Otwieram oczy

Otwieram oczy. Godzina 7 rano. Mrugam z nadzieją, że się obudzę, że to co postrzegam za rzeczywistość jest snem. Mrugam kilkakrotnie. W końcu wstaje i zaczynam kolejny dzień w pozbawionym kolorów, szarym świecie.  

Moi rodzice umarli rok temu. Teraz mam 15 lat i żyje sam. Nie miałem ochoty mieć nowych rodziców, rodziny zastępczej, czy iść do domu dziecka. Nikt mi nie zastąpi tych, dzięki którym znalazłem się na tym świecie.  

Siadam na łóżku i rozglądam się po pokoju. Mały, zwykły, z jednym oknem wpuszczającym kilka promyków słońca.  

Idę do kuchni, otwieram prawie pustą lodówkę. Wyciągam karton mleka, podgrzewam je, i po kilku minutach zasiadam do stołu z zamiarem zjedzenia płatków kukurydzianych. Jestem sam.  

A w marzeniach siedzę w ładnym, dużym domu, z rodziną, kochającymi rodzicami. Marząc o tym na mojej twarzy widać lekki zarys uśmiechu. Jednak zaraz do głosu dochodzi rozsądek.  

- Zaraz, to tylko marzenia… - Odzywa się we mnie wewnętrzny głos. I nagle z oka cieknie łza. Spada na stół, słychać jak upada.  

Sam nie wiem, co się stało… ale uderzyłem w talerz z płatkami pięścią. Roztrzaskał się na podłodze zalewając ją mlekiem.  

Zaczynam wyć jak dziecko. Z jakiego powodu?

Z powodu marzeń. Dlaczego są tylko marzeniami. Dlaczego choć na jeden dzień nie mogą się spełnić? Dlaczego życie jest szare i daje nam aż tyle nieszczęść, katastrof i smutku?

Kończę dumania nad życiem i wychodzę do szkoły. Idę tam przez starą dzielnice, pełną pijaków, narkomanów i ludzi, którzy z policją mają nienajlepsze stosunki. Potem mam jeszcze do przejścia drogę do warsztatu samochodowego, gdzie na czarno zarabiam jakąś kasę. Na razie mieszkam w opuszczonym mieszkaniu na slumsach, ale kiedyś… marze że będę miał wielki dom. Zarobione pieniądze przeznaczam na jedzenie, ciuchy i jakieś ulepszenia tego chlewu zwanego mieszkaniem.  

Po szkole idę do pracy. Przez slumsy. Nienawidzę tej drogi. Nigdy nie wiadomo ci dzieje się w bramie za rogiem, czy dlaczego jeden z przechodniów spojrzał na mnie w tak dziwny sposób.  

Jednak idę. Idę szybkim krokiem, aby jak najszybciej opuścić tą dzielnice.  

Przechodząc koło ślepej uliczki kątem oka zobaczyłem, że coś się tam dzieje. Ze strachem podchodzę bliżej i widzę scenę. Scenę, w której kilku mężczyzn bije innego. Tamten leży na ziemi bezskutecznie osłaniając ciało rękami. Kopią go, nie zamierzając przestać. Ale ten człowiek… to prezes jednego z banków w naszym mieście. O co tu chodzi?

Przestali, kiedy mnie zobaczyli. Jeden z nich podszedł do mnie

- Czego chcesz? – zapytał z wściekłością.  

- Żebyście zostawili tego gościa – powiedziałem.  

- Nie twoja sprawa. Spływaj albo ci pomogę.  

Nie zareagowałem. I stałem się drugim workiem treningowym.  

Nie zdążyłem się odezwać, a już leżałem na ziemi będąc kopanym i poniżanym ze strony tych debili. Ból przenikał moje ciało. Nie przestawali. Prosiłem, co nic nie dało. W końcu przestali. Na chwile.  

