Nekromanta

Noc była dziś wyjątkowo mroźna. Śnieg się nie pojawił, ale wiatr dął z całą swoją siłą, znacznie chyląc pobliskie drzewa ku ziemi. Księżyc świecił w pełni, rozjaśniając nizinne pustkowia i sprawiając, że niemożnością było ukryć się pośród nich. Na szczęście Sathos rozbił swój mały obóz już kilka godzin wcześniej i, wykazawszy się bystrością umysłu, postawił go nieopodal lasu tak, aby drzewa stłumiły ewentualną wichurę. Jak widać, intuicja go nie zawiodła. Cały otulony kożuchem leżał wśród porozrzucanych wszędzie skrawków prześcieradeł, które pozostały mu po nieszczęsnym ataku wilków kilka dni temu. Już dawno zamierzał wstąpić do jakiejś wioski i okraść co mniej uważnych jej mieszkańców, a ten wypadek jeszcze bardziej ponaglał potrzebę. Dodatkowo powoli kończyły mu się żywność i pieniądze – kolejne cenne przedmioty, bez których dalej nie pójdzie. Niewątpliwie musi w najbliższym czasie uzupełnić swoje zapasy.
Sathos, znużony rozmyśleniami, szykował się właśnie do snu, gdy nagle zauważył sylwetkę zdecydowanie wyróżniającą się z raczej schematycznych kształtów lasu. Nieznajomy szedł wolno, co było dziwne, ponieważ wiatr dął w stronę, która powinna wręcz przyspieszyć jego chód. Nie zamierzał jednak ryzykować – co prawda nie miał przy sobie nic wartego dla pospolitego złodzieja grabieży, ale był przeciwny narażaniu swojego życia wyłącznie przez lenistwo. Wstał ostrożnie, nie chcąc, aby kożuch zsunął mu się z ramion i odfrunął w dal, po czym pogrzebał chwilę między ubraniami i wyciągnął swój krótki, choć ostry jak brzytwa miecz.

- Nie zbliżaj się! – krzyknął, mimo że wiatr dął z taką siłą, że praktycznie niemożliwym było go przekrzyczeć.

Nieznajomy podniósł ręce do góry, sygnalizując, że nie ma broni bądź nie zamierza walczyć. Sathos po krótkiej chwili myślenia skinął głową przyzwalająco i opuścił miecz. Usiadł powoli z powrotem na miejscu, jednak nie tracił czujności, zakładając na szyję swój ukochany medalion, uprzednio leżący obok śpiwora. Gotowy był przekląć tajemniczą postać od wszystkiego, co tylko udało mu się wyczytać z Księgi. Sathos nie lubił się patyczkować, wolał zrobić coś raz, a dobrze. I najlepiej, żeby jego przeciwnik ucierpiał przy tym jak najbardziej.
W końcu nieznajomy doszedł wreszcie do małego obozowiska, skinął głową gospodarzowi, po czym usadowił się naprzeciwko niego. W czasie, kiedy siadał, spod koca, którym się okrył, wychyliła się jego głowa – ostre rysy twarzy, średnia czarna broda i długie włosy tego samego koloru. Zero blizn, zero skaz, aczkolwiek zdążyło się już pojawić kilka zmarszczek. Dni młodości mijały mu bezpowrotnie. Zdawał się być jasnej karnacji, choć blask księżyca dodawał mu groteskowego połysku.

- Tak bez ogniska? – zagadnął gość.
- Żeby wiatr je zdmuchnął? – odpowiedział drwiąco Sathos.
- Ognisko da się rozpalić tak, że wiatr nawet go nie tknie – stwierdził z tonem znawcy. – Wystarczą pewne umiejętności.
- Nie lubię ognia – skwitował krótko obozowicz.
Mimo wszystko nieznajomy nie wydawał się speszony i po chwili wyskoczył z jeszcze bardziej śmiałym pytaniem:
- Masz pan wino?

Sathos początkowo dał wyprowadzić się z równowagi i przez chwilę patrzył tępo na rozmówcę, ale szybko otrząsnął się ze zdziwienia, sięgając do jednej z toreb leżących obok namiotu. Wyciągnięte z niej dwie butelki pełne bordowej substancji zdawały się satysfakcjonować gościa, bowiem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Sathos rzucił mu jedną, sam sprawnym ruchem otwierając drugą i wypijając sporą jej zawartość. Ostry napój zapiekł go w gardle wyjątkowo mocno, jak na tego typu alkohol – nie było w tym jednak nic dziwnego, każdy znajomy obozowicza wiedział, że nie gustuje on w łagodnych trunkach.
Nieznajomy ostrożnie wypił trochę i niemal natychmiastowo jego wargi wykrzywiły się w grymasie.

