Paradise

Poranek. 23 lipca 2012. Budzę się, otwieram oczy, podchodzę do okna i spoglądam na oświetlony słońcem trawnik, mieniące się delikatnie kropelki rosy, i ludzi goniących za taksówkami w oddali. Tak się śpieszą, że nie widzą jak piękny jest świat. Szkoda, że go nie podziwiają.  
Szkoda, ponieważ już niedługo miał on zniknąć…
Poszedłem do kuchni i nastawiłem wodę na herbatę. W tym czasie rozległ się dzwonek mojego telefonu. Wiedziałem, kto dzwoni.  
-Cześć kotek. Co tam? – zapytałem moją dziewczynę Kasie.  
- Hejka Maciek. Wiesz, tak sobie myślę. Co robisz po południu? – Ciekawe jaką ma propozycje.  
- Po pracy pewnie będę się nudził. Kończę o 15, a co?
- Może poszlibyśmy do parku. Zapowiada się ładny dzień. Wezmę koc, kosz piknikowy i moglibyśmy spędzić razem romantyczne popołudnie. Jak na filmach. Tak jak zawsze marzyłam.  
- Wiesz… czemu nie? Zgadzam się. Jak wyjdę z pracy zadzwonię i spotkamy się na miejscu. Fajny pomysł.  
- Dziękuje. Kochany jesteś. Kończę, też musze już wychodzić. Szef chce żeby podrzucić mu jakieś papiery. Także, do popołudnia.  
- Kocham cie. Cześć. – Odłożyłem słuchawkę i mimowolnie spojrzałem na zegarek, który uświadomił mi, że czas pośpieszyć tępo, jeśli chce zachować moją prace. Musze być w warsztacie za 15 min. Idę.  
Ubrałem się i popędziłem do pracy. Tam jak zwykle powitał mnie mój przyjaciel Jacek.  
- Cześć. Co tam? – zapytał na wejściu.  
-Po staremu. Jakieś zlecenia na dzisiaj?
-Ma tu przyjechać gość po tego Forda Fiestę. Lepiej, żebyś go dokończył. Ten facet dobrze płaci.  
- Dobra, a ty przejmij tego Opla Corse na kanale. Coś z tłumikiem nie tak. A, i rysy niezłe na tyle! + krzyknąłem do Jacka i zabrałem się za Forda.  
Lubię swoją prace. Poznaje tu ciekawych ludzi. I dzisiaj nareszcie dane mi było poznać Darię, nową dziewczynę Jacka. Przyniosła nam trochę frytków.  
- A to jest Maciek, mój najlepszy kumpel. – Jacek oprowadzał Darię po warsztacie. Dziwne, bo zazwyczaj kobiet nie interesują taki rzeczy. Spojrzałem na nią. Miała czarne włosy, zupełnie jak ja. Tyle że ja mam króciutkie, a ona do pasa. Miała na sobie naszyjnik, koszulkę na ramiączkach i miniówkę. Jacek nieźle trafił.  
- Cześć Maciek. Daria jestem. Fajnie cię poznać. Wiesz, ile Jacek o tobie mówi? – z uśmiechem powiedziała Daria.  
- Wiem. Ciekawe, czy mówi prawdę. Haha – powiedziałem żartobliwie.  
-Jasne, że tak – powiedział Jacek. A po chwili zasłaniając usta ręką dodał:
-Choć kilka rzeczy, które robiliśmy musiałem pominąć
-Jakich rzeczy? – dopytywałem.  
-Miałem jej powiedzieć, jak rozbiliśmy Dodge’a twojego wujka? O zawartości alkoholu w naszych organizmach nie wspominając?
-Jacek. To było z 5 lat temu.  
-Tak, ale…- W tej chwili przerwała nam Daria
-Jacek, jest 15. Idziemy do tej kawiarni?
-A, tak. Otworzyli nową kawiarnie. Idziemy przekonać się, co mają do zaoferowania.  
- Fajnie. Ja idę z Kasią do parku. Marzy jej się romantyczny piknik. Dobra. Idę do domu. Musze się przebrać. Miłego spaceru.  
-Rozeszliśmy się. Oni poszli na kawę, ja do domu i kwiaciarni. Co to za romantyczna atmosfera bez bukietu róż? Wróciłem do domu, wziąłem prysznic, nowe ubranie, kwiatki i pojechałem do parku.  