Podnieśli mnie i zaciągnęli do samochodu. Plusem tej sytuacji było to, że dali spokój tamtemu. Ale moja wyobraźnia podsuwała mi dużo minusów. Zabiją mnie? Czy tylko postraszą? Czy porzucą na jakimś pustkowiu? Nie wiedziałem. Leżałem w bagażniku modląc się, aby zostawili mnie gdzieś i żebym ich już nigdy nie spotkał. Uratowałem życie tamtemu, a teraz mogę stracić własne. Ale zaraz… bagażnik się otwiera.  

Wychodzę. Widzę las. Krzaki, drzewa, pole. Co się tu wydarzy?

Prowadzili mnie gdzieś. W trakcie tego spaceru jeden z nich odebrał telefon. Wywnioskowałem, że nic nie wskórałem. I tak zabili tego gościa.  

Szliśmy dalej. Ręce trzęsły mi się ze strachu, z czoła powoli zaczynał kapać pot. Naprawdę się bałem

Dotarliśmy do jakiejś polanki. Straciłem orientacje, dookoła same drzewa. Gdybym zdołał uciec, zgubiłbym się w tym lesie. Ale nie ucieknę. Są za silni. Nie dam rady.  

- Kop – powiedział jeden z nich podając mi szpadel. O kurna, zaczyna się. Jeszcze się narobię przed śmiercią. Już chyba wole moje słabe zarobki w cięższej pracy w warsztacie niż kopanie sobie grobu za… kulkę w łeb.  

- Pośpiesz się, dzieciaku. Nie mamy całego dnia! – wykrzykiwał do mnie ten palant. I tak ledwo zipię. Szybciej się nie da.  

- Zawsze możemy udać, że nic się nie stało. Zapomnimy o sprawie. Wy odejdziecie, ja sobie Pojdę i … - Nie dali mi dokończyć.  

- Nie ma mowy. Za dużo widziałeś – powiedział szyderczo.  

- Ale … - Dobre maniery nakazują nie przerywać komuś w pół zdania. Ale oni raczej nie znają savoir – vivre.  

- Zamknij się i kop!

Miałem dosyć. Miałem ochotę pieprznąć ten szpadel o ziemie, powiedzieć im co o nich myślę i odejść. Taa, marzenia. Odszedłbym, ale w plastikowym worku.  

Ale kopałem dalej. Jeśli nie będę się stawiał, może się jakoś dogadamy. Tak, jasne. Kolejne marzenie ściętej głowy.  

( Prawdę mówiąc zaraz będzie ścięta, ale z pistoletu)

Nareszcie. Dostałem sygnał, żeby przestać kopać.  

Szykowali się, żeby mnie zabić. Ale miałem ochotę negocjować. Walczyć o swoje życie.  

- Może się jakoś dogadamy. Jestem otwarty na sugestie – zacząłem.  

-To mam dla ciebie sugestie. Na kolana i zamknij ryj! – krzyknął jeden z tych bandziorów i wycelował we mnie.  

- Mogę zrobić co chcecie – kontynuowałem.  

- Tylko, że ty nie nadajesz się do żadnej pożytecznej pracy. – powiedział drugi.  

W tym momencie zadzwonił telefon. Ten facet zaczął gadać, a ja zdołałem usłyszeć kilka słów.  

" Tamten się nie sprawdził ", " Musimy znaleźć innego”,  

" Najlepiej jakiegoś dzieciaka”

Gdy usłyszałem to ostatnie, krzyknąłem

- Ja się zgłaszam – Nawet nie wiem do czego, ale jeśli ta szansa żeby ocalić swój tyłek, to spoko.  

- Czekaj chwile – powiedział do telefonu. Po tych słowach zwrócił się do mnie

- Serio? Nawet nie wiesz, o co chodzi. I nieładnie tak podsłuchiwać.  

- Jeśli mnie nie zabijesz, to nie ważne o co chodzi. – powiedziałem spokojnie.  

