Ilmar - Prolog (fragment)

44 rok nowej ery i 13 panowania Unalewetha.
Ujście rzeki Corland.

Żołnierzy Wirerwenu było coraz więcej. Nadchodzili z każdej strony. Ich stopy odziane w ciężkie, skórzane buty wydawały stłumione odgłosy stąpnięć. Rytmiczne, silne, dające znać o nadchodzącej sile. Nadchodzącej potędze. Potędze i zniszczeniu. O nadchodzącej śmierci. Ile było par stóp? Setki? Tysiące? Nie sposób policzyć. Mrowie. Byli to bardzo postawni i dobrze zbudowani mężczyźni. Silni, odważni, męscy, waleczni, honorowi, zwinni.  
Duża część krain przymorskich armię Unalewetha – władcy Wirerwenu – równała z siłami Traemwenu i tylko niepokonanych Cadomatów wywyższała ponad nich. Sam Unaleweth miał o swojej armii bardzo dobre mniemanie. Jednakże taki porządek rzeczy przypisywał tylko sobie. Był bardzo surowym i wymagającym władcą. Panował w Królestwie bardzo twardą i nieznoszącą sprzeciwu ręką. Lecz mimo wszystko to on – król we własnej osobie – zawsze prowadził wojowników do boju. Nie miał generałów. Nie miał zastępców. Był sam. Uznawany za najlepszego w historii dowódcę, znakomicie radził sobie z wojskiem. Z drugiej jednak strony był sam w sobie słabym punktem. Jeżeliby zginął – nie ma kto go zastąpić.
Morskie, zimne powietrze przepełniała woń krwi. Tysiące poległych walecznych. Największa od stuleci bitwa dobiegała końca. Morskie fale nieustannie uderzały o brzeg wzbijając w powietrze pianę i wydając specyficzne odgłosy. Słone powietrze połączone z metaliczną wonią krwi stanowiło raczej nie do końca przyjemną konsystencję. Ale kto teraz, w szale walki przejmowałby się takimi szczegółami? Nikt.  
Żołnierze zajęli pozycję. Struktura terenu i ujście rzeki Corland samoistnie ułożyło skuteczną pułapkę na, , barbarzyńców z Gotlandu”. Setki dzikich wojowników patrzyło na żołnierzy Królestwa. Byli zamknięci na niewielkim obszarze o kształcie zaokrąglonego u podstawy trójkąta. Za sobą mieli klif. Skoczenie równało się śmierci. Nawet jeżeli przeżyliby upadek wśród ostrych skał, to pęd nurtu roztrzaskałby ich wkrótce.
Byli skazani na porażkę. Na śmierć lub coś jeszcze gorszego – na niewolę. Lecz dziki lud z Gotlandu zawsze walczył do końca. Zdecydowanie nie można było narzekać na zbyt dużą ilość miejsca. Wkrótce – kiedy żołnierze przypuszczą atak – z pewnością zrobi się bardzo gęsto i ciasno.  
Rozległ się nagły i krótki szum. Armia Królestwa próbując znaleźć trochę miejsca zaczęła odsuwać się na boki. Ustąpili miejsca konnemu wojownikowi. Ten przedostał się do pierwszych szeregów, a potem pojechał jeszcze kilkadziesiąt metrów w stronę barbarzyńców.  
Owy wojownik dosiadał wspaniałego, wielkiego, białego rumaka. Na sobie miał pełną zbroję pokrytą białymi piórami. Na głowie hełm z pióropuszem takiej samej barwy jak reszta. Trudno było ocenić jego budowę i posturę, ale wydawał się postawnym mężem.  
To Unaleweth. We własnej osobie. Zgromił dzikich wojów wzrokiem i powiedział głośnym, niosącym się w powietrzu głosem:
- Poddajcie się psubraty, a darujemy wam życie. Traficie na arenę lub do kopalni. Walczcie dalej, a wszyscy zginiecie.
Na te słowa wśród barbarzyńców wybuchło poruszenie. Zaczęli krzyczeć i szeptać do siebie. Niektórzy zaczęli wymachiwać nad głowami bronią i rzucać wyzwiska pod adresem przeciwników. Naprzód wystąpił olbrzymi człowiek. Jako jeden z nielicznych barbarzyńców miał na sobie zbroję. Prawie wszyscy byli w samych przepaskach i lichych butach. Ten wyposażony był w skórzany kaftan, rękawice, narękawy, nogawice, ciężkie, obute buciory, małą tarczę i hełm. W dłoni trzymał olbrzymi topór bojowy. Aż dziwne, że władał nim z taką łatwością. Na biodrach miał ciężki pas z przymocowanym do niego mieczem i dwoma sztyletami. Z pewnością był to ich herszt. Uniósł głowę wysoko i krzyknął w stronę króla Wirerwenu:
- Nigdy się nie poddamy Wirerweński psie! Chodź tutaj i spróbuj nas pokonać! Nie masz jaj, wy umiecie walczyć tylko w przewadze liczebnej. Wystaw kogoś przeciwko mnie lub sam chodź się ze mną zmierzyć!
Na te słowa jego towarzysze zaczęli głośno potakiwać i wyśmiewać się z rywali. Unaleweth tylko uśmiechnął się szyderczo i odpowiedział:
- Ja miałbym walczyć z tobą? Taki brudas jak ty nie jest godzien tego, by skrzyżować ze mną ostrze. Daję wam ostatnią szansę: Rzućcie broń, padnijcie na kolana i ulegnijcie naszej potędze.  
Wódz dzikich wojowników obrzucił go wzrokiem, spojrzał na towarzyszy, uniósł wysoko topór, zamachał nim i krzyknął głośno: Do ataku towarzysze! Walczcie za wasze kobiety! Za wasze życie! Na nich!
Barbarzyńcy z głośnym rykiem rzucili się w kierunku żołnierzy Królestwa. Ci stali spokojnie czekając na rozkaz. Ich król poczekał na moment kiedy dzikusy skrócą dystans do połowy. Kiedy tak się stało, uniósł miecz w górę i powiedział spokojnym głosem: Do ataku.
Zabrzmiały głośno rogi i armia ruszyła do natarcia. W powietrzu rozszedł się głośny szczęk żelaza i stali. Żołnierze przyśpieszyli. Poruszali się w jednej formacji. W jednym szyku. Nikt nie szedł za szybko, nikt za wolno. Szli idealnie.  
Z drugiej strony barbarzyńcy zbliżali się biegiem. Byli niczym mrowie. Każdy w innym miejscu. Nie wiedzieli co to formacja. Walczyli razem, ale jednak osobno.

Legeman

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 957 słów i 5505 znaków.

1 komentarz

 
  • J&M

    Zapowiada się ciekawie. Pisz dalej. :)

    3 cze 2013