Dojechałem na miejsce. Znalazłem spokojny kawałek trawnika. W parku było dużo ludzi, jednak udało mi się. Miejsce, które znalazłem było dala od tych tłumów i krzyków. Mogłem zatem w spokoju zaczekać na Kasię.  
I nagle stało się coś strasznego. Zrobiło się ciemno. Na słońce naszły chmury. Ciemne chmury. Pojawiły się znikąd. Tak, po prostu. Niebo przesiały błyskawice. Zrobił się huk, szum, mrok. Jakby Zeus miał kaprys i strzelał piorunami. Po chwili poczułem wstrząs. Nie trząsłem się ja tylko… ziemia drżała jakby stąpał po niej olbrzym. Otyły olbrzym. Wstrząsy były ogromne.  
Na niebie zobaczyłem jakiś kształt. Myślałem, że słońce chce wydostać się spod grubej warstwy chmur. Ale to nie słońce. To coś gorszego.  
Był to meteoryt. Ogromny. Spadał szybko. Ludzie zaczęli uciekać nie patrząc pod nogi. Wybiegali z parku na ulice, Ne których zaczęły szaleć samochody, biegający przychodnie. Każdy szukał schronienia. Nie miał ochoty patrzeć na ten Armagedon.  
Meteoryt spadł na ziemie. Ja zdążyłem podbiec pod jakiś budynek. Z dala od miejsca upadku skały. Spadając, wyrzeźbiła ogromny krater niszcząc park. Miejsce, gdzie się wychowałem, gdzie chodziłem z Kasią i gdzie już się dzisiaj nie spotkamy.  
Stałem oparty o budynek i starałem się myśleć co robić. Właśnie, starałem się, bo podczas takiego szumu, huku, krzyków, pisków, i w obliczu takiej katastrofy nie da się myśleć. Pierwszy odruch. Wyjąłem telefon i usiłowałem zadzwonić do Kasi. Nie dość, że trząsłem się ze strachu to ziemia się trzęsła, a na dodatek nie było zasięgu, o czym się właśnie przekonałem.  
-To koniec. Dlaczego to się dzieje? – myślałem opierając głowę o czerwoną cegle, z jakiej zbudowany był budynek za mną.  
Z zadumy wyrwał mnie kawałek betonu, który spadł tuż obok mnie. Budynek się walił. Pod wpływem wstrząsu ściany pękały, okna się psuły, a budynek tonął w pyle, który go otaczał.  
Zdążyłem odskoczyć, przy okazji łykając trochę tego pyłu, i wylądowałem na ulicy. Dość szybko pobiegłem ulicą przed siebie. Musiałem coś zrobić. Musiałem znaleźć Kasie. Pewnie teraz zachowuje się jak ja. Jest zdenerwowana, boi się i nie wie co robić. Biegłem przed siebie. Powoli zaczynało mi brakować sił. Z nieba zaczęły lecie kolejne, już trochę mniejsze skały. Było jak w Lotto. Trafiały blisko, czasem daleko, ale i tak mogły trafić w ciebie.  
Biegnąc zobaczyłem nadjeżdżający z oddali samochód ciężarowy. Nie myśląc wskoczyłem na przyczepę, by choć na chwile odpocząć i nie musieć biec.  
Leżałem tam. Leżąc na plecach patrzyłem w niebo. Ciemne, zachmurzone. Myślałem, kto lub co jest sprawcą tego co dzieje się od jakiś 20 minut. I modliłem się, aby żaden z lecących meteorytów nie trafił mnie lub Kasi. I jeszcze Jacka lub Diany. Oby znaleźli jakieś bezpieczne schronienie.  
Nagle samochód stanął. Kierowca wybiegł, nawet nie patrząc na przyczepę. Nie wiedział, że ma pasażera na gapę. Ja postanowiłem wybadać, dlaczego stanęliśmy. Wyjrzałem na ulice. Nie trudno było przegapić odpowiedź na to pytanie. Ogromna przepaść, na ulicy. W oddali szalejące piekło. Usłyszałem ogromny huk. Jakby przelatywał samolot. Nie przelatywał, co było oczywiste. Tylko prawdziwy głupiec lub chory psychicznie człowiek wsiadałby teraz do samolotu.  
