OD AUTORA: Seria opowiadań, jakie się tutaj będą ukazywały ma miejsce w uniwersum Pokemon. W moim mniemaniu jest to świat, w którym można zawrzeć mnóstwo ciekawych historii o przyjaźni, miłości, poświęceniu i zdradzie, a także mocno puścić wodze wyobraźni. W tekstach występują postacie homoseksualne, jednak bez wątpienia wzbudzą sympatię także u osób sceptycznie nastawionych do tego tematu. Miłego czytania!
JackReno
PROLOG
Aurora City było miastem tak spokojnym, że wiele osób opuszczało je z nudów. Nie działo się tu nic szczególnego, mieszkańcy nie organizowali festiwali, nie mieliśmy specjalistycznych sklepów i szkół, ani sali treningowej Pokemon. W zasadzie nikt spośród niespełna setki osób żyjących tutaj nie podejmował się trenowania Pokemonów. Niektórzy chłopcy opuszczali miasteczko, aby udać się do niezbyt odległego Recan Town, gdzie w laboratorium rozdawano startery dla początkujących trenerów. Dziewczynki nawet nie myślały o tym, by bawić się w tę całą maskaradę.
Zupełnie jak ja. O Pokemonach wiedziałem praktycznie wszystko, co zapisano niegdyś w książkach. Jeśli wychodziły nowe tomy dotyczące wychowywania i medycyny, natychmiast lądowały na mojej półce. Paradoksalnie nie posiadałem żadnego Pokemona. Obcowałem z nimi codziennie, znałem ich zwyczaje i przystosowania do środowiska. Ba, miałem w głowie nawet ataki i kombinacje poszczególnych typów. Po co mi była ta wiedza? W mojej pracy każda informacja była na wagę złota.
Las Jutrzenkowy w pobliżu Aurora City mógł poszczycić się najzdrowszymi Pokemonami w całym regionie Cantervall. Cztery lata temu założyłem wraz z moim przyjacielem Bartem klinikę dla dzikich Pokemonów. Od tam tej pory codziennie przemierzałem las w poszukiwaniu chorych, bądź też zranionych stworzeń. Różnorodność gatunkowa tychże pozwoliła mi znacznie poszerzyć horyzonty w tym zakresie. Niejednokrotnie na własnej skórze przekonałem się, że sucha wiedza z książek nijak ma się do praktyki i obcowania z realnymi stworzeniami. Niemniej jednak owa sucha wiedza znacząco ułatwia mi pracę.
- Idę na obchód – powiedziałem do Barta grzebiącego coś przy komputerze. Na jego biurku walały się kubki z niedopitą kawą. Karciłem go za to, klinika to nie jest odpowiednie miejsce do sączenia ciepłych napojów. Wiedziałem jednak, że Bart bez kawy nie potrafi żyć. Ja zresztą też, więc coraz rzadziej zwracałem na to uwagę.
- Leć, ja dokończę pisać ten nieszczęsny program do identyfikacji poziomu stężenia trucizny Arboka – odpowiedział półgłosem. Zdjąłem kamizelkę z wieszaka przy drzwiach i wyszedłem na zewnątrz.
Bart był nie tylko świetnym przyjacielem, ale też doskonałym lekarzem i informatykiem. Jego nowatorskie programy rozpowszechniono w całym regionie Cantervall i centra Pokemon mają teraz do dyspozycji znacząco przyjaźniejsze warunki do diagnozowania stanu zdrowia stworków. Przyjaźniliśmy się praktycznie od dziecka, kochałem go jak brata, ale jako mężczyzny nie byłem w stanie go pokochać. Kompletnie nie był w moim typie. Nie, nie jestem powierzchowny. Druga połówka nie może mieć zbyt podobnego charakteru do mojego. Wtedy byśmy się niemiłosiernie żarli o każdą pierdołę.
Dzień był ciepły i naprawdę przyjemny. Co prawda na horyzoncie dało się zauważyć niepokojąco ciemne chmury, jednak z pewnością nie powinno zacząć padać przed wieczorem. Pomachałem małej dziewczynce bawiącej się w piaskownicy i ruszyłem w kierunku lasu. Już na wstępie powitała mnie małą gromadka Caterpie pełzająca pod wielkim dębem. Pod koroną drzewa jak zwykle nieruchomo wisiał Metapod. Niepokoił mnie fakt, że trwa w tym stanie już prawie rok. Jeśli w przeciągu tygodnia nie przekształci się w Butterfree, zabiorę go na badania.