Po chwili namysłu uśmiechnął się i powiedział do gościa, z którym gadał.  

- Znalazłem dla ciebie dzieciaka. Jedziemy, za jakieś 20 minut się spotkamy.  

Poszliśmy do samochodu. I teraz o dziwo jechałem na siedzeniu, a nie w zapaskudzonym bagażniku. Chyba mam fart.  

Kiedy jechaliśmy, zacząłem zastanawiać się, co będę musiał robić Wiecie, łatwo wypalić " Ja się zgłaszam”. Tak, ale co potem? Jeśli ta robota nie będzie mi pasować, albo jeśli się nie nadam, to i tak zginę. Ale przynajmniej zyskałem kilka dodatkowych minut życia, to już coś.  

Samochód zatrzymał się na pustkowiu. Dookoła trawy, błoto. Tylko w oddali widać jakieś zawalisko. Chyba tam się kierujemy.  

Trawa była wysoka, słońce świeciło, a ja czułem zbliżające się kłopoty. Czyżby moje obawy się sprawdziły? Okaże się, kiedy będziemy w środku.  

Po wejściu do budynku chłopak w krótkich brązowych włosach krzyknął:

- Travis!



Gdy zjawił się TravIs, od razu poczułem przed nim respekt. Był ode mnie o wiele wyższy, silniejszy i na pewno do mięczaków nie należał. I to on chyba tu rządzi. Lepiej mieć się na baczności.  

Wyszli z drzwi. Zerknął na mnie, ściągając okulary przeciwsłoneczne.  

- Wiecie, kogo debile porwaliście? – po długim namyśle powiedział do swoich kumpli.  

- Eee… nie? – Zaczęły się domysły, mruczenia pod nosem, i próby zgadnięcia myśli Travisa. Żadna z odpowiedzi rzucanych przez jego kolegów nie była trafna.  

- Simon, pamiętasz, jak ci opowiadałem o moim kumplu, dłużniku i po części wrogu Dawidzie Jankowskim? – zaczął TravIs. Wywnioskowałem, że Simon to prawie łysy chłopak, który we mnie celował w lesie.  

- Tak, umarł rok temu.  

- A ten tu szczeniak to Jankowski Junior – kontynuował Travis. – Jak masz na imię?- zapytał po chwili.  

-Marcin- odpowiadałem. Pojdę na współprace, może dłużej pożyje.  

- Znałeś mojego tatę? – zapytałem.  

- Zabił jednego z moich kumpli i nieźle mnie wkurzył, bo przystawiał się do mojej siostry. – opowiadał dalej.  

- Tata nikogo nie zabił. I raczej nie zadawał się z przestępcami.  

-I tu wychodzi jak bardzo go znałeś – powiedział z ironią.  

Zacząłem się zastanawiać, bo chyba Travis ma trochę racji. Tata nigdy nie gadał o pracy, o tym, gdzie musi jechać tak późno, a siniaki z którymi niekiedy wracał do domu tłumaczył przepychankami z małolatami na ulicy. On ma racje, bardzo mało wiem o tacie.  

- Tylko nie spieprz tej roboty, ok. ?

-Jakiej roboty? – zapytałem.  

- Potrzebuje jakiegoś małego dzieciaka. Pewien facet ma mi przekazać plecak z kasą. Ale ma jakieś problemy, dlatego tą kasę weźmie jego młodszy brat. Zna się na interesach i chyba tego nie spieprzy. Umówiliśmy się w szkole tego małego, ale kiedy próbowaliśmy z Simonem tam wejść, ochroniarz nas zatrzymał.  

- To dla ciebie problem? – Zdziwiłem się. Przestępca boi się ochroniarza?!

- W miejscu publicznym nie zrobię rzezi. I ty tam wejdziesz, zabierasz plecak, i spokojnie wychodzisz, jakby nigdy nic. Załapałeś?

- Jak poznam tego dzieciaka?