Spojrzałem w stronę, z której dobiegał dźwięk. Moim oczom ukazał się największy budynek w mieście. Walił się. Były w nim biurowce i mieszkania. Ile ludzi tam zginęło? Trzeba liczyć w tysiącach. Nie do opisania. Ale dobra. Czas skupić się na przepaści.  
Zszedłem z samochodu i podszedłem bliżej dziury. Była długa, z 10 metrów.  
Spojrzałem w głąb tej przepaści. Ciemność, i spadające kawałki ulicy, domów, i ten okropny pył. To co zostanie z człowieka, i to co w tej chwili zostaje z miasta. Ruiny i pył.  
Podniosłem wzrok i zamierzałem odwrócić się i pójść w przeciwną stronę. Wybiec z miasta i znaleźć jakieś bezpieczne miejsce. Może na polach, za miastem na wsi? Nie ważne. Byłe jak najdalej od tego szalejącego, pochłaniającego ofiary piekła.  
Ale po chwili zmieniłem zdanie. Pop drugiej stronie tej przepaści zobaczyłem Kasie.  
Miała ranną nogę, podarte ubranie. Nie chciałem pytać, jakie cholerstwo ją trafiło czy jaki samochód potrącił.  
Chciałem po prostu z nią być. Przytulić, powiedzieć że będzie dobrze. Co ja gadam? Nie będzie dobrze, ten kataklizm opanował miasto. Być może i świat? Patrzyłem na Kasie, ona patrzyła na mnie, cała zapłakana.  
Chcieliśmy po prostu być obok siebie.  
Przyszedł mi do głowy pomysł wart jakiegoś debila. Wsiadłem do pozostawionej na ulicy, ciężarówki. Zamierzałem przeskoczyć przepaść. Oszukać śmierć i prawa natury oraz fizyki. Chce tylko uratować Kasie i siebie, zanim pochłonie nas ten Armagedon.  
Odjechałem do tyłu. Miałem nadzieje, że to wystarczająca odległość, by udało mi się znaleźć na drugiej stronie.  
Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie wszystkie momenty z Kasią. Wiedziałem, że teraz mogę patrzeć na nią po raz ostatni. Że pochłonie mnie ta ciemność, jeśli nie dam rady.  
Wcisnąłem gaz i marzyłem że ten samochód ma skrzydła, albo chociaż nitro. Marzenie ściętej głowy. Miałem tylko pedał gazu. Wciskałem go w podłogę, jak tylko mocno się dało. Pędziłem.  
Dojeżdżając do krawędzi, odbiłem się od czegoś. Z ulicy wystawał jakiś przedmiot, który wybił mnie w górę. Nie miałem kontroli nad autem. Leciałem, robiąc kilka salt.  
Znalazłem się po drugiej stronie.  
Samochód sunął po asfalcie, a raczej tym co niego zostało. Dachowałem, Farba odpryskiwała. Aż w końcu zatrzymałem się na wraku innego samochodu. Poobijany tymi wszystkim kaskaderskimi akrobacjami wyszedłem i uściskałem Kasie, która podbiegła, by pomóc mi się wydostać.  
Staliśmy przytuleni na środku ulicy. Niebezpieczeństwo ze strony deszczu meteorytów było ogromne. Były też pędzące samochody. Niektóre nie zdążyły się zatrzymać i wpadały w przepaść. Osłaniała ją warstwa unoszącego się w powietrzu pyłu. Była więc słabo widoczna. Dlatego w jej odmętach zginęło kilku nieostrożnych kierowców.  
Ale tak na marginesie, kto jest ostrożnym kierowcą, gdy wokół szaleją walące się budynki, latające w powietrzu meteoryty i ziemia się trzęsie powodując poślizgi?
Nie mogliśmy wiecznie stać i wymieniać czułe słówka. Pobiegliśmy przed siebie przedzierając się przez tą całą ruinę miasta. Idąc przez niektóre ulice mogłoby się zdawać, że są to ruiny jakiejś prastarej cywilizacji. Niekiedy przez całą długość ulicy ciągnęły się zburzone trzęsieniem ziemi lub lecącą z nieba skała domy. Nawet nie widać, że to był dom. To po prostu ruiny.  
Na ulicach gdzieniegdzie leżały też ślady krwi, trupy i jakieś rzeczy. Przerażający widok.  
A jeszcze godzinę temu było tu miasto. Tętniące życiem, pełne ludzi i słońca. Teraz, to skansen. Jak po polu bitwy, zostają ruiny i szczątki.  
