Karczma "Waleczny Prosiak” była jednym z najbardziej obleganych miejsc, jeśli mieszkańcom Taci’Nubily brakowało akurat rozrywki. Zapewniała nie tylko to, co inne tego typu zamtuzy, a więc: alkohol, prochy, hazard, wiecznie chętne kelnerki i żarcie, ale i oferowała coś od siebie – walki na pięści. Co prawda i w innych lokalach dochodziło do sprzeczek, bójek, rozlewu krwi i wybijania zębów, jednak miały one zwykle jakieś podłoże prywatne, nierzadko chodziło wyłącznie o śliskie ręce, zbyt dokładnie czyniące honory damom już zamężnym, zajętym, choć wciąż urodziwym. Zrazu więc prawni ich kochankowie pokazywali niechcianym adoratorom, jak rękami powinni się posługiwać prawdziwi mężczyźni, a ci zwykle gubili później zęby, starając się wytłumaczyć swe śmiałe zachowanie. Niestety, walki takie kończyły się równie szybko, jak zaczynały, były wyjątkowo jednostronne, nudne, a po ich zakończeniu widzowie nie bili braw zwycięzcy. Całkiem inaczej się to prezentowało w "Walecznym Prosiaku”.
Tutaj walczono na pokaz. Pomiędzy zawodnikami nie było konfliktów, każdy z nich traktował sprawę czysto zawodowo. Wojownicy znani i popularni mogli liczyć na przyjazne skinienia głową podczas spaceru po ulicach, darmowe kolejki stawiane przez żądnych wrażeń bywalców karczmy i pieniądze, mnóstwo pieniędzy, zapewniających dostatnie, bogate życie. Oraz uda wiecznie chętnych kelnerek. Te ostatnie nie były regułą, ale niewiasty nigdy się nie czepiały i zdawały czerpać z tego jakąś dziwną, niewytłumaczalną przyjemność. O ile można tak było nazwać bycie chędożoną przez obitego, posiniaczonego i zmęczonego walką niedźwiedzia, który delikatnością wykazywał się tylko przy wiązaniu sznurowadeł. I to nie zawsze.
Ale dla tłumu i tak liczył się zwycięzca, i nikt inny, przegrany odchodził z niczym, dodatkowo wypadając z łask społeczności. Wygrany chędożył, ćpał, pił, a potem zwracał alkohol, tymczasem ofiara musiała się po prostu pozbierać i wynieść, co nie było szczególnie łatwe po tym, jak inny goryl sprał ją do nieprzytomności. Dziwny był to sport, tak nagle zmieniający swoich faworytów. Jednego dnia pijak, drugiego już wojownik. Jednego dnia bijący, drugiego – pobity. Wbrew pozorom tego typu sytuacje zdarzały się wyjątkowo często, bowiem udział wziąć mógł każdy, co zachęcało roślejszych bywalców do spróbowania swoich sił w walce na pięści. Fakt, że większość z takich ochotników nierzadko kończyła na podłodze, w kałuży swojej krwi, zdawał się nie odstraszać kolejnych. Zaiste, dziwny był to sport, tak nagle zmieniający swoich faworytów.
Jednak Romi był inny niż jego poprzednicy. Jego przyda z areną w "Walecznym Prosiaku” nie skończyła się na dwóch walkach – wygranej i przegranej. On wiedział, że jeśli chce się utrzymać, to musi ciągle mieć się na baczności, pilnować każdego kroku, każdego uderzenia, zwłaszcza gdy wykonywane były one przez przeciwnika. Dni poświęcał na treningi, nocami sprawdzał ich skuteczność na swoich oponentach, zwykle bezlitośnie piorąc im głupie, zbyt pewne swego gęby. Romi nie zachowywał się tak jak inni wojownicy. Po wygranej walce nie pił, nie chędożył wiecznie chętnych kelnerek, nie ćpał, nie tańcował. Zamiast tego brał należne mu pieniądze i udawał się do domu, w którym już czekała na niego kochanka znacznie ważniejsza sercu niźli piszczące dziewki z karczmy.