Pierwsza część obchodu obyła się bez dramatów, znalazłem jedynie Mankeya z lekko opuchniętą łapą oraz sparaliżowanego Wingulla. Sądząc po zapachu, prawdopodobnie miał nieprzyjemne spotkanie z Gloomem. W gruncie rzeczy moja torba z asortymentem medycznym szybko załatwiła oba urazy.
Niepokoiło mnie nieco zachowanie Pokemonów latających, były nieco rozdrażnione. Nade mną przelatywały klucze Staraptorów i ich poprzednich form, jakby przed czymś uciekały. O migracji jesiennej nie było mowy, mieliśmy przecież środek lata. Uspokoiłem się nieco widząc powracające stada. Być może małe Starly uczyły się latać na dużych wysokościach.
Wracając obrałem inną ścieżkę prowadzącą do miasta. Przy drodze rosły jagody, których potrzebowałem do wyrobu niektórych lekarstw. Postanowiłem nazbierać więcej, znając życie Bart dopadnie się do zapasów i bez żalu je ostro zredukuje. Między krzakami zauważyłem kamień z charakterystycznymi czarny kropkami. Nie musiałem długo się namyślać – to był Aron. Kompletnie zaskoczony rzuciłem torbę na ziemię i szybko zrobiłem rozeznanie. Pokemon był nieprzytomny, a na jego głowie zauważyłem duże pęknięcie. Przyłożyłem palec do jego oka, by zbadać puls. Aron żył, ale był na skraju wycieńczenia. Otworzyłem mu pyszczek i wcisnąłem rozdrobnioną pastylkę na wzmocnienie. To pozwoliło mi kupić sobie i jemu nieco czasu. Potrzebował natychmiastowej opieki medycznej w warunkach ambulatoryjnych, na miejscu nie mogłem mu pomóc.
Delikatnie podniosłem Pokemona z ziemi i mało nie padłem z wysiłku. Rozmiarami nie grzeszył, ale ważył dobre sześćdziesiąt kilogramów. Tyle co ja! Do siłaczy nigdy nie należałem, toteż po pokonaniu jakiegoś kilometra dałem za wygraną. Miałem wrażenie, że kręgosłup pęka mi na pół. Musiałem umieścić Arona w pokeballu. Nie powinno się tego robić, gdy Pokemon jest nieprzytomny i na dodatek ciężko ranny. Dużo ryzykowałem, jeśli w klinice nie zmaterializuje się prawidłowo, umrze. Nie miałem jednak innego wyboru.
Z pokeballem w dłoni pobiegłem ile sił w nogach. Byłem okropnie zmęczony, jednak nagły przypływ adrenaliny zrobił swoje. Przestraszone robaki rozpaczliwie uciekały spod moich nóg w obawie, że je zgniotę. Zacząłem żałować, że nie schwytałem jakiegoś Staraptora albo Pidgeota. Zaoszczędziłbym mnóstwo czasu i siły. Ten pierwszy grał zdecydowanie pierwsze skrzypce, każda stracona minuta działała na naszą niekorzyść.
Wpadłem do kliniki, jakby goniło mnie stado rozwścieczonych Taurosów. Bart na mój widok poderwał się z krzesła jak poparzony. Doskonale wiedział, że święci się poważna robota.
- Jest bardzo źle? - zapytał pospiesznie uruchamiając programy diagnozujące.
- Bardzo – odparłem lakonicznie i wyjąłem pokeball. Bart zmarszczył brwi.
- Schowałeś rannego do pokeballa? - obruszył się. Nie miałem mu tego za złe, w końcu ryzyko było ogromne. Modliłem się w duchu, żeby Aron zmaterializował się prawidłowo.
Po chwili niepewnej walki wewnątrz własnego sumienia na siłę otworzyłem kulę. Dla tych, którzy tego nie wiedzą: przytomne Pokemony znajdujące się w pokeballu słyszą wszystkie dźwięki z otoczenia. Stąd też zawsze wychodzą z kul, gdy tylko słyszą taki rozkaz. Jako, że Aron był nieprzytomny, nie opuściłby swojej.
Na szczęście Aron pojawił się na stole w identycznym stanie, w jakim go znalazłem. Dawno nie czułem takiej ulgi jednak wiedziałem, że najtrudniejsze dopiero przed nami. Bart włączył skanery i oboje z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wstępne wyniki. Sekundy zdawały się trwać w nieskończoność. W końcu na ekranie monitora zaczęły pojawiać się pierwsze wyniki, zaś drukarka raz po raz wypluwała kartki z wykresami. Chwyciłem je i szybko obrzuciłem wzrokiem. Było gorzej, niż przypuszczałem.