Nasze miasto było duże. Dlatego musieliśmy biec, uciekać przed niszczącą je zarazą. Uciekaliśmy w stronę pozamiejskich rubieży. Przedmieści, z których już pewnie nic nie zostało. Tak jest las. Mieliśmy nadzieje, że tam będzie lepiej. Że tam niebo nie wali się, nie rzuca płonącymi kulami, ani nie psuje dróg i miasta.  
Wybiegliśmy z miasta i znaleźliśmy się na wysokim punkcie.  
Spojrzeliśmy na miasto. Z wieżowców zostały tylko ich szczątki, ledwo widoczne pod tą mgłą zmieszaną z zanieczyszczeniem powietrza, jakie dawał pył z sypiących się walących budynków. Miasto znikało z powierzchni ziemi. Po kawałku. Ile to potrwa zanim zniknie całe? Nie wiem. Nie mamy zamiaru tego oglądać. Idziemy.  
Poszliśmy do lasku, gdzie za czasów dziecięcych bawiliśmy się w chowanego, jeździliśmy na rowerach, czy graliśmy w piłkę. Lub razem z Jackiem łaziliśmy po drzewach i bawiliśmy się w piratów.  
A tak w ogóle, to co z Jackiem? Znalazł miejsce, żeby przetrwać noc. Zegarek mi się zepsuł, ale widziałem, że już niedługo zapadnie zmrok. Trzeba znaleźć kryjówkę. Ale w tym czasie, podziwiałem las.  
Takie miejsca przywołują wspomnienia. A Kasia przywołała jeszcze jedno.  
W tym lasku właśnie byliśmy na pierwszej randce. Wtedy wymyśliłem dla niej jakiś wierszyk czy coś. A na drzewie wyryliśmy scyzorykiem K. M i serduszko. Takie niby nic, ale ciągle jest na tym drzewie. Podeszliśmy pod to drzewo i pocałowaliśmy się. To samo, i w tym samym miejscu robiliśmy 3 lata temu. Smutne, że to miejsce znika z powierzchni ziemi. Że ten piękny krajobraz pochłania ta dziwna burza, ta wichura strzelająca meteorytami i trzęsąca się ziemia. Pochłania też wspomnienia, nie tylko świat.  
Eksplorując ten las, który już został trochę zniszczony przez katastrofę, dotarliśmy na polankę. Duża, zarośniętą trawa. Ale płonęła. W kilku miejscach tlił się ogień. Kilka miejsc się paliło, na kilku było widać ostatnie kępki trawy. Kasia zerwała trochę zielonej trawy.  
- Niedługo może jej nie być – Patrzyła na nią i w jej oczach zobaczyłem łzy.  
Przytuliłem ją
- Damy rade – odpowiedziałem. Teraz musimy iść dalej.  
W tej chwili czekała nas niespodzianka. Zjawili się Jacek i Daria.  
-Maciek! – krzyknął przyjaciel z oddali. Co za spotkanie! Mimo szalejącej zagłady ludzkości przyjaciele zawsze się znajdą.  
Podeszliśmy i zaczęliśmy wymieniać uściski, i łzy szczęścia i naszą radość. Cieszyliśmy się, że wszyscy żyjemy i mamy się dobrze. Może z wyjątkiem Jacka, który miał trochę pokiereszowaną rękę.  
Ale teraz czeka nas jeszcze jedno wyzwanie.  
-Musimy znaleźć jakieś schronienie na noc. Jakieś pomysły? – zapytałem wszystkich.  
-Mam pomysł! – zakrzyknęła Daria. – Idąc tutaj widzieliśmy jakiś domek. Zniszczony, z małą dziurą w dachu, ale może wystarczać.  
- Świetnie. Chodźmy tam. – powiedziała z radością Kasia.  
Ruszyliśmy w drogę. Domek był prawie na skraju lasu, więc mieliśmy trochę do przejścia. Ale na szczęście przed zmrokiem byliśmy już na miejscu.  
Był murowany, kilka wybitych okien. Dziura w dachu była, ale to nam nie przeszkadzało. W środku były jakieś zepsute rzeczy. Znaleźliśmy koce i uznaliśmy, że zostajemy tu na noc.  
Wieczorem, przed pójściem spać Daria oznajmiła
- Jacek, jestem trochę głodna.  
