Łowca Szczęścia

Nastał zmierzch. Wchodząc na cmentarz wyczułem dziwną aurę, aurę zupełnie do tego miejsca nie pasującą. Po chwili dostrzegłem skąd mogła się wziąć. O jedno ze starych, rosnących tu od zawsze drzew siedziała oparta ciemna istota z rysownikiem. Szkicowała z pasją tak silną, że dało się ją wyczuć na odległość. Nie zauważyła mnie. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Kto to? Widziałem wiele aniołów, one wydzielały podobną aurę, ale nie przypominała żadnego z nich. Driada? Nimfa? Kimkolwiek była intrygowała swoją tajemniczością. Czułem, że przyciąga mnie do siebie. Patrzenie na nią stało się uzależniające.  
Nagle zerwał się wiatr. Jedna z kartek jej szkicownika wyfrunęła i wylądowała obok mnie. Podniosłem ją. Czerpany papier był przyjemny w dotyku. Wyglądał na produkcję słynnych mistrzów sztuki papiernictwa z Mausbruck. Miałem z nimi styczność kilka lat temu, kiedy szukałem starych ksiąg filozoficznych zapisanych runami. Jak wiadomo w Mausbruck jest jedna z największych bibliotek na północ od dzikich zboczy gór Gullhimmeln zamieszkiwanych przez trolle i krasnoludy.  
Rysunek przypominał wczesną twórczość Caspara Davida Friedricha. Pełen pasji i smutku. Nie wiele wyjaśnił. Próbowałem odgadnąć kim jest ta piękna postać i co tu robi, ale zamiast odpowiedzi pojawiały się coraz to kolejne pytania. W tym najważniejsze z nich: czy jest prawdziwie szczęśliwa?
Wiedziałem, że muszę z nią porozmawiać. Obawiałem się, że ujawnienie się spłoszy ją. Musiałem zaryzykować. Podchodziłem powoli, przykucnięty, niczym łowczy do wypatrzonej zwierzyny. Żadna gałązka czy kamień nie mógł mi przeszkodzić poruszać się bezszelestnie. Nagle tajemnicza istota wstała. Spojrzała w moją stronę i gestem przywołała mnie do siebie. Jej twarz była delikatna, a cera blada. Rude włosy opadały jej na ramiona. Miała czuły i głęboki wzrok. Czułem, że przenika mnie na wskroś.  
-A więc szukasz prawdziwego szczęścia? – zapytała z brakiem jakiegokolwiek przejęcia. – Niestety, nie mogę Ci go dać.  
Zupełnie zapomniałem co jeszcze przed chwilą mnie tak trapiło i frustrowało. Liczyła się tylko ona. Całkowicie zahipnotyzowany pragnąłem dowiedzieć się o niej czegoś więcej.  
- Kim jesteś? – moje pytanie zdawało odbijać się potężnym echem.  
- Twoim wyobrażeniem szczęścia. Pojawiam się, gdy ktoś czegoś naprawdę pragnie i daje im to. Dawałam ludziom mądrość, natchnienie, piękno. To wszystko mija, zmienia się i traci wartość. To tylko namiastka prawdziwego, wiecznego szczęścia, którego nie mogę Ci dać. Nie potrafię. Moje imię, pytasz? Ludzie dawali mi różne imiona. Wenus – to chyba lubię najbardziej. Aura, cóż, ja jej nie czuję, ale to anielska aura, aura nadziei i dobroci. Nie patrz tak na mnie. Już doskonale wiesz, że czytam w Twoich myślach. Gdybyś był bardziej przytomny spostrzegłbyś, że rozmowa toczy się tylko w Twojej głowie – mówiła jakby to było coś oczywistego. – Tajemnicą szczęścia jest wiedzieć, gdzie go szukać. Próbuj tam, gdzie się go nie spodziewasz.  
Wenus rozjaśniała oślepiającym blaskiem i zniknęła. Poczułem na ustach delikatny powiew wiatru. Wiedziałem, że ruda piękność żegna mnie pocałunkiem.  
Zostałem sam. Nic nie rozumiałem. Coraz więcej pytań. Żadnych odpowiedzi. Pustka. Stojąc po środku zrujnowanego cmentarza zdawałem sobie sprawę, że nie wiem co dalej. Miejsce gdzie nie spodziewam się szczęścia? Miejsce pełne smutku…
Po omacku szukałem rozwiązania. Błądząc myślami po wszystkich znanych mi światach ruszyłem w stronę wsi.  
Na horyzoncie przede mną pojawiał się zarys małej wioski. Parterowe domy ze szpiczastymi dachami pokrytymi strzechą były ustawione równo wzdłuż drogi. Było późno. Chłopi powoli schodzili z pól do chałup. Dochodząc do łąk i pastwisk rozpościerających się przed gospodarstwami trafiłem na rolnika ściągającego krowę na noc do obory. Wyglądał na zmęczonego. Był stary, rzadkie i przetłuszczone siwe włosy wystawały mu z czarnego brudnego od błota beretu. Zatrzymał się, oparł o łopatę, którą niósł w ręce i spojrzał na mnie badawczo.  
-Pochwalony! – rzucił w moją stronę. – Czego tu szukacie? Tu nawet podatków nie ściągają, taka dziura! Nic tu nie znajdziecie.  
-Szukam szczęścia – ludzie w tych okolicach przyzwyczajeni byli do bezpośredniości. Przed wiekami rejony te były zalane przez morze i gdy po odejściu wody pojawiali się tu pierwsi osadnicy widywali się rzadko, dlatego jak się już widzieli, rozmawiali o wszystkim otwarcie. Teraz jest ich znacznie więcej, ale ich długowieczna samotność odcisnęła swoje piętno i nie daje o sobie zapomnieć. – Jesteście szczęśliwi, gospodarzu? – zapytałem.  
-Ja tam o szczęściu nic nie wiem, ale jak coś zgubię, to się modlę do świętego Antoniego, co patronem od rzeczy zagubionych jest.  
-I co? Pomogło kiedyś?
-Nigdy – odrzekł przeciągle. – Ale kiedyś nauczyli, to tak z przyzwyczajenia. A nóż się w końcu uda. Chociaż ja to nigdy w to do końca nie wierzyłem. Niech pan do księdza dobrodzieja idzie. On to dobry człowiek jest. Dużo książek ma. Na pewno wie, gdzie to całe szczęście znaleźć. Ale po co to komu? –zapytał jakby samego siebie.  
-Jak do niego trafić?