- On znajdzie ciebie. Jedziemy.  

W samochodzie dowiedziałem się, że chłopak krótko obstrzyżony, brązowe włosy to Lucas, a ten, co ciągle nosi czapkę Yankesów to Karol.  

Pojechaliśmy do szkoły, Travis wykonał kilka telefonów, i powiedział mi, żebym wszedł do środka i czekał na piętrze koło automatu z colą.  

-Dobra, luz, jest ok. – myślałem czekając na plecak.  

Dopiero załapałem o co chodziło. Ten automat był zepsuty i mało osób się tam kręciło. Nieźle jak na strategiczny punkt akcji.  

- Ej, młody – usłyszałem po chwili. Podszedł do mnie jakiś chłopak.  

- Travis cię przysłał? – zapytał.  

- Taa…- powiedziałem. Zabrał ze sobą kilku chłopaków. Ciekawe ile osób z tej szkoły siedzi w przestępczości?

- Dobra. Nie ma tu kamer, ani dużo ludzi, dlatego dam ci ten plecak, ty spokojnie wyjdziesz i dasz go Travisowi. Jak coś nie wypali, mój brat się dowie i załatwi i ciebie i jego. Pojąłeś? – Wysłuchałem, zarzuciłem plecak na plecy i odszedłem. Lepiej żeby nic się nie stało.  

Ale gładko poszło. Wyszedłem jak uczeń z plecakiem wracający do domu. Wszedłem w uliczkę, gdzie czekał Travis z chłopakami i przekazałem mu kasę.  

- Jednak jesteś coś wart – powiedział.  

Travis z chłopakami jechali do siebie, ale mnie przy okazji podrzucili do domu. Chyba trochę mi ufa.  

- Jesteś na każdy mój telefon, i masz całkowity zakaz wyjeżdżania z miasta, chyba że ze mną, rozumiesz? Zawsze mogę cię zabić, i znajdę cie, jakbyś coś odwalił.  

- Tak, spoko – wysiadłem z auta i poszedłem do mieszkania.  

Było już późno. Godzina 22. Wracając z akcji z Travisem miałem ochotę paść na łóżko i usnąć. Natłok wydarzeń daje niezłe zmęczenie. I właśnie to zrobiłem po powrocie do domu : położyłem się spać.  

Nazajutrz normalnie wyszedłem do szkoły. Ale moje plany na dzień pokrzyżowało pewne spotkanie podczas drogi do pracy.  

- Ty, śmieciarz- usłyszałem zza pleców.  

Mówiłem, że to nieciekawa okolica. Podeszło do mnie 4 chłopaków ze szkoły.  

- Nowe ciuchy ze śmietnika? – docinali. – Ale kurtka fajna.  

- Dawaj ją – usłyszałem.  

Budynki blisko siebie, nikogo nie widać, także mogli mi ją odebrać siłą. Ale w mojej głowie rodził się plan, jak się zabawić, nie oberwać ( przynajmniej nie od nich ) i odzyskać kurtkę, którą oddałem im bez namysłu.  

Ich zdziwione brakiem oporu twarze odeszły za róg, a ja pobiegłem do meliny Travisa. Wiedziałem, że przedmiot, którego szukam tam jest.  

Czego szukałem? Broni oczywiście. Nie ma to jak trochę rozrywki, strzałów i widoku ich przerażonych min kiedy wyceluje im w głowę, tak jak Simon mi i powiem " Oddajcie moją kurtkę ". Posikają się ze strachu.  

Ale w melinie Travisa takie rzeczy nie leżą na wierzchu. Trzeba było się nieźle oszukać, żeby znaleźć cokolwiek. Ale akurat znalazłem zajętego obściskiwaniem się z żoną Travisa i lezący obok na stoliku pistolet. Jest głupi, czy tylko udaje? Nie obchodzi mnie to. Sprawnym ruchem zawinąłem naładowaną broń ( co sprawdziłem: pytałem czy on jest głupi, nie ja ) i jak najszybciej się stamtąd ulotniłem zanim Travis zauważy braki w uzbrojeniu.  

