Martwa sfera cz. III

Martwa sfera cz. IIIŚwieca na poszczerbionym stole już prawie się wypaliła. Skromne światło ognia oświecało jej delikatne, kobiece rysy twarzy. Pomarańczowy płomyk odbijał się w błękitnych oczach niby w lustrze. Reina, gdyż tak się przedstawiła, miała na sobie ten sam pancerz co podczas walki z demonem. Acz teraz przybrała łagodniejszy wyraz twarzy.
     Z tego, co widział, Vermond wywnioskował, że to Reina była mózgiem pozostałych przy życiu ludzi. Jak wcześniej rzekła, ukrywali się w katakumbach przez ostatnie dwadzieścia lat. Żywili się szczurami i robalami, żeby przetrwać. Jak wcześniej dawali sobie radę ludzie, tego nie mogła orzec, albowiem sama liczyła zaledwie dwadzieścia trzy lata, zaś wcześniejszy okres stanowił dla niej zamgloną tajemnicę. "Starcy nie chcieli mi powiedzieć, jak ludzie uratowali się przed apokalipsą sprzed trzystu lat”, powiedziała, "nie patrzę w przeszłość, lecz przyszłość, elfie”.
     Vermond liczył dwieście trzynaście lat, lecz mimo to przez całe życie nie spotkał żadnego człowieka. No, chyba że w starych, pożółkłych księgach, ale wizja artystyczna nie umywała się do widoku rzeczywistego. Vermonda najbardziej urzekły spojrzenia ludzi, pełne pewności, ambicji i samozaparcia. Chcieli przetrwać...
     Chcieli żyć.
     A teraz, siedząc na niewygodnym krześle w starej chacie, Vermond zdawał się na łaskę Reiny. Nie chciała go zaprowadzić do katakumb. Jeszcze nie...
     Wpierw chciała poznać jego zamiary. Chciała się dowiedzieć, czy może mu zaufać.
     I właśnie w takiej chwili byli teraz Vermond i Reina. Sami, z daleka od innych uszu, w zapyziałym pokoju śmierdzącym szczurami i mokrym futrem.
     Reina skrzyżowała ręce na piersiach i zdmuchnęła pukiel złotych włosów z czoła.
- Powiedziałam ci, jak sobie radziliśmy – rzekła Reina – i jak przetrwaliśmy. Teraz twoja kolej.
     Elf westchnął.
- Słowa me nie zaspokoją twej ciekawości, człowieku – odrzekł z paskudnym spojrzeniem. - Doceniam waszą pomoc w katedrze, ale wiedz, że sam również poradziłbym sobie z poczwarą.
- Czyżby?
     Vermond przytaknął głową.
- Wy ukrywaliście się w katakumbach, lecz my, mroczne elfy, trwaliśmy na powierzchni. Walczymy po dziś dzień z umarłymi i demonami. Zahartowała nas rzeczywistość, złotowłosa, brutalniejsza niż z którą ty miałaś do czynienia.
     Reina milczała.
- Wiesz, co to za uczucie, kiedy rozrywają twojego ojca na twych dziecinnych oczach? Potrafisz sobie wyobrazić uczucia, które towarzyszą ci, kiedy opętańce gwałcą twoją matkę, siostry i rodaczki? Wątpię. Wojna to brutalność, o jakiej nie chcieli ci powiedzieć nawet ci twoi "starcy”. Wiesz dlaczego? Bo byście tego nie zrozumieli. Nie pojęlibyście łez zmieszanych z krwią, lśniących kling rozpruwających wnętrzności ludzi, z którymi na co dzień widywałaś się z uśmiechem i ciepłem w sercu. Nie pojęlibyście oczami wyobraźni widoku przyjaciół duszących się w błocie i kałużach własnej krwi.
     Vermond zawiesił głos. Chcąc nie chcąc, przywiódł przed oczy widok sprzed dwustu lat... Dzień, który towarzyszy mu każdej nocy, odwiedzając go w każdym koszmarze.
     I ta twarz, bliznowata, blada, o ognistych oczach i krzywych ustach... z mieczem unoszonym do góry...
- Może i masz rację, elfie – powiedziała w końcu Reina. - Lecz my, ludzie, musimy się dostosować niezależnie od sytuacji. Świat zszedł na psy, a my się w nim zadomowiliśmy. Taka nasza dola, taki nasz świat. - Spojrzała mu w oczy. - Nie wiem, jak wyglądała moja matka... jak wyglądał mój ojciec, nie wiem, kto jest mym bratem lub siostrą krwi, ale wiem, że ci ludzie, którzy dzisiaj walczyli ramie w ramię, to moja rodzina. Rodzina, która przetrwa wszystko: głód, pragnienie, smutek i żal; ból, cierpienie i zawiść. Aż w końcu, pewnego dnia, odbudujemy nasze królestwa ze wzniesionymi mieczami i nasadzonymi strzałami. Krzyk, jaki usłyszy świat, będzie dniem zagłady dla naszych oprawców.
     Vermond przytaknął głową.
     Zamilkli. Ale na krótko.
- Pod katedrą był portal – zmienił temat Vermond. - Bestia miała być ofiarą mych mieczy. Skoro spotkałem się z nią... przedwcześnie, to znaczy, że ktoś otworzył portal.
- Nie my.
- Jak to?
     Reina wstała i podeszła do kołczanu i łuku zawieszonych na gwoździu. Pogładziła je i westchnęła.
- Myśleliśmy, że w katedrze znajdziemy jakiś prowiant, a może nawet jakąś broń. Nie mamy kowali ani łuczarzy, więc musimy pozyskiwać sprzęt w inny sposób. Przeczesywaliśmy komnaty, z których opętańcy utworzyli zbrojownie. Usłyszeliśmy ryk. Postanowiliśmy to sprawdzić, i wtedy spotkaliśmy ciebie, elfie.
     Więc ktoś jeszcze stara się pozyskać pieczęcie, dumał Vermond. Pytanie tylko, czy jest przyjacielem, czy wrogiem...
     Wtedy drzwi trzasnęły o ścianę, kiedy do środka wparował jeden z łuczników.
- Reina! - krzyczał, łapiąc oddech. - Demony! Całe zastępy!
     Reina porwała łuk i kołczan, po czym wybiegła na zewnątrz.
- Kobieto – zatrzymał ją Vermond. - Chciałaś się dowiedzieć, czy można mi ufać. Oddajcie mi miecze, i pozwólcie walczyć. Dowiodę zaufania przelewając krew naszych wrogów.
     Reina długo spoglądała na twarz Vermonda.
     Najwyraźniej jednak wyczytała z nich prawdę, gdyż poleciła łucznikowi:
- Oddajcie jego ostrza. – Po czym wybiegła w mroźną noc.
     Vermond splunął i strzelił karkiem.
- Wygląda na to, panie, że ktoś wyprzedza nas o krok. Lecz nie martw się, odzyskam pieczęć, a potem zdobędę pozostałe.
     Po tych słowach wybiegł w pochmurną i nieprzyjemną noc, w której grały już szczęki stali, okrzyki, lament i syk magii.
     Choć Vermondowi nikt nie towarzyszył w chacie, to jego słowa dotarły do uszu jego pana - Anioła Śmierci.

Vasamir

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 1018 słów i 5858 znaków.

1 komentarz

 
  • kryspin27

    Pisz dalej

    18 wrz 2013