Chłop wskazał mi maleńkie wzniesienie za zabudowaniami, na którym stał ledwo widoczny ceglany kościół i ruszyłem w jego stronę. Przechodząc przez wieś trafiłem w końcu na rozwidlenie. Jedna ze ścieżek prowadziła w stronę lasu, a druga do świątyni. Idąc zastanawiałem się, czy to co robię ma sens. Przez całe życie słyszałem zdania, że szczęścia nie ma, że to iluzja. Nieobce mi były stwierdzenia, że tylko człowiek głupi i naiwny może uważać się za szczęśliwego. Coraz częściej sam zaczynałem wątpić w jego istnienie. Byłem rozdarty. Powodem rozpoczęcia moich poszukiwań było przecież udowodnienie, że można być prawdziwie szczęśliwym, że istnieje jego źródło. Nagle miałbym się poddać i przyznać wszystkim rację? Nie mogłem się zatrzymać, za mną było już tak wiele.  
Zanurzony w głębokich rozmyślaniach doszedłem do kościoła. Była to stara ruina. Niewielką gotycką budowlę otaczał piękny starodrzew. Niegdyś kolorowe witraże jeśli nie były rozbite, zasłaniała je warstwa kurzu i pajęczyn. Dziurawy dach nadawał miejscu wrażenie opuszczonego od lat. Złudzenie to jednak po chwili znikło, kiedy zobaczyłem tablicę ze świeżo przybitym pergaminem. Był to nekrolog. Co ciekawe, w tych stronach są one bardzo rozbudowane. Niejaki Jirij z Jarzębinowego Jaru zmarł śmiercią naturalną pozostawiając dziewięcioro dzieci, żonę, stado pięćdziesięciu sztuk bydła, dwadzieścia świń, dwa wozy, etc, etc. Czytając to powstało tylko jedno pytanie: czy umarł szczęśliwy?  
-Pielgrzym! Prawdziwy pielgrzym! – wyrwał mnie z zamyślenia skaczący niczym zając wysoki mężczyzna w średnim wieku ubrany w sutannie. – Witam u świętego Antoniego! Szczęść Boże! Dawno nie było u nas pielgrzyma.  
-Właściwie, to nie jestem pielgrzymem – zacząłem wyjaśniać. – Ja tylko szukam…
-No a kto szuka jak nie pielgrzym? – przerwał mi ksiądz. – Zapraszam do siebie na kolację. A tak przy okazji, jestem ojciec Teofil.  
Duchowny zaprowadził mnie do zastawionego średniej wielkości pokoju. Środek pokoju zajmował stół, na którym stało tak wiele rzeczy, że ledwie było spod niego widać bladożółty obrus. Wśród przedmiotów znajdujących się na blacie stołu największą część stanowiły ułożone w nierównych stosach książki, dokumenty i różnego rodzaju zwoje.  
O książki oparty był obraz, wyglądał na reprodukcję lub dobrą kopię jednego z malarzy romantycznych ukazujący cierpiącego Chrystusa w koronie cierniowej z krzyżem na plecach. Na myśl mi przyszło, że odkupiciel i zbawca całego świata nie był przed śmiercią szczęśliwy. Może jego cierpienie wynikało z jego ludzkiego pierwiastka. Cierpiał jako człowiek, nie Bóg. Właściwie, możliwe, że było to cierpienie czysto fizyczne. Czy Bóg jakiego znają chrześcijanie odczuwa smutek, odczuwa szczęście? Czy Bóg w Trójcy Świętej jest szczęśliwy?
Te pytania chciałem zadać księdzu, gdy wróci z kuchni. Powiedział, że przygotuje herbatę i coś do zjedzenia. Właściwie to ucieszyło mnie to. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zrobiłem się głodny. Moje myśli przeszły na posiłek, który zaraz zjem. Powoli zza ściany dobiegały mnie odgłosy gotowanej wody i skwierczenia oleju. Zanim posiłek pojawił się na stole zupełnie zapomniałem o moich pytaniach.  
-Przepraszam, że tak skromnie, ale odkąd pani Józefa, gospodyni, odeszła z tego świata parę lat temu ogród jest zapuszczony, a że datków prawie nie dostaję, to musiałem sprzedać wszystkie zwierzęta, żeby mieć z czego żyć – ojciec Teofil opowiedział mi całą historię stawiając parujący talerz ryb, kosz z chlebem i herbatę na stole. – Coś na wzmocnienie do herbaty? – zapytał ksiądz z jakby nagłym przypływem energii.  
-Nie, dziękuję.  
-A ja sobie nie odmówię – stwierdził duchowny i podszedł do niedającego się nie zauważyć barku w niedającej się nie zauważyć meblościance w kolorach tygrysich. Wyciągnął szklaną butelkę z bordowym płynem. Kiedy nalewał sobie tego przysmaku dostrzegłem, że jego ręce potwornie się trzęsą. Złapał oburącz szklankę i drżącymi dłońmi wlał w siebie pokaźną dawkę alkoholu. Otarł twarz i uśmiechnął się do mnie wesoło. Rumieńce oblały jego poliki. – No więc? Czego szukasz młodzieńcze?  
-Ojcze, czy istnieje szczęście? – zapytałem częstując się kawałkiem ryby.  
-Bóg jest naszym szczęściem, przyjacielu – odparł głosem tak przygnębiającym, że treść jego wypowiedzi nie miała znaczenia.  
-A czy ksiądz jest szczęśliwy?  
-Bardzo chciałbym ci powiedzieć, że jestem. Bardzo. Jednak najgorsze co mogę zrobić to kłamać – jego głos zaczął się łamać. – Ja… ja naprawdę wierzę w szczęście i jestem przekonany, że ono gdzieś jest. To, co ci powiedziałem, to zwykła formułka. W moim życiu nigdy się nie sprawdziła. Jestem bezużyteczny, ledwo wiążę koniec z końcem, a moimi jedynymi przyjaciółmi są trójniak i nalewka z czarnej porzeczki. Nie, nie jestem szczęśliwy.  
-To gdzie szukać tego szczęścia?! – wykrzyknąłem poirytowany. - Wierzę w nie całkowicie i powoli sam siebie mam za idiotę.  
-Szukaj tam, gdzie się go nie spodziewasz – odparł spokojnie ksiądz ze słabym zarysem wymuszonego uśmiechu.  
