Dziedziniec

Uwięziony jestem tutaj na tym starym dziedzińcu pośród dżungli amazońskiej. Kołatają mi się jedynie pytania jak się mogłem znaleźć w tak nieciekawej sytuacji. Ogólnie to wiem, jestem pistoletem do wynajęcia. Jednak, tym razem chciałem tylko odwiedzić starego umierającego druha, a znalazłem się w piekle przewrotu politycznego w kraju mi bliskim, ale nie aż tak bym za niego miał tu ginąć. Oczywiście musiałem się zatrzymać w tak zacnym hotelu. Niejedni mi mówili, że zafascynowanie splendorem mnie kiedyś zabiję, ale z uśmiechem odpierałem, że będzie to majestatyczna śmierć. Majestatyczna śmierć, teraz te słowa mi ciągle dźwięczą za uszami i wcale nie wyglądam na gościa, który miałby się zaśmiać. Miejsce w którym się zatrzymałem zostało szybko przerobione na bazę strategiczną dla rebeliantów. Oni zaś szukali kogoś z doświadczeniem bojowym, a Europejczyk z licznymi bliznami na ręku nie wyglądał na kuracjusza, zatem mnie wciągnęli w swoją wojenkę jako doradcę. Nie miałem jak odmówić w sumie, bo jak tu dywagować z gośćmi, co drugi ma kałacha przy ręku. Trochę byłoby to niezręczne. Kłóć się z takimi osobami. Z jedną możesz, ale z grupą. Jeden niecierpliwy cwaniaczek i stajesz się w najlepszym wypadku pacjentem jakiegoś parszywego tutejszego szpitalu, gdzie skończysz z gangreną i dość cuchnącą śmiercią. Nie miałem wyjścia, zgodziłem się. Ich powstanie rozmyło się w ciągu 2 tygodni. Teraz siedzimy tu jak szczury, w hotelu zamienionym na twierdzę. Na początku było nas tu 150, teraz zostało ledwo 30. To może być nasze ostatnie odparcie szturmu. Widzę jak przez dziedziniec prześmigują całe zastępy ludzi. Strzelają na potęgę. Kule padają nie wiem w jakiej ilości w murek za którym się chronię, ale sądząc, że trzęsie się w posadach to w dużej. Poza tym dostał już nie raz za swoje. Za przypadek, że nie tylko ja miałem ochotę na chwilę być królem życia. Oddziały rządowe przypuszczają szturm za szturmem, ale bronimy się dzielnie. Do akcji wkraczają goście z miotaczami ognia, ale oni to chyba nie mają przemyślanej strategii, bo nazywamy ich już mięsem armatnim, bo zanim zbliżą się na odległość rażenia to są odstrzeleni. Mam już dość tego przeklętego miejsca. Ci durnie mnie nie słuchali. Ta ich gorąca krew. Śmieją się, tańczą, ale ja wiem, że mają pełno w gaciach. Zwłaszcza to widzę, jak jęczą przy grzebaniu zmarłych, niektórych trzeba było siłą od grobów odciągać. Ogólnie wrzask, zgryzota i wtedy najbardziej uwidoczniło się, że nie chcieli wcale, a wcale tu ginąć. Oni chcieli żyć, tylko zgrywali cwaniaków, którzy popijają rum i mówią o pogardzie dla śmierci,  a patrząc jej w oczy mają twarz chłopczyka, co zaraz ma zacząć rzewnie płakać. Najpewniej wszyscy by się poddali, ale niestety nikt im tego nie zaproponował i nie zaproponuje. Szturm został odparty. Mam dość, zostało nas 22. To już koniec. Chcę się stąd wynosić. Nie chcę by mi poderżnęli gardło, jak nie będę mógł chodzić, wrogowie nie będą mieli litości. Nazwą mnie strategiem, prowokatorem i będą katować. Głupich nie ma, oprócz tych durni z którymi w ramię w ramię przyszło mi walczyć. To są skończone barany, bo mówiłem im tyle czasu, że należy zniszczyć mosty, ale nie, po co, oni woleli jakąś zapchloną wioskę atakować. Szamana tamtejszego chcieli ochronić, a teraz pies z kulawą noga ich nie obroni. Mam to gdzieś. Odbywa się narada. Zgrywam chojraka, to są łosie. Gram bardzo przekonująco i krzyczę tak, że mi z ust wypływa ślina, że ja tu nie zginę, jak jakiś człowiek pierwotny w jaskini. Chcę umrzeć wśród lasu, majestatycznych drzew, z karabinem w dłoni, a nie pośrodku jakiejś starej i podziurawionej jak sito cegły. Patrzą na mnie z uznaniem, a ja sobie myślę, co za kretyni. I jakim idiotą ja jestem, bo  zamierzam stać się głupcem idącym na rzeź. Jednak tu mam 0 procent szans na przeżycie. Próbując się przebić mam  przynajmniej okazję na uratowanie skóry. Ja się o tę walkę nie prosiłem. Zostałem do niej zmuszony. Pomagałem im jak mogłem, a oni olewali moje porady i sugestie, a teraz mam podzielać ich marne przeznaczenie. Gdyby mnie słuchali to czułbym się współodpowiedzialny. Gdyby zniszczyli te mosty to opóźniliby pochód sił rządowych i mogliby rozniecić powstanie na szerszym terenie. Druga kwestia zamiast rozbić kwatery na kilku odcinkach i dać autonomie poszczególnym dowódcom, to skupili wszystko w tym oto miejscu. Tak, żeby nie było problemu w który punkt należy walić z całą mocą. Odpowiedni moment na misję samobójczą to nie dzień, bo by mnie odstrzelili jak jakąś turkawkę. Noc to też bardzo średni pomysł, bo w pierwszych godzinach po zmroku pilnują wzmożenie. Dowódcy pokrzykują cały czas i robią obchody na tych co stoją na czatach, ale nad ranem, dwie godziny przed świtem to czas idealny, bo ludzie już są zmęczeni, którzy czuwali, a nawet jak robią zmiany to druga już nie jest taka czujna jak pierwsza, która złożyła im meldunek, że wszystko gra. Nie mogę zasnąć, bo jak prześpię swoją szansę to już drugiej nie dostanę. Powiedzą tamci, że stchórzyłem i mam siedzieć z nimi jak szczur w tej pseudo-twierdzy. Tego to już nawet budynkiem bym nie nazwał, ale ruinami. W głowie nadałem temu miejscu tylko jedną nazwę: Royal Hotel Ruinum.  