Tych chuliganów nie trzeba było daleko szukać. Zawsze stoją w jednej z 7 bram na osiedlu. Nietrudno było znaleźć.  

Podbiegłem do nich.  

-Oddawaj moją kurtkę – powiedziałem z wściekłością w oczach i wycelowałem w tego, który akurat miał ją na sobie. Po chwili pozostali znikli. Tchórzostwo i tyle…

Ten trząsł się, nie ruszał i nie zamierzał mi jej oddać po dobroci. Puściłem jedna kulkę obok jego nogi, żeby się przestraszył. I tak było.  

Chwile potem wracałem już do mieszkania w swojej ulubionej choć trochę zniszczonej kurtce. Teraz jeszcze pozostaje problem. Travis na pewno zauważył już brak pistoletu. Nie wiedziałem co robić.  

Pojechałem busem pod jego kryjówkę, żeby zobaczyć czy stoi tam czarny Land Rover Travisa. Nie było go. Dobry znak. Idę tam. Powoli się ściemnia. Lepiej się pospieszę.  

Postanowiłem odłożyć broń na miejsce, z którego ją wziąłem. Wszedłem do budynku i skierowałem się do stołu. Wyjąłem i zamierzałem odłożyć tam pistolet.  

- Marcin – usłyszałem głos Travisa. Nie odwracam się, i tak jestem trupem.  

- Mówiłem, że to on. – powiedział Lucas. – Widzieliśmy, jak się tu przyplątał. Siedziałem na dworze z Simonem, a ten tu wlazł i po chwili wyszedł.  

-Tak. A mi zginęła broń. Nic nie mów. Już wiem. Zresztą, widać na załączonym obrazku kto mi ją zwędził. Tylko pytanie : po co?

- Kilku chłopaków ukradło mi kurtkę. Wziąłem twojego gnata żeby ją odzyskać.  

-Innej nie masz? – zdziwił się Travis.  

- Mam, ale to moja ulubiona.  

-I co zrobiłeś? Chyba nie zabiłeś gnoi?

- Nie, nastraszyłem tylko.  

- Kłamać to my, ale nie nas! Jeden nabój mi zniknął. Tłumacz się. Raz!

Nienawidzę jak na mnie krzyczą.  

- Nastraszyłem ich. Strzeliłem mu koło nogi, żeby się przestraszył i oddał mi kurtkę.  

Travis zaczął się zastanawiać, co ze mną zrobić. Chyba rozważał inne możliwości oprócz posłania mnie do grobu.  

- Skuj go – polecił Simonowi. Ja się nie stawiałem. Ale chyba chciał mnie zabić.  

Byłem w błędzie. Po chwili siedziałem w piwnicy. Ciemnej, coś łaziło po ścianach.  

- Siedzisz tu do rana. Potem wymyśle, co z tobą zrobić. A, i masz pająka na lewym ramieniu.  

Zacząłem się miotać i nieproszony gość sobie poszedł. Ja nudziłem się, nie wiedziałem która godzina ale usnąłem i noc zleciała szybko.  

W nocy Travis otworzył piwnice.  

Wyciągnęli mnie i zaczęli kopać, uderzać bejsbolem i łańcuchem grubości liny do holownika. Aua! Dobra, zrozumiałem, nigdy więcej nie kraść broni Travisa!

Przestali. Niektóre rany krwawiły, bolały bardziej lub mniej. Travis popatrzył na mnie, kiedy usiłowałem się podnieść z podłogi.  

- Nauczyłeś się czegoś? – zapytał spokojnie.  

-Tak. Nie mogę kraść twojej broni. – odpowiedziałem.  

Travis puknął się ręką w czoło.  

- I co jeszcze? – postawił kolejne pytanie.  