- Mocne – mruknął, biorąc kolejny łyk. – No to jak cię zwą?
- Sathos – odpowiedział.
- Adriel wita – uśmiechnął się gość. – Włóczę się po tym świecie, od kiedy pamiętam. Z rodziców dumny nie jestem, ale ich się nie wybiera, więc po prostu za często o nich nie myślę, nie wspominam. Chcieli, żebym został zwykłym, mężnym rycerzem, jednak to nie było dla mnie. Dlatego uciekłem. Ech, widziałem w życiu już wiele rzeczy, kolego, ale jak obaj dobrze wiemy to, co dzieje się ostatnio przechodzi ludzkie pojęci. Czuję się czasami trochę jak bohater jakiejś tandetnej książki przygodowej pisanej przez tych maminsynków z bibliotek.

Sathos zamyślił się, markując to sporym łykiem wina. Nie był pewien czy powinien opowiadać o swoim życiu dopiero co poznanemu mężczyźnie, ale alkohol nieco rozluźnił jego język, więc gdy tylko butelka odsunęła się od ust, rzekł:

- Pochodzę z Incipiens. Moja rodzina mieszka tam od pokoleń i szanuję tę tradycję, ale ostatnimi czasy pewne… okoliczności zmusiły mnie do opuszczenia tamtejszych stron.
Adriel zaśmiał się gromko.
- Pewne okoliczności, powiadasz? Incipiens, ucieczka, do tego starym bym cię nie nazwał. A obiło mi się o uszy wiele historii na temat uczelni magicznych w okolicach owych ziem. Czyżby Czystka w końcu was dopadła, hę?

Sathos milczał, nie chcąc zdradzić swojemu rozmówcy nic więcej. Mężczyzna przyglądał mu się z zaciekawieniem, lekko głupawo się przy tym szczerząc i przemówił dopiero, kiedy jego wzrok padł na amulet wiszący na szyi gospodarza.