Nagle rozmowa potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Ani ja, ani ksiądz nie musieliśmy i nie chcieliśmy już nic więcej na poprzedni temat mówić. Usłyszałem historię o tym, jak jako młody kleryk ojciec Teofil był misjonarzem. Wyjechał na misję na Suchoskały, do rejonu trolli i tam, mimo to, że groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo (bestie te słyną ze zjadania ludzi, szczególnie duchownych) udało mu się ochrzcić całe plemię tych stworzeń. Zastanawiałem się jak człowiek tak barwny, spełniony w życiu może być nieszczęśliwy.  
Powoli zbierałem się do wyjścia, jednak ojciec Teofil nie wypuścił mnie, zanim nie opróżniłem do czysta mojego talerza. Nie było to łatwe, gdyż on cały czas mi dokładał. Po dwóch godzinach spędzonych za stołem w końcu opuściłem parafię świętego Antoniego. Ksiądz jeszcze przez długi czas stał w drzwiach plebanii i żegnał mnie machając ręką.  
      ***
Jedno zdanie. Wypowiedziane przez ojca Teofila i Wenus. Jedno. Budzę się rano nie mając jeszcze świadomości, w którym ze światów się znajduję, słyszę je. Na zegarku widniała godzina jedenasta dziewięć. Wiedziałem, że gdzieś muszę iść. Wypadłem z tego świata na dobre kilka lat. Tyle się działo w innej rzeczywistości, że kompletnie zapomniałem, że dziś mija kolejny rok od śmierci Juli. Ubrania leżały złożone na krześle. Włożyłem je. Rozsunąłem zasłony. Świat za oknem miał kolory złota, zieleni i pomarańczy. Uznałem, że muszę jak najszybciej wyjść z domu. Wiedziałem, że to najgorsze miejsce w jakim w tej chwili mogę się znaleźć. Skoczyłem na krótką chwilę do łazienki. Zrobiłem to bardziej z przyzwyczajenia, gdyż nie zwracałem w tym momencie uwagi na wygląd czy higienę. W locie łyknąłem z kubka wczorajszej herbaty. Jej smak był wyjątkowy zważywszy na to, że ostatni raz piłem ją blisko dekadę temu. Oczywiście przeżytych lat nie było po mnie widać. Istniały one tylko w moich doświadczeniach i przeżyciach. Przejście między równoległymi wszechświatami odbywało się zawsze, gdy zasypiałem. Było to jak kilkuletni sen, który po przebudzeniu doskonale się pamięta.  
W dzień rocznicy śmierci Juli 21 marca nigdy nie szedłem na cmentarz. Właściwie prawie nigdy tego nie robiłem. Sprawiało mi to ogromny ból. Wszystkie wspomnienia wracały z prędkością światła i idealną dokładnością. Wyjątkiem było święto Wszystkich Świętych. Odwiedzałem nagrobek mojej prawdziwej miłości z zasady i dobrych obyczajów. Raz w roku wypadało przyjść na grób. Nie należałem do ludzi, którzy uważają, że zarośnięty zielskiem pomnik jest oznaką braku szacunku dla pochowanej osoby. Bardzo chciałem tam chodzić dwa razy w tygodniu pielić, myć marmurową płytę i odmawiać wyuczone formułki, ale na miłość boską, było to ponad moje siły. Sama próba powrotu do normalnego życia wyczerpywała cały zasób energii.  
Tamtego dnia było jednak inaczej. Otwierając stare skrzypiące drzwi od klatki schodowej i doznając lekkiego światłowstrętu od intensywnych promieni słonecznych automatycznie poszedłem w stronę miejskiej nekropolii. Nie potrafiłem tego wytłumaczyć, ale instynktownie czułem, że coś mnie tam czeka. Odczułem ogromną potrzebę odwiedzenia Julki.  
W Księdze Rodzaju Starego Testamentu jest napisane, że mężczyzna z kobietą tworzy jedno ciało. Mimo że nie wierzyłem w Boga, zdanie to rozumiałem doskonale. Po tej stracie czułem jakby część mojego ciała obumarła. Część, bez której życie wydaje się być ciężarem, jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe do przeżycia. Nie, nie byliśmy małżeństwem, nie była moją narzeczoną, kochanką czy dziewczyną. Julia była moją przyjaciółką. To ona stanowiła powód, dla którego co rano wstawałem z ochotą. Czułem do niej ogromną, bezgraniczną miłość. To ona zawsze wydawała mi się źródłem szczęścia.  
Szedłem wzdłuż porośniętej salwinią rzeki. Wyglądała jak kręte, nie zbyt szerokie pasmo trawy wijące się jak wąż. Wszędzie unosił się zapach waniliny. Nieopodal miasta stała ogromna fabryka tego aromatu. Dla przejezdnych czy turystów był to zapach cudowny. Każdy z nich mówił, że marzy o mieszkaniu w miejscu, gdzie tak pachnie. Niestety dla miejscowych było to już nie do zniesienia. Należałem do tych, którzy narzekali na to najgłośniej. Jednak dziś było inaczej. Właściwie nie ma się czemu dziwić. Ostatni raz ten zapach czułem ponad osiem lat temu.  
Cmentarz był prawie pusty. Na ogromnym terenie pełnym nagrobków można było zauważyć kilka starszych pań krzątających i modlących się przy pomnikach swoich bliskich. Rozglądając się dookoła zauważyłem kogoś przy grobie Juli. Nie, nie była to jej matka ani babcia. Pierwsza wyjechała za granicę, a druga niedawno zmarła. Poza tym to był ktoś niskiego wzrostu. Dziecko? Co by tu robiło małe dziecko całkiem same?  
Podchodząc bliżej przypomniał mi się zniszczony cmentarz, gdzie spotkałem Wenus. Do tej pory zadawałem sobie pytanie jak to się stało, że poszedłem w jego stronę. Nie miałem żadnego powodu, żeby iść na opuszczone, mokre, zimne cmentarzysko. Czy to ona mnie tam ściągnęła? Jak? Właściwie po co miałaby to robić? A może istnieje ktoś, kto stara mi się pomóc? Kto? Bóg? Naprawdę istnieje Bóg? Owszem, fakt, że w każdym z równoległych wszechświatów pojawił się Chrystus, w dodatku sądząc po starych kronikach można wnioskować, że w tym samym czasie, robi wrażenie. Tak, rozwój chrześcijaństwa i pojawianie się praktycznie tych samych bohaterów i świętych na przełomie wieków w tak odległych krainach również jest imponujący. Jednak to były dla mnie tylko suche fakty. Nawet jeśli Bóg stanąłby wtedy przede mną nazwałbym to sztuczką albo hologramem. Na wszystko potrafiłem znaleźć wytłumaczenie. Słyszałem takie zdanie, że za nim człowiek znajdzie Boga, Bóg musi znaleźć go pierwszy. Zupełnie nie czułem się przez niego znaleziony. Wszystko było jeszcze przede mną.  