- Przygotuj mieszankę wzmacniającą i krople zasklepiające – powiedziałem odrobinę za głośno. Nerwy dawały mi się we znaki.
- Do jego ciała wdarła się śmiertelna infekcja, a ty martwisz się jego pancerzem? - wypalił Bart pretensjonalnie.
- Rób co mówię! - warknąłem, po czym użyłem środka odkażającego. Nie wyleczyło to co prawda zaawansowanej infekcji, jednak opóźniło nieco jej rozwój wewnątrz ciała pacjenta.
- On już jest stracony, Jack – powiedział z lekkim zrezygnowaniem.
- Nieprawda!
Przyjaciel uderzył w mój czuły punkt. Doskonale wiedział, ze gdy dwa lata temu na moich rękach umarł Raticate, przeżyłem taki kryzys własnej wartości, że miałem ochotę zejść z tego świata. Gdybym teraz stracił Arona, nie wiem czy byłym w stanie kiedykolwiek się pozbierać. Musiałem sięgnąć po bardziej zdecydowane argumenty.
- Daj mi serum, nad którym pracowałeś ostatnio – wypaliłem. Bart cofnął się kilka kroków, jakbym ział ogniem.
- Nie żartuj sobie, ono nie było jeszcze testowane!
- Daj mi je! - wrzasnąłem. Czułem, że dochodzę do apogeum wściekłości.
- Dobrze wiesz, że oddałem je profesorowi Dwainowi w Recan Town!
- Idiota! - wydarłem się na całe gardło, zawróciłem Arona do pokeballa i wybiegłem z kliniki.
Kierowała mną kompletna furia. Nie wiem jak to się działo, ale kompletnie nad sobą nie panowałem. Myśl o stracie pacjenta była tak przerażająca, że targały mną sprzeczne emocje. Miałem ochotę usiąść w kącie i zalać się łzami, ale gniew mi na to nie pozwalał. Musiałem odzyskać prototypowe serum Barta. To była ostatnia nadzieja. Nikła, ale zawsze.
* * *
Droga nie była strasznie długa, ale za to męcząca. Ciągle potykałem się o kamienie, raz nawet boleśnie wyrżnąłem plecami o ziemię, jednak jakoś specjalnie się tym nie przejąłem. Biegłem ile sił w nogach, kiedy zobaczyłem bramy Recan Town, zaczęło się ściemniać.
Od razu pobiegłem do laboratorium profesora. Wpadłem jak szalony, czarnowłosa recepcjonistka aż podskoczyła zdezorientowana. Z identyfikatora na jej piersi wyczytałem, że ma na imię Cindy. Musiałem jednak złapać kilka głębszych oddechów, zanim byłem w stanie wykrztusić z siebie słowo.
- Muszę porozmawiać z profesorem Dwainem – powiedziałem szeptem. Słowa grzęzły mi w gardle.
- Profesor jest w drodze do regionu Kanto. Ma umówione spotkanie z profesorem Oakiem.
Pięknie, jeszcze więcej złych wiadomości.
- W takim razie muszę do niego zadzwonić.
- Przykro mi, ale profesor jest nieosiągalny.
Cieszyłem się, że nie mam w ręku siekiery, bo bym zdemolował te cholerne miejsce.
- W takim razie proszę udostępnić mi jego laboratorium, mam ciężko rannego Pokemona i pilnie potrzebuję serum.
- Pan chyba żartuje! - obruszyła się recepcjonistka. - Nikt nie może przebywać w pracowni profesora podczas jego nieobecności.
Doskonale o tym wiedziałem, jednak nie mogłem dać za wygraną. Chwyciłem za klucze pod ladą i puściłem się biegiem w stronę drzwi laboratorium. Pęk kluczy był naprawdę obfity, ale natychmiast odnalazłem ten właściwy. W końcu przez okrągły rok miałem praktyki u Dwaina. Zdezorientowana Cindy chwyciła za telefon. Prawdopodobnie dzwoniła po oficer Jenny. Musiałem się spieszyć.
Nie tracąc zbytnio czasu, otworzyłem pokeball. Ku mojej uciesze Aron kolejny raz zmaterializował się prawidłowo. Zacząłem się zastanawiać, jak wielką wolę życia musi mieć ten Pokemon, skoro drugi raz dało mu się opuścić kulkę bez żadnych problemów?