I w tej chwili dostałem po oczach. Nie, nie pięścią czy kijem. Latarką. Wokół ciemność, a tu latarka wali po oczach. Jezu…

- Nie kraść w ogóle? – zapytałem.  

- To pytanie czy odpowiedź? – Uśmiechnął się.  

- Odpowiedź.  

- Dobra. Zdałeś. Z powrotem do piwnicy. – Odszedł, a odchodząc zwrócił się do mnie

- Rano cię wypuścimy. Musiałem sprawdzić, czy zrozumiałeś swój błąd.  

I tak się stało. Rano wróciłem do domu, a że nie miałem ochoty iść do szkoły zostałem w domu i zjadłem kanapki, po czym spędziłem kilka godzin czytając książkę.  

Ok. 14 zadzwonił telefon. Dobra Travis, co znowu zrobiłem…?

- Co tam? - Zapytałem.  

- Masz pół godziny. Czekamy na boisku za miastem.  

Wiedziałem gdzie to jest, ale co u diabła mieliśmy robić na boisku, to nie wiedziałem. Szukać kasy zakopanej tam przez dziadka Travisa dawno temu czy zakopać jakieś zwłoki?

Okazało się, że nic z tych rzeczy.  

-Brakuje nam jednego do drużyny – powiedział Travis, gdy się zjawiłem.  

-Grasz w nogę? – zapytałem.  

- Też jestem człowiekiem. Jakim, to już inna sprawa, ale człowiekiem. Dobra, ludzie, gramy!

No i zaczęło się. Że Simon fauluje, to miałem kilka okazji się przekonać, ale gdy Travis strzelił z dużej odległości… szacun.  

Po meczu chciałem iść do domu, ale Travis powiedział, że idą jeszcze na pizze z jego siostrą i zapytał, czy nie chce iść. Pizza? Jeszcze pytasz?

- To jest Aśka – T przedstawił mi jego siostrę. Była w moim wieku, nawet ładna.  

Ale po kilku minutach zachciało jej się siku, więc zostaliśmy tylko ja i Travis. Reszta też musiała iść.  

Wiesz, nawet fajna – powiedziałem. – Nie przeszkadza ci, że mi się podoba?

- Gdyby mi przeszkadzało, już byś nie żył – uśmiechnął się.  

- Skąd wiedziałeś?

- Gapisz się na nią, to jak z nią gadasz. Młody, widać na pierwszy rzut oka, że ci się podoba. A ja nie stawiam granicy. Tylko jedną : Morda na kłodkę o moim życiu przestępczym. Nie wie, i ma się nie dowiedzieć. Stoi?

- Jasne – Akurat Asia wróciła. Reszta wieczoru minęła fajnie. Fakt, że jem pizze i fajnie się bawię z przestępcą i gościem, który w każdej chwili może mnie zabić wcale mi nie przeszkadzał. A potem odwieźli mnie do domu.  

Za jakiś czas Travis i ja napadliśmy na mały sklepik spożywczy. Chciała " nauczyć mnie rzemiosła”. Było fajnie. Ale musiałem mu obiecać, że nigdy sam nie zrobię czegoś takiego. Było super, chce jeszcze. I dostałem trochę kasy.  

Kilka dni później idąc do warsztatu znowu widziałem jakąś bijatykę w uliczce. Tym razem kilku debili kopało Travisa.  

" Pożałujesz tego, masz nam oddać tą forsę” Takie okrzyki było stamtąd słychać. Rzucając się na pożarcie lwom, pobiegłem tam i starałem się pomóc kumplowi. Ale i mnie pobili przy okazji.  

- Czy ciebie powaliło? Coś ty zrobił… - Travis i ja leżeliśmy pobici na ziemi. Mi jeszcze nie zeszły rany po laniu za broń Travisa, a teraz jeszcze to. Jemu nie podobało się, że chciałem pomóc.  

- Nie chciałem żeby cię zabili- odpowiedziałem.  