Po kilku krokach dało się zauważyć, że dziecko, to ruda dziewczynka ubrana w czerwoną sukienkę. Patrzyła na mnie mrużąc oczy przed słońcem. Na jej twarzy widniał delikatny uśmiech. Dookoła wyczuwalna była aura. Delikatna, podobna do anielskiej. Gdzieś już ją czułem. Wcześniej była o wiele mocniejsza, jednak byłem przekonany, że to ta sama. Aura na cmentarzu… Zupełnie jak Wenus.  
Stałem jak zamurowany. Dziewczynka patrzyła na mnie, a ja na nią. Nie wiedziałem czy to co się dzieje jest wynikiem mojego zatracenia, zagubienia we wszystkich światach, czy może dzieje się naprawdę. Może ona jest tylko w mojej wyobraźni? Może wszystkie światy są objawem jakiejś choroby? Zanim pojawiły się kolejne pytania dziewczynka się odezwała.  
-Co widzisz? – zapytała niewyraźnie ukazując przy tym swoje śliczne braki w uzębieniu.  
-Ciebie widzę – odparłem głupio. – Co tu robisz?
-Umówiłam się z Julcią - ta odpowiedź dogłębnie mną wstrząsnęła. Poczułem jakby miecz przebił całe moje ciało od głowy aż do stóp. – Przyszła z taką panią ze skrzydłami. Dała mi lizaka. Widzisz?  
-Jak mogłaś widzieć się z Julią? Ona… ona nie żyje. Nie żyje od pięciu lat!  
-Ale jesteś śmieszny! – zachichotało dziecko. – Przecież z nią rozmawiałam.  
-Czy ja… ja też mogę ją zobaczyć? – zapytałem łudząc się, że to możliwe.  
-Nie bądź głupi. – odpowiedziała nie przestając się śmiać. – Julcia powiedziała, że nie może się z nikim widzieć. Szczególnie z Kochanym. Ty jesteś Kochany, prawda? Ale nie martw się – ciągnęła dalej, nim zdążyłem coś powiedzieć. – Ona jest teraz w lepszym miejscu. Bardzo Cię kocha. Opowiadała mi o tobie. Jest teraz prawdziwie szczęśliwa. Ty też możesz. Julcia by się ucieszyła. Musisz tylko uwierzyć – ruda uśmiechnęła się i dała susa za tuję rosnącą obok.  
-Hej! Mała! – wołałem za nią spoglądając zza krzak. Rudej przyjaciółki Juli już nie było.  
Słowa tajemniczej dziewczynki dały mi sporo do myślenia. Zastanawiałem się, czy Julia naprawdę może być w lepszym miejscu i czy może być szczęśliwa. Próbowałem uwierzyć w każde słowo tego dziecka. Opowiedziało mi przecież wspaniałą wizję. Podobało mi się to. Sądzę jednak, że coś wewnątrz mnie musiało mówić mi, że dziewczynka mówi prawdę. Zazwyczaj w takich sytuacjach, słysząc słowa otuchy zamykałem się jeszcze bardziej w sobie. Wiedziałem, że są objawem troski o mnie i nie mają nic wspólnego z prawdą. Tu jednak było inaczej. Co sprawiło, że uwierzyłem?
Właściwie, to dokładnie tak wyobrażałem sobie rolę Boga w życiu człowieka. Kiedy coś ważnego dzieje się w czyimś życiu, jeśli słyszy się istotne dla kogoś słowa, to daje o tym do zrozumienia. Ewentualnie sam kreuje takie sytuacje. Wszystko się zgadzało. Stwórca wysłał mi przez dziewczynkę wiadomość, wiadomość tak naiwną, że musiał sam sprawić bym w to uwierzył. Mimo, że odpowiednie elementy pasowały ja puzzle, wciąż nie miałem pewności.  
Ludzki żywot jest naprawdę wyjątkowy. Gdy cokolwiek chciałem osiągnąć, udawało się, gdy każde marzenie się spełniało, byłem zbyt zajęty, żeby dostrzec dzięki komu to wszystko się dzieje. Jednak w momencie, kiedy doznajemy ogromnej straty, szukamy pocieszenia. Ale jak wierzyć w Boga doznając tyle cierpienia i bólu?  
Paradoks.  
Kierowałem się z powrotem w stronę domu. W mojej głowie zaczęły pojawiać się wnioski potwierdzające istnienie Wszechmogącego. Zastanawiałem się z kim mogę się tym podzielić. Kto może potwierdzić słuszność mojego myślenia? Nie miałem nikogo takiego. Jedyną osobą, która przychodziła mi do głowy był ksiądz Jan. Nie znałem go zbyt dobrze. Jednak doskonale pamiętałem jak po śmierci Juli próbował ze mną porozmawiać. Starał mi pomóc, ale ja odrzucałem wtedy rozmowę z kimkolwiek. A teraz, gdy go potrzebuję, księdza nie ma. Został oskarżony o pedofilię i zupełnie nie potrafił sobie z tym poradzić. Około dwa miesiące temu odebrał sobie życie. Wciąż nie wierzę, by mógł być winny, ale ludzie potrafią być okrutni, szczególnie w małej społeczności. Każdy, łącznie z małym dzieckiem i starym robotnikiem, który nigdy księdza na oczy nie widział, miał wyrobione zdanie na ten temat. Ludzie pokazywali go palcami na ulicach. Nigdzie nie mógł się pojawić. Zwyczajnie nie wytrzymał. Poddał się.  
Co o tym myśleć? Człowiek, mogłoby się wydawać, głębokiej wiary nie potrafił odnaleźć pocieszenia. Wielki wszechmogący, wszechwiedzący, miłosierny Bóg nic nie zrobił!? Pozwolił, żeby jego sługa upadł? Dlaczego? Może tego właśnie chciał? Skoro on nie potrafił sobie z tym poradzić, skoro jemu nie pomógł Stwórca, to dlaczego miałby pomóc niewiernemu Tomaszowi, jakim wtedy byłem?  
Pytania, ciągłe pytania. Krążyłem po cichych ulicach nie wiedząc co począć. W mojej głowie krążyło mnóstwo myśli. Czułem się bezsilny. Słońce powoli zaczęło zachodzić. Nawet nie wiem kiedy minęło te kilka godzin. Postanowiłem wrócić do domu. Jedynie sen przynosił ulgę.  