Serum znajdowało się w niewielkiej szafce zamykanej na kluczyk. Na szczęście ten był w pęku, dzięki czemu obyło się bez rozbijania szyby. Po chwili fiolka z pomarańczowym płynem już była w moim posiadaniu. Usunąłem korek z fiolki, wziąłem głęboki oddech i wlazłem nieco zawartości w szczelinę pancerza Arona.
Nie wiedziałem czy i kiedy lekarstwo zacznie działać. Bart nigdy nie przetestował swojego wynalazku na pacjentach, poprosił o to profesora Dwaina. Wątpię, by ten miał okazję na wypróbowanie leku, od momentu przekazania minął niecały tydzień. Emocje sięgały zenitu.
- Stać!
Odwróciłem się powoli. Na widok oficer Jenny celującej do mnie z pistoletu odruchowo uniosłem ręce. Nie miałem ochoty się tłumaczyć, chciałem tylko być pewien, że lekarstwo pomoże pacjentowi. Mojemu pacjentowi...
- Aresztuję cię za wtargnięcie do placówki badawczej! - wyrecytowała. Kątem oka spojrzałem na stół. Aron stał i patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami. Fala euforii, jaka przeszyła moje ciało była nie do opisania. Położyłem rękę na jego grzbiecie i czułem, jak łzy napływają mi do oczu.
Oficer wykręciła mi ręce do tyłu, jednak wyrwałem jej się. Ponownie ujrzałem lufę wymierzoną w moją pierś.
- Proszę dać mi jeszcze pięć minut, potem poddam się sprawiedliwości. Od tego może zależeć życie tego małego Pokemona!
Jenny spojrzała na Arona. Ten, na znak że zrozumiał sytuację w jakiej się znajduje, pokręcił prosząco łbem i zakwilił lekko. Po chwili oficer skinęła głową. Bez namysłu uruchomiłem urządzenia diagnozujące. Maszyny zapiszczały i moim oczom ukazały się wyniki. Zdumienie obeszło moją twarz. Okazało się, że serum Barta nie tylko natychmiastowo zniszczyło zainfekowane komórki, ale też zastąpiło je całkowicie zdrowymi. Gdyby nie uszkodzony pancerz, nikt by nie przypuszczał, że Aron jeszcze przed chwilą walczył o życie.
Poryczałem się jak dziecko, któremu zabrano cukierka. Cofnąłem Arona do pokeballa, po czym pozwoliłem oficer Jenny skuć się kajdankami. Gdy tylko uda mi się wyjaśnić cała tę sprawę, będę kontynuował leczenie.
* * *
Na posterunku opowiedziałem wszystko pani oficer. Przesłuchanie trwało jakieś pół godziny. Chciałem powołać Barta na świadka, żeby potwierdził moją tożsamość, jednak nie mogłem się do niego dodzwonić. Na szczęście Jenny uwierzyła mi na słowo, co więcej, wyraziła głęboki szacunek za moje poświęcenie i determinację w osiągnięciu celu. Czułem się szczęśliwy, że mogłem wrócić do domu. Strasznie chciało mi się spać, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że dzisiejszej nocy czekała na mnie masa pracy.
Przede wszystkim musiałem przeprosić Barta za swoje zachowanie. W końcu nazwałem go idiotą, zapewne czuł się dotkliwie urażony. Niestety, kiedy działam pod presją czasu, strasznie się denerwuje i ciężko mi zapanować nad słowami. Mój przyjaciel wiedział o tym, ale to nie zwalnia mnie z obowiązku przeprosin. Czasami człowiek palnie coś na szybko, a później żałuje tych słów, niekiedy do końca życia. Skąd jednak mogłem przypuszczać, że dokładnie tak będzie tym razem?
Wieczór był ciepły i przyjemny. Chmury, które widziałem w południe zapewne zmieniły kierunek swojej podróży, dzięki czemu nie wracałem do domu w deszczu. Strasznie mnie korciło, aby wypuścić Arona na zewnątrz i zobaczyć jak się czuję, ale było to zbyt ryzykowne. Czekało go teraz kilka dni odpoczynku w klinice i seria lekarstw wzmacniających. Bart zapewne ucieszy się gdy mu powiem, że jego serum okazało się skuteczne. Dzięki temu będzie mógł częściej testować lekarstwo. Próby jednak potrwają jeszcze dobre kilka miesięcy, nim lek trafi do masowej produkcji.