- No proszę, proszę, nigdy bym się nie spodziewał, że starając się przeżyć dzisiejszą wichurę, zawędruję do małego obozu rozbitego przez zbiegłego maga… No to jak, kolego, za karę zamienisz mnie w żabę? – uśmiechnął się pogardliwie Adriel. – Dobra, koniec żartów, bo jeszcze się okaże, że naprawdę tak zrobisz. Przyznam jednak szczerze, iż kiedyś tego typu zdanie o was nie schodziło z moich ust. Po prostu uznawałem magów za gości, którzy potrafią robić fajne sztuczki i wyczarowywać śliczne świecidełka, ale jak przyjdzie co do czego, to pożytku nie ma z nich żadnego. Wszyscy trzęśli przed nimi portkami, a ja śmiałem im się w twarz i pokazywałem tyłek za każdym razem, gdy któryś z nich mnie przeklinał – tu brodacz wziął potężny łyk wina ze swojej butelki. – Ale to, co ostatnio zobaczyłem w Niteris… Straszne. Wcześniej byłem sceptyczny wobec tej całej Czystki. Myślałem, że to może Zakon chce was mieć wszystkich w jednym miejscu i swoją armię utworzyć. Jednak, kiedy moje oczy padły na te wypatroszone do kości ciała, skóry spuchnięte niczym purchawki z powodu braku krwi i wszechobecną pożogę ściekającą ze spalonych, zniszczonych budynków zrozumiałem, że was trzeba pilnować. Dopiero teraz wiem, jak bardzo potężni i groźni dla świata możecie być. Was trzeba uważnie pilnować… No ale ty uciekłeś, prawda? Czyli niedługo znowu się spotkamy, a wtedy eksploduję pod ciśnieniem własnej krwi czy raczej wypluję ją całą, kropla po kropli?
- Nie param się magią krwi – stwierdził beznamiętnie Sathos. – Jestem nekromantą, nie hemomagiem.
- Nekromanci! Hemomagowie! Jak dla mnie jeden czort! No bo czym wy się od siebie niby różnicie?
- Może tym, że jedni mają władzę nad śmiercią, a drudzy nad krwią? – zadrwił z niego nekromanta.
- Nie sil się na ironię, mój kolego – mruknął niespeszony. – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Byliście dla nas kiedyś podobnym cierniem w dupie, jak tamci spaczeńcy teraz. Odpuściliście dopiero, kiedy Zakon ogłosił waszą sztukę magiczną legalną i mogliście wreszcie zacząć studiować ją w spokoju. Inaczej nadal krylibyście się po kątach i straszyli nas po nocach krzykami nieumartych.
- Nie sądzę. Gdyby nie nekromanci, ludzie nigdy nie przetrwaliby powstania kongów. To takie śmieszne, gdy wieloletni niewolnicy nagle buntują się i prawie wygrywają wojnę, prawda? Jeżeli wtedy nie uznalibyśmy za stosowne tymczasowo wskrzesić kilkuset zmarłych żołnierzy i wspomóc waszą armię, padlibyście pod naporem małpich królów niczym robaki.
- Nie ujmuję wam zasług – stwierdził Adriel, popijając wino. – Jednak to nie znaczy, że jesteście nieskazitelnie czyści. Przez lata nad dręczyliście, więc nie liczcie teraz na zbytni szacunek.
- Nie pragnę szacunku, lecz świętego spokoju – powiedział Sathos, odsuwając się lekko w stronę namiotu, aby się o niego oprzeć. – Wiatr wieje coraz ciszej.
- Na pewno go nie dostaniesz, skoro uciekasz przed Zakonem – Adriel zignorował ostatnią uwagę nekromanty. – A jeśli nawet uda ci się przeżyć, to w końcu napatoczysz się na hemomagów i wtedy… bęc! Nikt nie oprze się ich mocy.
- Hemomagia jest najbardziej pierwotną ze sztuk magicznych – zdenerwował się ignorancją rozmówcy Sathos. – Jest przeznaczona dla niecierpliwych. Dla tych, którym nie chce się zgłębiać tajników innej wiedzy. Wystarczy zawrzeć Pakt Krwi, aby przejąć większą część siły hemomagicznej. O czymś takim nie ma mowy w przypadku innych dziedzin, gdzie często trzeba poświęcać nawet dziesiątki lat na szlifowanie swoich umiejętności. Jak myślisz, dlaczego najwybitniejsi magowie są zwykle bardzo starzy, co? Ja, trenując nekromancję zaledwie kilkanaście lat, jestem niemal pewien, że pokonałbym w pojedynku tych twoich potężnych krwiopijców.

Adriel podrapał się po brodzie, plamiąc ją bordową substancją. Wyglądał teraz tak ohydnie, że Sathos niemal skrzywił się z obrzydzenia.

- Na czym polega Pakt Krwi? – wypalił nagle ni stąd, ni zowąd.
- Założenia Paktu Krwi znają nawet najmłodsi adepci – odparł nekromanta. – Każdy mag wie, jak go wykonać. I nikt inny nie musi – Sathos widział kiedyś na własne oczy, jak jego niegdyś bliski przyjaciel zbrukał swą moc pożogą i nigdy później nikomu o tym nie opowiedział. Był wtedy dopiero na drugim roku i zawędrował ze znajomym trochę zbyt daleko w głąb sieci podziemnych tuneli. Mówiono, że znaleziono go roztrzęsionego i całego ochlapanego krwią na dziedzińcu. Rada szkoły uznała, iż stracił pamięć w wyniku szoku, ale on doskonale wiedział, co się tam wydarzyło. Nigdy tego nie zapomni. Wyglądało to osobliwie - przyjaciel rozciął sobie rękę nożem, a później tchnął w nią siłę, wypowiadając przy tym słowa przysięgi. A wszystko to w ciągu zaledwie kilku minut. Wtedy widział go po raz ostatni.

Z zadumy wyrwał go Adriel, który dość głośno opróżnił w końcu zawartość butelki i rzucił ją w stronę lasu. Sathos zauważył, że gość zdążył już zrzucić z siebie znaczną część koców, którymi się wcześniej okrył. I miał rację, gdyż wiatr niemalże ucichł, a ciepłe, lecz suche powietrze znowu dało o sobie znać. Podążając za jego przykładem, nekromanta również pozbył się części prześcieradeł.