***
Poczułem powiew delikatnego wiatru, który dotykał mojej twarzy i odsłoniętych rąk. Leżałem na jakiejś chropowatej powierzchni. Promienie słoneczne grzały moje ciało. Nie byłem w stanie otworzyć oczu. Cieszyłem się chwilami przyjemności i rozkoszy. Szum fal koił moje myśli. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiło mi to, w jakim miejscu się znajduję.  
Tropikalna wyspa. Miejsce pełne spokoju i ciszy. Za złotą, szeroką plażą rozpościerał się gęsty las. Znaleźć tam można było pełno różnokolorowych owoców i kwiatów. Wędrując przez długie dni po tej wyspie nie trafiłem na żadne niebezpieczne zwierzę oraz ludzi. Dla każdego człowieka ta kraina stanowiłaby obiekt marzeń, jednak ja potrzebowałem wyjaśnień. Nie potrafiłem wyciągnąć stąd żadnej lekcji. Wielokrotnie już siedziałem całkiem sam patrząc się w jeden punkt i zastanawiając się, czego mam się nauczyć. Pogłębiało to tylko moje ponure rozmyślania. Byłem już przyzwyczajony do tego, że za każdym trafieniem do innej rzeczywistości jakieś wydarzenie przynajmniej częściowo zmieniało moje podejście do sprawy. Tu niestety rzeczy wyglądała zupełnie inaczej. Czułem się oszukany nie otrzymując jakiejkolwiek wiadomości. Szczerze nienawidziłem tej wyspy.  
Próbując zapomnieć o wszystkim starałem się znów zatracić w krainie snu. Jednak doszedł do mnie drażniący nozdrza zapach podobny do tytoniowego. Otworzyłem oczy. Obok mnie siedział z podkurczonymi nogami mężczyzna w średnim wieku. Miał długą siwą brodę pożółkniętą wokół ust, najprawdopodobniej od fajki, którą w nich trzymał. Jego włosy były rzadkie, rozczochrane i brudne. Wpatrywał się w morze zupełnie tak jak ja siedząc w tym miejscu przed laty.  
-Ciebie też to wkurwia, co? – zapytał chrypliwym głosem widząc, że się obudziłem. – Siedzę tu dniami i nocami i nic. Jak mam się czuć? Co mam sobie myśleć? Ja, który przeżył patrząc, jak inni umierają. Na tym świecie jest tylko morze i ta wyspa. Nie ma szczęścia, nie ma odpowiedzi. Wyobraź sobie człowieka, który wie, że nadejdzie śmierć, przed którą jedynym ratunkiem jest zbudowanie łodzi, wielkiej arki. Wszyscy mnie mieli za pieprzonego wariata. Wzywali lekarzy, egzorcystów. Nikt nie wierzył. Wielki, psia twoja mać, Bóg pozwolił na śmierć swoich dzieci. Nie dał im żadnego znaku. Zabił moich przyjaciół, sąsiadów, zniszczył mój dom, pastwiska, na których pasłem owce, zrujnował całe moje życie – zatrzymał się, zwrócił głowę ku morzu i zawiesił wzrok na jednym z punktów na widnokręgu.  
-Jesteś tutaj całkiem sam? – zadałem pytanie powoli zdając sobie sprawę z tego, kim jest.  
-Tak. Dokładnie tak, jak Ty za każdym razem kiedy tu byłeś. Na łodzi była jeszcze moja rodzina – dodał znów zwracając głowę ku morzu, jakby wypatrywał kogoś w oddali. – Moje dzieci nie były w stanie wytrzymać tego cierpienia. Kolejno popadały w obłęd i skakały do wody. Ostatniej nocy na morzu moja żona powiesiła się. Zginęło światło mego serca – jego oczy zaczęły łzawić. – Jednak wiesz co? To ma swój cel. On z jakiegoś powodu to zrobił. Wiem to i nie mogę się poddać. Nie pozwala mi to odebrać sobie życia. I choć jestem wściekły na tego sukinsyna, to czekam na jakiś znak. Musisz, słyszysz?! – podniósł głowę w stronę nieba i krzyczał. – Musisz mi powiedzieć, po co żyję!  
Mężczyzna krzyczał rzucając się po plaży. Po kilku minutach opadł z sił i osunął się na kolana. Kiedy z powrotem wyrównał oddech, podszedł do mnie.  
-Ty też to czujesz, prawda? – zapytał wciąż jeszcze sapiąc.  
Kiwnąłem głową. Jego cierpienie pochłonęło mnie całkowicie. Nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Zastanawiając się nad tym wszystkim uświadomiłem sobie, że to właśnie on ma dać mi wyjaśnienie. Uznałem go za bożą odpowiedź. Kompletnie nie rozumiejąc, co ma mi przekazać powoli analizowałem każde jego słowo i każdy ruch.  
Dlaczego Stwórca miałby posyłać osobę, która go jawnie oskarża, szydzi z niego i nie darzy jakimkolwiek szacunkiem? Jego wypowiedzi tylko pogłębiały moje wątpliwości, pogrążały mnie w cierpieniu. Z drugiej jednak strony, jestem na wyspie siódmy raz i dopiero teraz, gdy najbardziej tego znaku potrzebowałem, ktoś się zjawił. Ktoś, o podobnym do mnie cierpieniu. Nie kryje żalu, ale daje mi nadzieję. Uświadamia, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu.  
-A co ze szczęściem? Istnieje? – zapytałem po dłuższej chwili milczenia.  
-O tak, szczęście istnieje. – odpowiedział szybko. – Trzeba wiedzieć, gdzie go szukać i nie dopuszczać myśli, że może nie istnieć. Ty jesteś młody i żal jeszcze w tobie nie stwardniał. Idź. Szukaj szczęścia pełny wiary. Ja jestem już za stary i nie mogę przestać wracać do tego, co było. Idź. Znajdź je, a może będziesz zdolny pomóc i staremu samotnikowi, co? – nagle uśmiechnął się. Wyraz jego twarzy zupełnie się zmienił.  
Nic z tego nie rozumiałem. Jak można wierzyć, że istnieje i nie móc go szukać? Lista pytań wciąż rosła. Wiele z nich się powielało, zyskiwało lub traciło na znaczeniu. Jednak w końcu otrzymałem odpowiedź na pewne pytanie. Bóg i szczęście istnieją, nareszcie byłem o tym przekonany. Doszedłem do wniosku, który potwierdzał sens moich poszukiwań. Czułem, że coś do mnie wraca. Czułem się…