- Mogli zabić i ciebie i mnie. Spadamy stąd. – Pomógł mi wstać i zadzwonił po chłopaków, żeby po nas podjechali. Iść pieszo ze złamana nogą, niewykonalne.  

- Kto to był w ogóle? Czego chcieli? – dopytywałem w samochodzie.  

- Nie interesuj się – powiedział Travis na odczepne.  

- Ale ja chce…- Nie dał mi skończyć

- Zamknij się. Nie dowiesz się, i przestań się tym zajmować –Wkurzył się.  

Potem siedziałem w jego melinie, pijąc puszkę coli, gdy przysiadł się do mnie Lucas.  

- Kilka lat temu Travis pożyczył jakąś kasę od bosa mafii. Potem zniknął na jakiś czas. A teraz, gdy wyszedł z ukrycia, znaleźli go i chcą, co ich. – wyjaśnił.  

- Travis nie chce oddać?

- A raczej nie ma z czego oddać. Trochę wydał, potem znowu i tak kilka milionów z konta poszło. A długi on zawsze zostawia na koniec. Najpierw stawia przyjemności. Kupił żonie Ferrari, sobie tego Land Rovera i głównie na takie rzeczy rozeszła się ta kasa. A, i na dom we Francji. Takie miejsce, żeby się ukryć. Spędza tam czasem wakacje z Caroline.  

-Caroline to jego żona?

-Tak. Ok, cicho teraz. Idzie.  

Travis przyszedł, pogadał chwile i powiedział, że musi jechać do Asi do domu. Przy okazji podwiózł mnie do mieszkania.  

Trochę polubiłem tego chłopaka i chciałem mu pomóc. Postanowiłem złamać daną mu obietnice i napaść w nocy na bank. Wziąłbym Lucasa i Simona oraz kilku jego innych kumpli i razem byśmy to zrobili. Wyśmiali ten pomysł, ale powiedziałem, że jak coś pójdzie nie tak, to biorę wszystko na siebie. Zrobiliśmy to. Simon wyjawił mi duża liczbę. Travis miał kilkadziesiąt milionów długów u mafii. To nieważne, od jutra będzie mógł spać spokojnie. Jedziemy do banku. Godzina 3 w nocy.  

Systemy zabezpieczeń obszedł Michał, znajomy Lucasa, natomiast resztę sprawnie zorganizowaliśmy my. Hakerowałem kiedyś, także włamanie się do komputerów nie stanowiło najmniejszego problemu. Teraz, kiedy konto zapełnia 20 000 000 złotych, możemy wyjść z banku, i udawać że nic się nie stało.  

Następnego dnia :

-Znajdujemy Travisa, podrzucamy kasę tym debilom, czym zajmie się znajomy Lucasa i szybko wyjeżdżamy za granice. – mówiłem, gdy Travis przyjechał pod budynek.  

Opowiedziałem mu całą historie, a potem dostałem w twarz. Z nosa pociekła krew, Travis się wkurzył i zaczął się drzeć:

- Miałeś nie robić nic głupiego. Ostrzegałem cie, że sobie narobisz kłopotów! – W tym momencie Lucas powiedział, że jego kumpel już ma kasę i niedługo da ją gościom z mafii.  

Spojrzałem na Travisa, podtarłem cieknącą krew i powiedziałem

- Yo T, musimy jechać. Simon załatwił jakiegoś gościa. Ma nas przewieść na oddalone lotnisko, stamtąd weźmiemy twój samolot…

- Skąd wiesz o moim samolocie? –Urwał mi Travis.  

- Lucas mi powiedział, na co poszły te miliony co pożyczyłeś.  

- Travis, młody ratuje ci dupe, a ty się na niego wydzierasz. Trochę nie fair. O, jest nasz transport! – Lucas pokazał ręką na czarnego vana, który właśnie podjechał. Zabraliśmy kilka rzeczy z budynku i ruszyliśmy.  