- Słyszał o kongach? – zagadnął ponownie Adriel.
- Co z nimi?
- Sytuacja robi się napięta. Ludzie nie brali udziału w dużej wojnie już od dłuższego czasu, ale prawdopodobnie sielanka za długo jeszcze nie potrwa. Król Kedel założył kopalnie na północy niemalże w tym samym momencie, kiedy władca kongów zlecił części mieszkańców bardziej zaludnionych miast przesiedlenie się na tamte tereny. Co prawda, ziemia była i nadal jest niczyja, ale wszyscy znamy nasze ambicje i wojowniczość małp. Żadna strona nie odpuści, więc możliwe, że dojdzie do bitwy o północne ziemie. A stąd to już bardzo krótka droga do prawdziwej wojny.
- Nie pierwsza, nie ostatnia – stwierdził Sathos. – Tym bardziej, że ludzie od zawsze mieli na pieńku z Kongami.

Adriel uśmiechnął się.

- Raz już wygraliśmy, to i teraz damy radę.
- Sami byliście sobie winni – powiedział nekromanta. – Gdyby nie wasze chore ambicje i to, że zrobiliście z tej rasy niewolników, nigdy by do tego nie doszło. Musieliście wykazać się niezwykłą głupotą, skoro nie wpadliście na to, iż pewnego dnia małpom znudzi się bycie ludzkimi pachołkami i staną do walki o swoje prawa. Zwłaszcza, że przewyższają was fizycznie i maja w sobie dusze buntowników. Gdyby nie my, nekromanci…
- A ty, kurwa, znowu to samo - zdenerwował się Adriel.
- …to nie stłumilibyście tego jebanego powstania. To armia żołnierzy wskrzeszonych przez nas ostatecznie ich pokonała. I całe, kurwa, szczęście, że ówczesny król nie zdecydował się na ponowną zabawę w niewolnictwo, bo właśnie teraz kongowie wygrywaliby drugie powstanie.
Gość machnął ręką lekceważąco. Chyba chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu nagły i ostry kaszel, którym się zaniósł. Sathos uśmiechnął się pod nosem. Właśnie oto nastąpiło jego małe zwycięstwo.
- A jednak kłamałeś – stwierdził chłodno. Adriel spojrzał na niego zdziwiony, nie przestając kaszleć. – Nie jesteś wędrowcą.

Mężczyzna krztusił się coraz bardziej, już po chwili zaczął wypluwać krew. Sathos podniósł butelkę swojego wina i podetknął rozmówcy pod nos, aby ten mógł powąchać jej zawartość.

- Nie czujesz? Tego ostrego, niemalże parzącego drogi oddechowe zapachu? To stuffin – Sathosowi wydawało się, że na dźwięk tych słów Adriel zblednął jeszcze bardziej. – Trucizna niegdyś bardzo popularna i często używana, teraz niszowa i niesprawdzająca się w większości przypadków. Zawodzi pod kilkoma aspektami. Potrzeba dużej dawki, by zabić człowieka, więc nie może być używana do łagodnych napojów i jedzenia. Ponadto pewna ilość stuffinu zawarta jest w powietrzu na terenach wulkanicznych lub górzystych, dlatego mieszkający nieopodal ludzie muszą uodpornić się na nią w dzieciństwie. Nie jest to specjalnie trudne, wystarczą minimalne, nieszkodzące zdrowiu dawki dodawane do posiłków przez okres kilkunastu miesięcy, aby już nigdy więcej nie był on dla nas groźny. Poza tym to świetna przyprawa, niewrażliwi na jej działanie bardzo często dodają ją do np. win w celu wzmocnienia ich smaku.

Na dobre rozkaszlany Adriel praktycznie wymiotował już krwią, ale to nie przeszkodziło mu w próbie chwycenia Sathosa za gardło. Jednakże, kiedy tylko dotknął skóry nekromanty, amulet na jego szyi rozbłysnął, a ręka mężczyzny odskoczyła do tyłu, zwęglona na krawędziach, które znalazły się przy twarzy maga.

- Nie pragną uodparniać się na tę truciznę tylko pewne typy ludzi – ciągnął, jak gdyby nigdy nic, Sathos. – Szlachetnie urodzeni, żebracy i osoby osiedlone w miejscach pozbawionych stuffinu na stałe. Nie wiem, do której z tych osobistości należysz i szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodzi, ale miałeś wobec mnie nieczyste zamiary. A jak pewnie dobrze o tym wiesz, magowie nie słyną z wyrozumiałości. A tym bardziej nekromanci.