-Dokąd mam iść? – zapytałem brodacza.  
-Bóg jeden wie – odparł ze delikatnym uśmiechem.  
***
Mausbruck. Miasto pełne skrytych wśród kolorowych domów, żółtych murów z piaskowca, zielonych alejek i górującego nad miastem ratusza w barwie kości słoniowej zbrodni, kłamstwa, grzechu i smutku.  
Na zewnątrz słynie ze wspaniałego uniwersytetu nauk astronomicznych i filozoficznych oraz wielkiej biblioteki. Każdy zna również dwie mausbruckie wytwórnie papieru. Jedna z nich należy do Pitta Simonsa, a druga do braci Knoblitzów. Te informacje znajdziemy w pierwszym akapicie każdego przewodnika. Z innych natomiast źródeł wiem, że bracia Knoblitz to sześciu łysych grubych osiłków, którzy nie mogąc patrzeć na upadek firmy spowodowany nieudolnymi rządy ich oszalałego ojca, Hildegarda, wzięli sprawy w swoje ręce. Dosłownie. Mówi się, że zatłukli go gołymi rękoma i wrzucili do rzeki.  
O panu Simonsie nie wiem za dużo. Od lat nikt go nie widział. Nie ma żadnej rodziny. Jego żona umarła dawno temu. Nie mieli dzieci. Od tamtej pory całe dnie przesiaduje w swojej pracowni. Musi być już w podeszłym wieku, jednak mimo to jego manufaktura doskonale prosperuje i produkuje najlepszy papier w kraju, jeśli nie na kontynencie. Legendy głoszą, że jego przodek założył miasto.  
Władze sprawuje tutaj niejaki Everett Ian Huggs – tłusty jak pączek krasnal, który gdzie tylko to możliwe szuka zysku dla siebie. Często spaceruje ulicami w fikuśnym kapeluszu stukając laską o bruk w taki sposób, że z daleka wiadomo kto nadchodzi. Na jego twarzy zawsze widnieje uśmiech, którym daje do zrozumienia, że jest ponad wszystkimi w tym mieście i może robić, co tylko sobie zamarzy. Gardzi każdą ludzką istotą prócz mistrzów papiernictwa, gdyż dzięki nim czerpie największe zyski i oczywiście samym sobą. Pławi się w luksusie i lubi to pokazywać. Ludzie śmieją się z niego, że próbuje tym nadrobić niskie urodzenie. Rzecz jasna, śmieją się nie za głośno. Huggs za pomocą gwardii miejskiej sieje terror wśród mieszkańców. Kontroluje każde słowo nie wypowiedziane szeptem. Sprawuje zwierzchnictwo nad każdą gildią i każdym cechem. Zastraszony dyrektor uniwersytetu, profesor Quree, również wykonuje każdy rozkaz burmistrza, co pozwala mu na pełne zarządzanie uczelnią.  
Prawdziwym sercem Mausbruck nie jest piękny wielki targ pełen towarów z dalekich stron, czy ośmiokątny plac przy ratuszu. Jedynym miejscem, które oddaje prawdziwe oblicze tego miasta jest Getto, czyli mała oddzielona od reszty domostw wysokim murem dzielnica, w której umieszcza się uchodźców, inwalidów, złodziei, zabójców i nieludzi. Nie bez przyczyny znajduje się nieopodal kopalni nieznanego wcześniej minerału, który wydobywa się na bardzo dużych głębokościach w morderczych warunkach. Wykorzystuje się go do wzmocnienia zbroi, murów obronnych i machin wojennych. Wielu uczonych jest zdania, że ma właściwości magiczne. Złowieszczy burmistrz zbił już na nim niemałą fortunę.  
Dużo się nauczyłem o tym mieście od pierwszej wizyty. Nie byłem w stanie zliczyć, który raz tu trafiłem, jednak nie zawitałem tu od kilku długich lat. W okamgnieniu zauważyłem, że niewiele się zmieniło.  
Stałem na moście prowadzącym do miasta. Wyłożony był równo ciosanym brukiem. Na jego początku jak i końcu po obu stronach stały duże zaniedbane rzeźby mysz w różnych pozycjach. Dla pierwszych mieszkańców miały nieznane w tej chwili, lecz co pewne niebagatelne znaczenie. Jeden z mitów głosi, że wiele wieków temu, na miasto napadło mrowie gryzoni. Przerażona ludność wymyśliła, że zostali ukarani za gardzenie tymi stworzeniami, więc zaczęła je czcić. Do tej pory w okolicy jak i w centrum Mausbruck żyje bardzo duża ilość myszy i szczurów.  
Ruszyłem w stronę głównej bramy. W mausbruckiej bibliotece niejednokrotnie znajdowałem odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Zarządza nią miły, bardzo szlachetny staruszek, Brooks. Słyszałem, że podobno wiele lat spędził w więzieniu. Jeśli to prawda, to nic nie dawał po sobie poznać. Zawsze starał się jak mógł, by mi pomóc i przejmował się moim losem. Nieraz chciałem go zapytać o jego przeszłość. Nigdy jednak nie starczyło mi odwagi.  
Z jakiegoś powodu myśl o spotkaniu z bibliotekarzem podnosiła mnie na duchu. Byłem ciekawy, jak się miewa. Mimo świadomości, że jest w bardzo podeszłym wieku nie przeszło mi przez głowę, że może już nie żyć. Przecież z jakiegoś powodu tu trafiłem. Tylko on jest w stanie poprowadzić mnie dalej. Wierzyłem, że właśnie tutaj znajdę odpowiedź na choć jedno pytanie z niekończącej się listy. Tak, wierzyłem. Moje myślenie zupełnie się zmieniło od rozmowy na plaży. Wiedziałem, że nie mogę przestać szukać.  
Nie zwracając uwagi na to kiedy znalazłem się po wewnętrznej stronie murów miasta, szedłem już tłoczną wąską uliczką w stronę biblioteki. Jak zwykle w porze okołopołudniowej ruch był nieziemsko duży. Chłopi zwozili właśnie warzywa, owoce i inne produkty ze swoich gospodarstw na targ. W tym czasie mieszczki i mieszczanie oraz służący tych bogatszych wybierali się na zakupy. Przeciskałem się między nimi by jak najszybciej znaleźć się pod biblioteką. Nie było to łatwe, jednak po dłuższej chwili wchodziłem już po schodach do głównego wejścia.  