- Nie mamy jedzenia – odparł przyjaciel. Miał rację, jedzenie skażone tym pyłem, który się wszędzie unosi nie nadaje się do spożycia.  
- Może daleko za miastem znajdziemy jakieś jadalne rzeczy – pomyślałem i oznajmiłem tę myśl reszcie.  
Zdecydowaliśmy ruszyć w drogę jutro rano. Teraz musimy przetrwać zimną noc.  
Rzeczywiście noc byłą zimna. Ja i Jacek otuliliśmy kocami dziewczyny, i jak ludzie z epoki kamienia łupanego poszliśmy szukać jakichś gałęzi czy czegoś, aby jak za dawnych czasów rozpalić ogień za pomocą pocierania o siebie drewna lub kamieni.  
- Jak myślisz, czy gdzieś jest lepszy świat? – zapytał mnie Jacek, kiedy szliśmy przez las.  
- Wiesz… - Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Sam zadaje sobie to pytanie nie znając odpowiedzi. Ale chyba gdzie musi być jakieś miejsce, którego nie dosięgnął ten kataklizm.  
-Myślę, że jest – odpowiedziałem na szybko.  
Szliśmy dalej. Było ciemno, nasz wyobraźnia wymyślała różne dziwne obrazy, ale nie mogliśmy się bać. Musieliśmy nazbierać patyków, aby ogrzać nasz skarby. Ale wracając obładowani naszym łupem znaleźliśmy coś cenniejszego od patyków.  
Szliśmy drogą obok ulicy, gdy Jacek krzyknął : Patrz!
Na poboczu stał jakiś samochód. Dach był urwany, an co wskazywały ostre krawędzie. Otworzyliśmy maskę i okazało się, że samochód wymaga tylko kilku poprawek aby poprawnie funkcjonować. A my dwaj pracujemy w warsztacie samochodowym.  
-Mała uwaga – zauważył Jacek – Nie mamy narzędzi, a na tym pustkowiu nic nie ma.  
- Zobaczę w bagażniku – powiedziałem i otworzyłem tylnią klapę.  
Ku mojej radości ( i zdziwieniu jednocześnie ) znalazłem tam skrzynkę z narzędziami. Normalnie dar od Boga.  
Zabraliśmy się za naprawę. Zmęczenie dawało o sobie znać, ale wiedzieliśmy, że jeśli uda nam się naprawić samochód możemy pojechać w trasę i poszukać lepszego świata.  
Zasnęliśmy na samochodzie. Nie wytrzymaliśmy. Rano obudziły nas nasze dziewczyny.  
- Jak nas znalazłyście? – zapytałem półprzytomny rankiem. Spać mi się chciało.  
- Wstałyśmy i postanowiłyśmy, że pójdziemy ulicą. Miałyśmy nadzieje znaleźć was śpiących na ulicy, poboczu lub w trawie. Ale fajnie, że macie samochód. Ale benzyna to już inna kwestia…
- Ma jeszcze trochę w baku. Może gdzieś dojedziemy. – powiedział Jacek.  
-Dora. Zapraszam i jedziemy. – podsumowałem i zająłem miejsce kierowcy. Obok mnie zasiadł Jacek, i Kasia z Darią na tylnich siedzeniach.  
Samochód odpalił po kilku próbach i mogliśmy ruszać. Jechaliśmy główną drogą przez dłuższy czas. Mijając kilka pól z zieloną trawą zwiększałem nadzieje na odnalezienie lepszego świata.  
Ciekawe, jak teraz wygląda nasze miasto? Czy jest, czy całkiem runęło w piach? Co z ludźmi? Czy się ukryli, czy już ich z nami nie ma?
Po jakimś czasie dojechaliśmy do rzeki. Jednak most, który był na niej został zniszczony. Nie mogliśmy przejechać na drugą stronę.  
Ale tym razem też znalazłem rozwiązanie. Rzeka przypominała mi przepaść w mieście. Tak bardzo chciałem się dostać na drugą stronę. I zrobiłem to.  
Teraz też dam rade.  
Na moście mogłem się wybić samochodem, bo kawałek mostu jeszcze tam był.  
Ryzyko było. Serce mi kołatało.  
Ruszyłem.  
Rozpędziłem samochód. Jechałem szybko. Moja teoria o wybiciu z mostu podziałała. Przeleciałem nad rzeką i postawiłem koła na drugiej stronie.  