Adriel spojrzał na niego po raz ostatni z gniewem w oczach, po czym zwymiotował krwią, a jego ciało zwiotczało, opadając prosto na bordową kałużę.
Sathos wstał niespiesznie, podszedł do ofiary i starając się nie zachlapać swojego odzienia, dokładnie ją przeszukał. W kieszeniach znalazł mnóstwo śmieci i innych drobnostek, ale przywłaszczył sobie tylko kilka z nich – srebrny sztylet, niewątpliwie sporo warty, manierkę z wodą, bochenek chleba i rulon papieru, którego treść nekromanta przewidział natychmiast, gdy nań spojrzał. Nie rozwinął go jednak od razu. Wpierw sprzątnął dokładnie obóz, wszystko pakując do swojego plecaka i klękając tuż obok zakrwawionych zwłok Adriela, rozpoczął codzienny rytuał. Kiedy tylko zdjął z szyi amulet i wyciągnął go przed siebie, drugą dłoń kładąc na piersi, czas wokół niego jakby się zatrzymał. Ćwierkania ptaków momentalnie ucichły, drzewa przestały szeleścić, a powietrze praktycznie zniknęło. Chwila ta nie trwała zbyt długo. Nekromanta szybko zdjął rękę z tułowia, co spowodowało ułożenie się symboli na amulecie w sylwetkę węża, ale już po chwili wróciły do swojej pierwotnej postaci. Medalion wrócił na szyję Sathosa. Ten wiedział, że rytuał nie jest wymagany do zachowania mocy magicznych, ale w uczelni odprawiano go każdego dnia, a on czuł silną potrzebę pielęgnowania tego zwyczaju. W takich chwilach bał się, że tęsknota za dawnymi przyzwyczajeniami w końcu zmusi go do powrotu do domu. Wiedział jednak, iż jest to niemożliwe. Wracając, naraziłby się Zakonowi, który wszcząłby bardziej zdecydowane kroki ku jego schwytaniu. Tymczasem włócząc się po świecie, był po prostu kimś niewidzialnym, nieznacznym. I właśnie to podobało mu się najbardziej.
Po kilkudziesięciu minutach Sathos był już przygotowany do dalszej wędrówki. Co prawda, słońce jeszcze nawet nie pojawiło się na horyzoncie, ale nie czuł zmęczenia i nie chciał, by jakiś przypadkowy przechodzień powiązał martwe ciało mężczyzny z jego osobą. Jeśli ma być niewidzialny, musi pozostać w cieniu.
Nekromanta wyjął wcześniej schowany do kieszeni rulon papieru i rozwinął go. Było to ogłoszenie. Informacja o nagrodzie za sprowadzenie każdego zbiegłego adepta sztuk magicznych. Niezbyt wysoka, ale z pewnością zadowoliłaby człowieka, który w tej chwili leżał bezwładnie nieopodal Sathosa. Ten po raz ostatni spojrzał na jego zwłoki, mówiąc:

- Pomyliłeś mnie z kimś innym. Ja nie dam się uwięzić. Nigdy i nikomu.

Ściółka leśna zarzęziła pod stopami mężczyzny, kiedy ten ponownie wyruszył w drogę. Wiatr ucichł już na dobre i nie dało się wyczuć nawet najmniejszego podmuchu. Wszystko zapowiadało wyjątkowo miłą podróż.

Shooty

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 3061 słów i 17956 znaków.

8 komentarzy

 
  • Florex

    Powinieneś zrobić z tego książkę :)

    5 cze 2013

  • Vasamir

    Wspaniałe opowiadanie.  :smile:

    13 gru 2012

  • Morosov

    Dolaczam do reszty, opowiadanko I klasa. Sub leci.

    24 lip 2012

  • Anka

    Wow...To jest wspaniałe... Zastanawiam się dlaczego nigdzie nie mogę znaleźć tak dobrych książek/opowiadań o.o

    20 cze 2012

  • Azek

    Nawet spoko. Tylko troche krótkie

    6 kwi 2012

  • KAKaśka

    super!  Pwłne uznanie!!!

    15 mar 2012

  • komentarz:

    porządne opowiadanie, pełna "profeska"

    13 mar 2012

  • anonim100

    Wow! Kolego, naprawdę niesamowite opowiadanie! :)

    10 mar 2012