Romi, człowiek niski, ale potężny, brzuchaty, ale zwinny, z zewnątrz sprawiał wrażenia grubasa, którego można wynająć do sprania komuś mordy, a ten nawet nie zapyta, jaki jest tego powód. Jakże więc wielkie bywało zdziwienie społeczności, gdy po zwycięstwach nie przyjmował podawanych mu niemal do ręki kufli z piwem, butelek wódki czy narkotyków, miast tego zdejmował swój płaszcz z wieszaka, wycierał spoconą twarz szalem, a potem owijał go wokół szyi i bez słowa opuszczał lokal. Mimo wszystko zabawy trwały dalej, bowiem mistrza trzeba uczcić. Nieważne czy tego chce, czy nie.
Jak każdej nocy Romi polał swoją twarz wodą, aby maksymalnie wyostrzyć zmysły, wykonał kilka ćwiczeń fizycznych dla rozgrzewki i wystąpił na arenę, darując sobie wszelkie patetyczne powitania z widownią. Ludzie jednak nie zważali na to i przyjaźnie kiwali głowami, życząc mu powodzenia. Nie rozumieli jego natury, rozumieli za to jego profesjonalizm – bez tego nie utrzymałby się tyle tygodni na szczycie, nie dając szans osobom, które próbowały go z niego zrzucić.
Czujne oczy mężczyzny nigdy nie szukały poparcia widowni, skupiały się tylko i wyłącznie na przeciwniku. A ten, po raz pierwszy od początku jego bokserskiej kariery, nieprzyjemnie go zaskoczył. Jego twarz nie wykrzywiała się w pijackich grymasach, nieudolnie imitując uśmiech, jego ciało nie cuchnęło alkoholem, nie zataczało się, kiedy wychodził z tłumu ludzi. Nie, na pewno nie. Oczy pozostawały nieprzeniknione, jak podczas uprawiania hazardu, usta zaciśnięte, a sam wojownik zdawał się być maksymalnie skupiony na swoim celu – zwycięstwie. Dobrze zbudowany, ale nie potężny, wyższy od Romiego, ale nie wysoki. Ot, zwykły mężczyzna. Przeważnie walki z takimi kończyły się tak samo – nędzna próba ataku ze strony przeciwnika, unik i szybka kontra, potem krótka seria, a następnie pobieranie pieniędzy odliczanych powoli przez właściciela karczmy przy akompaniamencie pełnych bólu jęków półprzytomnej ofiary. Tym razem jednak Romi bał się, że to właśnie on będzie tym, którego ciało pościeli podłogę na kilka następnych godzin.
Dźwięk trafionego młotem gongu przerwał mu rozmyślania, przywołując do rzeczywistości. A rzeczywistość nie prezentowała się różowo, gdyż oto przyszło mu stanąć do walki z kimś mu równym. Tak dla odmiany.
Początkowo krążyli w kółko, bacznie się obserwując, oczekując najmniejszego choćby ruchu oponenta. Pierwszy zaatakował Romi, wykonując klasyczny prawy prosty w kierunku oka przeciwnika. Uderzenie zostało jednak przyjęte na gardę i zakończone ponownym spacerem po arenie. Tłum wykrzykiwał imiona swoich faworytów, zachęcając obu do walki. Nie dawało to żadnych skutków. Obaj byli zawodowcami.
Kolejny cios wyprowadzony został z inicjatywy tajemniczego przeciwnika, ale Romi był na to przygotowany. Wykonał szybki unik w lewo, pozwalając pięści przeszyć powietrze obok niego, po czym błyskawicznie wystrzelił rękę prosto w twarz oponenta. Ten schylił się, cudem oddalając niebezpieczeństwo i uderzył z całej siły w element ciała Romiego, który został odsłonięty przy próbie ataku. Mężczyzna aż wypuścił całe powietrze z płyc, kiedy poczuł, jak silna, wyćwiczona dłoń zawodowca gruchocze mu żebra. Szybko odepchnął przeciwnika, aby dać sobie chwilę na odetchnięcie i uniemożliwić mu wykonanie kończącej walkę serii. Oto właśnie jego ciało uświadomiło mu, że w gruncie rzeczy nie potrafi przyjmował uderzeń, bo zwykle nawet ich nie przepuszczał przez swoją zasłonę. Tymczasem teraz wystawiał swoją wytrzymałość na próbę, walcząc z człowiekiem, który widocznie przewyższał go zarówno siłą jak i umiejętnościami.
