku drzwi i czym prędzej wybiegłam na zewnątrz, usłyszałam za sobą tylko cichy krzyk mojej przybranej matki, mogłabym przysiąc, że zemdlała. Nie mam teraz czasu, by o tym myśleć. Celem mojej ucieczki był las, przy którym znajdowała się stodoła, potem bieg na oślep w ciemnościach, pośród licznych głazów, krzewów i korzeni. Nie wiedziałam dokąd dotrę, nie wiedziałam czy w ogóle gdzieś dotrę. Płonący budynek znajdował się niedaleko stąd, a zdezorientowani mieszkańcy Leavenow biegali w tą i w tamtą szukając pomocy.
Biegłam wciąż, nieprzerwanie, lecz coraz wolniej i wolniej. Miałam za sobą około dwudziestu metrów leśnej ściany – to jednak wciąż zbyt mało. Nic nie widziałam – po prostu biegłam. Przez bogatą koronę czarnych drzew nie było widać nic, najmniejszej gwiazdy, najcieńszej strugi księżycowego światła. Nogi z każdą chwilą bolały bardziej, ranione ostrymi kamieniami, patykami i cierniami, które niefortunnie znalazły się na mojej drodze. Czterdzieści metrów. Pięćdziesiąt, siedemdziesiąt. Upadłam. Nie mogłam złapać oddechu, więc leżałam tak przez dłuższy czas. Odpoczywałam.
Nikt mnie nie szuka. Nikt za mną nie biegnie. Wszyscy boją się tego lasu, trzymają się od niego jak najdalej. A może boją się mnie? Coś w okolicy serca boleśnie zakuło.

Odzyskawszy niewielką część sił, usiadłam opierając się o coś zimnego, twardego, nieprzyjemnym dotykiem przypominającego kamienny mur. Kamienny mur, w głębi mrocznej puszczy? Wstałam, odwracając się i mrużąc oczy, by dostrzec cokolwiek. To nie mur, a coś na kształt bramy, która przed chwilą dała mi oparcie. Za nią nicość – czerń czarniejsza od tej otaczającej mnie, w której mogłam jeszcze coś dostrzec. Czarna otchłań, na pewno niebezpieczna, owiana jakąś straszną tajemnicą, a jednak tak bardzo kusząca... Wejdź, przejdź. Odkryj nieznane. Czy istnieje na świecie miejsce, w którym ludzie mogą znienawidzić mnie jeszcze bardziej? Czy istnieje taki świat, w którym zdarzyć się mogą rzeczy okrutniejsze niż te, które spotkały mnie tutaj? Po głowie krążyła mi jedna myśl – co, jeśli przekraczając próg natrafię na kolejny mur, kolejne ograniczenie? Nie zaszkodzi spróbować. Najwyżej ucieknę. Tyle razy już uciekałam, jeszcze jeden nie powinien sprawić najmniejszego problemu. Wstrzymałam oddech, dłonie krzyżując na piersi. Zrobiłam krok do przodu. Ogarnęła mnie ciemność.

kylpykulaa

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 1753 słów i 10170 znaków.

Dodaj komentarz