Jednak miałem problem z samochodem. Droga za mostem była stroma, z kamieniami. Jechałem i powoli traciłem kontrole. Kasia i Daria trochę się bały.  
Jechałem szybko będąc napędzanym przez silę grawitacji. Nie używałem hamulca, bo mógłbym wpaść w poślizg. Wolałem poczekać do momentu, kiedy droga stanie się prosta i płaska.  
Ale ten moment mógł nie naste pic.  
Zobaczyłem, że kierujemy się drzewo. Nie mogłem skręcić, ani nic. Zostało jedno wyjście.  
-Skaczcie! – krzyknąłem. Jak na hura wyskoczyliśmy pozwalając samochodowi roztrzaskać się o sosnę.  
Wyskoczyliśmy z samochodu, ale na szczęście upadliśmy w trawę.  
- Wszyscy cali? – krzyknęła Daria.  
-Tak – odpowiedzieliśmy z Jackiem jednocześnie.  
Brakowało tylko Kasi. Nie miałem ochoty znowu się o nią martwić.  
-Kasia! – krzyczałem.  
- Chodźcie tu, szybko – usłyszałem z oddali.  
Poszliśmy w stronę, z której krzyczała.  
Dotarliśmy do budynku. Tam zobaczyliśmy kilku ludzi. Jeden z nich podszedł do nas. To byli wojskowi.  
- Witamy w Schronie Paradise. – powiedział i podał mi rękę.  
- Że co? – zapytałem.  
Poszliśmy z nim do windy. Zjechaliśmy w dół. Wnętrze tego schronu było betonowe. Lampy na ścianach oświetlały nam drogę przez długi korytarz.  
Na końcu korytarza było widać światełko. Nie, nie umarliśmy. Doszliśmy do Paradise
Paradise, jak wyjaśnili nam pracownice jest schronem na takie właśnie sytuacje. Na klęski żywiołowe, lub kiedy niebo wali nam się na głowę. Schron istnieje od 2003 roku. W 1994 roku naukowcy, historycy i tego typu umysły wyczytali w kosmosie i książkach, że w 2012 może wydarzyć się sytuacja, która się właśnie dzieje.  
- Naukowcy mieli racje. Ale niewielu im wierzyło. Na wszelki wypadek jednak poświęciliśmy miliony, aby wybudować ten schron. Jest tu miejsce dla kilkuset tysięcy osób. Dopóki powietrze na górze jest zanieczyszczone, nie możemy opuszczać tego miejsca. Po spędzeniu więcej niż 36 godzin na powierzchni szkodliwe pyły mogą doprowadzić do śmierci poprzez uduszenie itp.  
- A kiedy sytuacja na powierzchni się poprawi? – zapytała Kasia.  
- Kiedy pyły znikną z powierzchni, być może roślinność odżyje na nowo. Drzewa zaczną produkować czysty tle i ludzie będą mogli powrócić do codziennego życia. Ale na pewno na najbliższe lata naszym domem jest Paradise.  
Jacek, Daria, Kasia i ja znaleźliśmy sobie czteroosobowy pokój. Nie były to jakieś luksusy, ale i tak mamy lepiej niż ci na górze. Paradise prowadzi radio. Nadają na wszystkich częstotliwościach, namawiają aby tu przyjść i podają lokalizacje tego miejsca. Maja nadzieje, że ocalą ludzkość.  
Jesteśmy w Paradise od 3 lat. Nie wiadomo, kiedy stąd wyjdziemy, ale jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle żyjemy. Mamy nadzieje, że uda nam się powiększyć nasze rodziny. Chcemy, aby nasze dzieci dorastały w normalnym świecie. Pragniemy wrócić na powierzchnie i żyć dalej. Ale najważniejsze, że mamy wspomnienia o lepszym świecie i pamiętamy, jak pięknie było patrzeć z okna na trawnik i siedzieć z Kasią w parku czy w lesie.  
Świat zniknął, wspomnienia pozostały. Tego nikt nam nie zabierze. Wspomnienia, marzenia i nadzieja. To tworzy Paradise, i trzyma nas przy życiu. Wierze, że kiedyś ludzkość znów stanie na ziemi. I naprawi to, co nam zabrano. Wierze w to, z całego serca.

EdD

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 3718 słów i 20842 znaków.

Dodaj komentarz