Romi nie zamierzał się jednak poddawać. Był mistrzem, zwycięzcą, musiał trafić go przynajmniej raz, ale dotkliwie, tak żeby na zawsze zapamiętał swojego pierwszego przeciwnika. I los po chwili dał mu okazję, kiedy mężczyzna dostrzegł lukę w gardzie zawodowca. A tego, że była to sprytna pułapka, domyślił się za późno. Lewa pięść wystrzeliła w stronę policzka oponenta, ale on był na to przygotowany. Sprawnie wyminął ją, samemu w mig przechodząc do ofensywy. Brutalny cios trafił w to samo miejsce co wcześniej – w żebra. Romi poczuł paraliżujący ból w klatce piersiowej, ale mimo to musiał przyjąć na twarz jeszcze trzy uderzenia, serię wieńczącą jego porażkę. Decydująca o wyniku dzisiejszej walki pięść posłała go prosto na ziemię, gdzie pozostał już na kilka następnych godzin.
A więc to tak się traci przytomność, pomyślał na chwilę przed faktem.
Tłum wiwatował, ślepo oddając cześć nowemu mistrzowi, nowemu zwycięzcy. Ludzie podsuwali mu kufle pod nos, jednak on grzecznie odmawiał, jak przystało na zawodowca.
- Geniusz!
- Mistrz!
- Profesjonalista!
- Piwa mu polać! Dziwki przyprowadzić! Należy się!
- Niech kto po kelnerki pójdzie, one wiecznie chętne są…
- Twe imię, mości panie, jak brzmi?
- Adamko…
- A więc niech żyje Adamko!
- Niech żyje! Niech żyje!
Tymczasem były mistrz leżał na plecach, zapadłszy wcześniej w długi, nienaturalny sen, wywołany zmęczeniem zarówno fizycznym jak i psychicznym. Dziwny był to sport, tak nagle zmieniający swoich faworytów.
Ludzie bawili, cieszyli się, tańcowali owładnięci pijacką radością. Nikt nie zauważył więc wysokiej, ale nie olbrzymiej, szczupłej, ale nie chudej postaci idącej powoli w kierunku nieprzytomnego boksera. Nikt nie zauważył, jak jej zimne czarne oczy rozjaśniają się na widok portfela wystającego z kieszeni leżącego. Portfela wypełnionego pieniędzmi, które mistrz zawsze miał przy sobie, nie obawiając się grabieży. Bo mistrz był mistrzem i nikt go nigdy nie próbował okraść. Oczywiście to, że ludzie po prostu się go bali, nie miało nic do rzeczy.
Ale ten oto człowiek nie był już mistrzem. Teraz był nikim. Zwykłym, pobitym mężczyzną, niczym nie różniącym się od innych zwykłych, pobitych mężczyzn. A innych zwykłych, pobitych mężczyzn można było okradać, jeśli tylko nie byli w stanie się złodziejowi postawić.
Nikt nie zauważył, jak koścista ręka tajemniczego mężczyzny sięgnęła prosto do kieszeni byłego mistrza, wyjmując z niej wypełniony pieniędzmi portfel i chowając go do własnej. Nikt nawet nie domyślał się, że wystarczy kilka tygodni, żeby były mistrz z mistrza zmienił się w żebraka, żeby wychudł niemiłosiernie i wołał na ulicy o jałmużnę. Nikt nie spodziewał się, że kilka dni po ostatniej walce jego kochanka pójdzie precz, straciwszy to, na czym naprawdę jej zależało w tym związku – pieniądze i sławę partnera. A nie rzekomą miłość, którą wmawiała mu przez blisko dwa miesiące. O nie, nikt się tego nie spodziewał.
Bo i nikogo to nie obchodziło.
Jednego dnia zwycięzca, drugiego – przegrany. Jednego dnia mistrz, drugiego – ofiara. Jednego dnia bogacz, drugiego już żebrak.
I nikt nie zauważył wysokiego mężczyzny niespiesznie wychodzącego z owładniętej zabawą karczmy wraz z portfelem należącym wcześniej do byłego mistrza. Wraz z jego pieniędzmi zarobionymi ciężko na licznych walkach na arenie. Nikt tego nie zauważył. Bo i nikogo to nie obchodziło.
- Niech żyje Adamko! Niech żyje!
Dziwny był to sport, tak nagle zmieniający swoich faworytów.
Dodaj komentarz