Travis rzucił mi pytanie, kiedy jechaliśmy:

- Ja z Caroline będziemy mieszkać w naszej willi, a ty?

- Zostało nam kasy, to może kupiłbyś mi jakiś dom?

- I co, sam będziesz tam mieszkał?

-Tak, dam rade. Żyje tak od roku i jakoś nie umarłem.  

-Tak, ale wiesz… dzięki za ta kasę. I sory, że rozwaliłem ci nos.  

- Nie ma sprawy. – Uśmiechnęliśmy się do siebie. Jak kumple. Bo byliśmy kumplami. Zaczęło się od niewinnej akcji z plecakiem, która uratowała mi życie, a teraz gadam w najlepsze z chłopakiem, który chciał mnie zabić.  

Samolot Travisa był fajny. Lecieliśmy kilkanaście godzin, ale opłacało się. Nigdy nie byłem za granicą, a teraz Francja… wow. Odlot.  

Dolecieliśmy i pojechaliśmy do jego domu. Nareszcie poznałem Caroline. Widziałem ją tylko raz, kiedy kradłem Travisowi broń, a teraz okazała się bardzo miłą osobą.  

Dom Travisa był ogromny, miał dużo łazienek i sypialni, basen, mega ogród i boisko do kosza w środku. Super. Ale to nie jest mój dom.  

-Ten jest fajny – powiedziałem, kiedy po kilku dniach życia we Francji jeździliśmy z Travisem szukać domu dla mnie.  

-Tak, nawet fajny. Taki chcesz?

- Taak! - Staliśmy koło ogromnej willi z basenem. Była mniejsza od willi Travisa, ale podobała mi się. Było tam dużo domów na sprzedaż, ale ja wybrałem ten.  

-Travis, kup mi ten. – zadecydowałem napalony na własną wille, o jakiej kiedyś mogłem tylko pomarzyć.  

Usiedliśmy na masce jego samochodu.  

-Wiesz, mam fajny dom, fajną żonę, ale w moim domu jest jeszcze jedno miejsce, które chciałbym zapełnić. – powiedział z uśmiechem.  

- Co? – W ogóle nie rozumiałem o co mu chodzi.  

- Naprawdę chce ci kupić dom, ale nie mam serca żeby cię tu zostawić samego, bez opieki, a jestem twoim kumplem i trochę mi na tobie zależy.  

- To co ja mam robić? – Pogubiłem się. O CO MU CHODZI?

- Będziesz mieszkał w moim domu. Mam tam dużo pokoi, coś się znajdzie. Takie dziękuje za uratowanie mi życia.  

Niedowierzałem. Mieszkać z kumplem? O rany...  

Jeszcze tego samego dnia Travis pokazał mi mój pokój. Miałem garderobę, własną łazienkę, i ogromny dom. I nareszcie miałem rodzinę. Ludzi, którym na mnie zależało. Wiecie co… marzenia się spełniają. Travis z gościa, który zatrudnił mnie jako chłopca na posyłki stał się tak jakby moim tatą. Nieformalnie, ale tak się czuje. Fajnie jest tak mieszkać.  

Nareszcie mam kochająca rodzinę, dom i przyjaciół na całe życie. A wszystko przez jeden wybryk, kiedy chciałem pomóc temu gościowi w uliczce. Dobrze zrobiłem. Dzięki temu moje życie się zmieniło. Ale nigdy nie sądziłem, że ktoś taki da mi aż tyle szczęścia. Dzięki.  

Czasem osoba, która wydaje się nam posłańcem diabła, czy bezlitosnym mordercą zmieni nasze życie. Nie oceniajmy książki po okładce, nie wiem, co siedzi w sercu tego człowieka. Może on stać się bowiem przyjacielem, i kimś bardzo wyjątkowym.

EdD

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 4470 słów i 24685 znaków.

Dodaj komentarz