Biblioteka składała się z dużego podobnego do naszych renesansowych budowli budynku w kształcie rotundy i długiego korytarza, który łączył się z uniwersytetem. Wielkie palisandrowe drzwi, którymi wchodziłem znajdowały się pod dachem wspieranym na siedmiu zdobionych niczym korynckie kolumnach. U góry biblioteka zwieńczona była złotą kopułą, na której powoli gdzieniegdzie przebijał się zielonkawy kolor. Okna zdobiły barwne witraże podobne do kościelnych, tyle że przedstawiały słynne sceny z mausbruckich mitów oraz najznamienitszych filozofów i uczonych.  
Zawsze zastanawiało mnie, że ludzie w każdej rzeczywistości, mimo że są zupełnie różni, to tworzą kulturę bardzo zbliżoną i rozwijają swój świat w podobnym kierunku. Jakiegokolwiek elementu sztuki czy nauki by nie brać, wszędzie można znaleźć masę podobieństw. Im dłuższe obserwacje prowadziłem, tym częściej to zauważałem. Zastanawiałem się, co na to wpływa. Moje wnioski mnie poraziły. Nie chciałem w to uwierzyć. Jedyną postacią, która istniała wszędzie w tej samej formie był Jezus Chrystus. Nie byłem w stanie zrozumieć, że Kościół wyznawców Chrystusa, czyli w rzeczywistości w której się urodziłem chrześcijaństwo, może mieć taki wpływ na kulturę. Powoli zacząłem sobie uświadamiać, jaką potęgą On dysponuje. Nareszcie dotarła do mnie taka ewentualność, że to naprawdę może być Bóg. Ale gdyby tak było po co to cierpienie? Po co śmierć? Po co ból? Z każdym pytaniem moja niewiedza coraz bardziej mnie irytowała.  
Szczęśliwie dotarłem do szczytu schodów, co zakończyło moje rozmyślania. Z trudem otworzyłem ciężkie drzwi naciskając wielką złotą klamkę. W środku panował półmrok. Słabe światło wpadało przez kolorowe wizerunki uzbrojonych bohaterów i długie szaty uczonych. Zobaczyłem rzędy długich i wysokich regałów pełnych różnorodnie obłożonych książek. O jeden z nich naprzeciw mnie oparta była pusta drabina. Nie zdziwiło mnie to, Brooks bardzo często robił sobie przerwy w czasie pracy. Gdy podszedłem bliżej zauważyłem coś znacznie bardziej martwiącego. Nad drabiną, do jednego z haków na dodatkowe świeczniki wisiał sznur, a na nim pętla. Byłem przerażony. Co prawda pętla była rozluźniona, jednak uznałem, że ciało zostało już zdjęte. W mojej głowie od razu pojawił się Brooks uśmiechający się do mnie na pożegnanie, kiedy ostatnio się widzieliśmy. Staruszek popełnił samobójstwo? Właściwie, dlaczego miałby tego nie robić? Był samotny. Wszyscy studenci się z niego naigrywali, dyrektor Quree miał tak dużo na głowie, że nie miał czasu się nim przejmować. Teraz uświadomiłem sobie dlaczego z taką radością mnie witał, zawsze z ogromną przyjemnością mi pomagał, opowiadał przeróżne historie i zwyczajnie gawędził na temat pogody. Nikogo innego nie obchodził.  
Nagle przypomniałem sobie słowa rudej dziewczynki. Może Brooks też jest prawdziwie szczęśliwy tak jak Julia? To pytanie zostało bardzo krótko bez odpowiedzi. Zacząłem przechadzać się między regałami. Postanowiłem wejść do gabinetu, w którym godzinami przesiadywaliśmy razem. Wszedłem dębowymi schodami na galerię prowadzącą prosto do tego pomieszczenia. Zanim zdołałem dojść do drzwi usłyszałem dźwięk nalewanej herbaty i energiczne dreptanie. Nie wiedziałem jak to możliwe, ale byłem pewny kto to jest. Tylko jedna osoba na świecie chodziła w taki sposób.  
-Brooks! – krzyknąłem wchodząc do gabinetu. – Ty żyjesz!
-Może i jestem stary, ale do grobu mi nie spieszno mój drogi – prychnął swoim skrzeczącym głosem. - Skąd ten pomysł?  
-Widziałem sznur, och… tak się bałem – podbiegłem i uściskałem go za te wszystkie lata, które się nie widzieliśmy.  
-Sznur powiadasz? Ach tak, niemal o nim zapomniałem. Miałem go zdjąć, ale nabrała mnie ochota na herbatkę. Napijesz się? – zapytał uśmiechając się do mnie.  
-Ale skoro tam wisi, to ktoś się powiesił, tak? – zapytałem niepewnie.  
-Nie, ależ skąd! To ja chciałem się powiesić – powiedziałem jakby mówił o kupowaniu chleba na targu. – Rozmyśliłem się. Pomyślałem, co by było, gdybyś mnie takiego zastał.  
-Jak mogłeś próbować umrzeć?! Śmierć to przecież najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć.  
-Młody jesteś i niewiele wiesz. Dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć, to tylko początek nowej wielkiej przygody. Dawno temu pewien profesor tak powiedział. Jego podobizna jest na tamtym witrażu – wskazał ręką na wysokiego chudego uczonego w fioletowej szacie i długiej siwej brodzie. - Kawał czasu minął odkąd to przeczytałem, jednak dopiero niedawno pewne miejsce pomogło mi to zrozumieć. Wiem dlaczego tu jesteś chłopcze. Potrzeba ci dokładnie tego samego. Musisz uwierzyć i być prawdziwie szczęśliwym.  
-Przecież wiesz, że pragnę tego już bardzo długo, ale nie potrafię.  
-Musisz udać się do zagajnika Mamre pod Hebronem. Gdy tam trafisz, będziesz wiedział, dlaczego Cię tam wysłałem. Idź. Spotkamy się kiedyś. Teraz mam pewność.  