Może wydać się to dziwne, ale pomimo otaczającego mnie mroku czułem się bezpiecznie. Większość tutejszych Pokemonów doskonale mnie znało i przywykło do mojej obecności. Poza tym większość z nich po zapadnięciu zmroku śpi, więc podczas spacer towarzyszyło mi tylko kilka Noctowlów. Ciepłe podmuchy wiatru przyjemnie łaskotały mnie w twarz. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że to zły znak. Zawsze o tej porze roku znad oceanu wiała chłodna bryza. Przyspieszyłem nieco kroku. Z oddali dało się słyszeć irytujący gwar. Po chwili moim oczom ukazały się całe stada biegnących Pokemonów. Bez wątpienia przed czymś uciekały. Kiedy wyszedłem zza zakrętu, nad koronami drzew zauważyłem złocistą łunę.
Kompletnie zapomniałem o zmęczeniu, po prostu zacząłem biec na złamanie karku. W pierwszym momencie pomyślałem, że pali się las od strony oceanu, jednak nigdzie nie mogłem dostrzec buchającego ognia. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że płomienie najprawdopodobniej trawią Aurora City. Na samą myśl o tym wpadałem w panikę. Robiło się coraz duszniej, oddychanie przychodziło mi z coraz większym trudem. W końcu wszędzie zaczął rozlegać się odór spalenizny. Ostatnie pół kilometra przebiegłem tempem olimpijczyka. Większość domów w mieście spłonęła doszczętnie, inne ogień zaczął dopiero trawić. Klinika otoczona była ognistymi językami, nie miałem bladego pojęcia jak się do niej dostać. Najbardziej zmartwiło mnie to, że nie słyszałem żadnego ludzkiego głosu. Czyżby nikt nie potrzebował pomocy? Myśl, że wszyscy mieszkańcy mogli nie żyć przyprawiała mnie o dreszcze.
W pobliżu mojego domu zauważyłem leżące ciało. Szybko podbiegłem starając się unikać tańczących dookoła płomieni. Gdy zobaczyłem twarz denata, serce podeszło mi do gardła. Puste, pozbawione cząstki życia oczy Barta gapiły się w ciemne niebo. Byłem sparaliżowany, nie mogłem oddychać, ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Rozpacz, jaka mnie ogarniała przechodziła wszelkie pojęcie. Dopiero po kilku chwilach zauważyłem dziurę na jego piersi, z której sączyła się bordowa krew.
Co tu się diabła stało?
Łzy ciekły mi po policzkach, jednak odzyskałem przytomność umysłu. Znów zaczynałem wpadać w furię. Wszystko co kochałem, obracało się w zgliszcza. Krążyłem od domu do domu, wrzeszczałem rozpaczliwie, jednak na darmo. Nikt nie odpowiadał. Znalazłem kilka innych znajomych ciał, wszyscy zostali zastrzeleni. Ktoś zaatakował miasto i zrównał je z ziemią, przy okazji wybijając mieszkańców. Co by się stało, gdybym nie opuścił dzisiaj Aurora City? Czy mnie też spotkałby ten sam los, co resztę? A może udałoby mi się zapobiec temu wszystkiemu?
Te chwile beznadziejnych przemyśleń przerwała mi kula przelatująca przy uchu. Zatoczyłem się jak pijany i runąłem na ziemię. Usłyszałem brzdęk tłuczonego szkła. Fiolka z resztą serum rozbiła się w drobny mak. Odłamki boleśnie wbiły mi się w prawe udo. Na klęczkach przemieściłem się za drzewo mając nadzieję, ze kolejna kula mnie nie sięgnie. Kompletnie nie wiedziałem co robić. Dlaczego nie nadjeżdża pomoc? Przecież pożar widać z daleka, poza tym ogień szybko rozprzestrzenił się na las.
Następny strzał, na szczęście chybiony. Musiałem szybko coś wykombinować, inaczej zaliczę szybki zgon, podobnie jak reszta mieszkańców. Wstałem, choć krwawiące udo dawało się we znaki. Jedyne co mogłem zrobić to uciec w głąb lasu. Nie byłe w stanie biec, przez co stałem się łatwym celem. Zamachowiec nie wykorzystał jednak okazji i trzecia kula także nie dotarła do celu. Dureń najwyraźniej był ślepy. Od lasu dzieliło mi tylko kilka kroków, jednak potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i ponownie upadłem. Uderzyłem głową o ziemię i zobaczyłem gwiazdy przed oczami. Pulsujący ból rozszedł się po całym ciele. Straciłem wolę walki. Chwilę później zapadła ciemność.
Dodaj komentarz