***
Hebron znajdował się tydzień pieszej wędrówki do Mausbruck. Musiałem się dostać tam jak najszybciej. Nigdy nie byłem tak podekscytowany i zniecierpliwiony tym, co tam zastanę. Ufałem Brooksowi bardziej niż komukolwiek na świecie, nawet sobie. Wiedziałem, że skoro on nalega, znaczy, że muszę udać się tam czym prędzej i będzie to dla mnie bardzo ważne. Nie myliłem się.  
Przypadkiem dowiedziałem się, że z miasta wyjeżdża karawana nad samo morze i ruszają gościńcem przez Hebron. Porozmawiałem z jej właścicielem – sympatycznym, dobrze ubranym jegomościem, który z przyjemnością zgodził się zabrać mnie ze sobą, pod warunkiem, że opowiem mu jak jest w kraju, z którego pochodzę (w obcych rzeczywistościach uznawano mnie za obcokrajowca z powodu mojego stroju, nikt nie zna tutaj jeansów).  
Karawanie zależało na czasie, więc już po dwóch dniach znalazłem się w miejscu, z którego w oddali majaczył się zagajnik. Podziękowałem karawaniarzom i ruszyłem w jego stronę. Był wczesny poranek. Nad wrzosowiskami unosiła się mgła, która prawie uniemożliwiała dojrzenie mojego celu. Po kilkudziesięciu minutach marszu w mokrych od rosy butach stanąłem na skraju małego lasku. Był gęsty i ciemny, jednak prosto na jego środek padały mocne promienie słoneczne. Domyśliłem się, że właśnie tam mam się udać. Gdy tylko przekroczyłem granicę drzew stała się rzecz niesamowita. Wszystkie rozstąpiły się i pokłoniły w moją stronę. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale nieugięta siła pchała mnie naprzód. Kroczyłem w stronę światła szybkim pewnym tempem nie bardzo panując nad własnymi nogami. Po dłuższej chwili znalazłem się pośrodku polany. Promienie słoneczne okazały się jeszcze mocniejsze, niż sądziłem. Oślepiony ich blaskiem dopiero po chwili zauważyłem trzy ogromne dęby rosnące pośrodku otwartej przestrzeni. Wszystkie były identyczne. Tak samo rozłożyste, wysokie i tak samo zielone, jednak dwa z nich były widocznie zwrócone w stronę rosnącego najbardziej po lewej. Kiedy podszedłem bliżej, na pniach drzew pojawiły się piękne, pogodne twarze. Wzdrygnąłem się aż z przerażenia. Co prawda słyszałem o mówiących Ojcach Ziemi zwanych drzewcami, ale w każdym opowiadaniu były tylko legendą.  
-Nie lękaj się. Długo cię szukaliśmy. Cieszę się, że Brooks był wstanie pomóc. Szczególnie go kocham, wiesz? – odezwało się drzewo po lewej stronie. Nie potrafiłem wydobyć z siebie dźwięku. Zupełnie nie rozumiałem, co się dzieje i co o tym myśleć. – Potrzebujesz wielu wyjaśnień. Wiedz, że znalazłeś się w miejscu, w którym znajdziesz to, czego szukasz. Jestem twoim Szczęściem. Przybrałem postać odpowiadającą temu światu i tej rzeczywistości. Odtąd będziesz szczęśliwy – zakończyło pogodnie drzewo.  
- Jak mogę być szczęśliwy, kiedy dotyka mnie cierpienie?  
- Z jakiego powodu tak cierpisz? – odezwało się drzewo po prawej stronie. – Próbowałem do Ciebie dotrzeć przez te wszystkie lata. Starałem się wyjaśnić, pozwolić zrozumieć. Naprawdę nigdy nie czułeś mojej obecności? – zupełnie nie rozumiałem o czym mówi drzewiec.  
- Jaką obecność powinienem wyczuć?  
- Ja jestem Wiatrem. Przynoszę świeżość twoim myślą, jednak nie zawsze ją przyjmujesz. Już dawno powinieneś wszystko rozumieć. Czy dziewczynka nie powiedziała ci, że Julia jest szczęśliwa. Naprawdę nie potrafisz w to uwierzyć?  
- Przypomniał mi się Tomasz – rzekło środkowe drzewo. – Żałował, że nie uwierzył od razu. Ale dobrze, niech będzie. Nie wierzysz, to zobacz.  
Nagle na pniu środowego drzewa po prawej stronie pojawiło się lustro. Impulsywnie podszedłem i spojrzałem w nie. Zobaczyłem w nim śmiejącą się Julię siedzącą w altance ogrodowej. Obok niej siedział chłopiec grający na harfie.  
- Pamiętasz go? – zapytało Szczęście. – Umarł jak miał trzy latka, zapalenie opon mózgowych. Julia długo nie mogła się otrząsnąć. Teraz są razem, oboje szczęśliwi. Tak, to jej braciszek.  
- Julia zawsze kochała dźwięk harfy – powiedziałem, a łzy spływały mi po policzku. Julia odwróciła się do mnie, pomachała i lustro zniknęło.  
- Teraz rozumiesz? Tam czeka cię prawdziwe szczęście. Każde cierpienie, trud i ból mają sens. Musisz tylko uwierzyć. Cierpiałem za ciebie, Julię, Brooksa, nawet za Everetta czy Wenus. Dla nich wszystkich potrzebne to było lub będzie do zbawienia – powiedziało środkowe drzewo. – Teraz wiesz kim jestem. Szczególnie cię kocham i naprawdę chcę byś był szczęśliwy. Idź już. Pamiętaj, że zawsze będę tak jak byłem i jestem przy tobie w tej chwili.  
***
Siedzę na łóżku kończąc tę historię. Z głośnika komputera wypływają kolejne nuty piosenki Bed Day Daniela Portera. Minęło już sporo czasu, ale nawet ciemny ponury listopadowy wieczór wciąż przypomina mi, że promienie słońca można znaleźć zawsze, jeśli tylko wie się gdzie szukać. Nie przeczę, wciąż ogromnie tęsknie za Julią oraz za postaciami z pozostałych rzeczywistości, do których już nie wrócę, jednak odnalazłem źródło szczęścia i mam nadzieję, że oni też je odnaleźli. Życzę temu wszystkim, szczególnie tym, którzy nie wierzą.

HonkyTonk

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 7690 słów i 43735 znaków.

3 komentarze

 
  • HonkyTonk

    Bardzo mi miło, polecam się. :)

    9 sty 2013

  • jak

    miodzio, właśnie dzięki temu opowiadaniu wyszedłem z dołka dziękuję :)

    6 sty 2013

  • Julia

    tak długie, że nawet nie chce mi się zaczynać czytać... !! :lol2:

    1 sty 2013