     Nadchodzi świt. Przez całą noc mogłem przemyśleć swoje położenie. Przeszła mi myśl by heroicznie z nimi walczyć do samego końca i paść obok moich towarzyszy broni, którzy by krwawili z tysiąca ran, ale bez ściem, takie rzeczy to w filmach. Gdy zagląda ci śmierć w oczy to swoje oczka masz rozbiegane i łaknące światła, a nie mroku wiecznego spoczynku. Chcesz pożyć, czy to takie dziwne? Oni mnie puścili, bo wiedzieli, że trochę odstrzelę. Poza tym jestem jakimś białasem, przemądrzałkiem, który non-stop im prawił kazania. Nie będą mnie specjalnie żałować. To fakt, mimo tylu tygodni i doświadczeń nie nawiązała się między nami jakakolwiek nić braterstwa broni. Oni sobie, a ja sobie. Dlatego sumienie mi nie ciąży wcale, że ich zostawiam w tej opłakanej sytuacji. Mógłbym sobie wzniośle dopowiadać, że wymykam się, żeby opisać ich waleczny trud i by nie zostali w odmętach zapomnienia. Jednak, co ja bym miał napisać: głupcy, którzy mnie nie słuchali. Najpierw wyżłopali najlepszy alkohol, a potem zepsuli najlepszą broń, bo o nią nie zadbali wcale.  
     Przed całą eskapadą przygotowałem sobie beczkę z błotem do którego wszedłem by wtapiać się w mrok. Każdy ruch, który zwiększa moją szansę na przeżycie jest trafny. Muszę wyzyskać szansę do cna. Wykradam się wąskim przejściem bocznym, które zostało wyrobione w murze przez kulę. Musiałem tylko delikatnie postukać młotkiem, który sobie zabrałem. Robiłem to po cichutku. Bardziej podważając kamienie drugą stroną niż waląc nim jak oszalały nowożeniec, który wiesza swoje małżeńskie zdjęcie w nowym domu. Przekradam się po cichu. Przeklinam każdą gałąź, która trzaska pod moimi stopami. Słyszę pierwsze czaty, jakiś pewnie grubas chrapie. Mam szczęście. Jednak nie do końca, obok towarzysz, krzyczy na niego by wstawał. Muszę ich ominąć. Najchętniej bym ich odstrzelił z łuku, który mam na plecach. On jest cichy. Zawsze mnie zastanawiało dlaczego Indianie przegrali. Mieli łuki, znajomość terenu, nic tylko nocami odstrzeliwać białych najeźdźców, skradać się i podcinać im gardła. Po cichutku, taktyka salami, najeźdźca po najeźdźcy. Zaraz jednak dochodzi do mnie jednak, że moi przodkowie byli sprytniejsi – wóda i taktyka dziel i rządź. Załatwili ich bez mydła. Tu jednak jest dwóch, a jak zabiję jednego to drugi zacznie wrzeszczeć i rzuci się na mnie banda uzbrojonych łotrzyków i padnę taki biedny, rozstrzelany w fontannie krwi. Muszę się skryć za drzewem i pomyśleć. Kiedy to robię, to chuderlak do śpiocha woła, że idzie się odlać. Zaryzykuję. Ubiję dziada. Niczego się nie spodziewał, kiedy zaszedłem go do tyłu, skradałem się po cichu, a gdy trzasnęła pieprzona gałązka pod moimi butami to popędziłem z całych sił i nożem podciąłem mu gardło zatykając rękoma usta. Zrobiłem to tak szybko, że na tak dużą odległość jaką się oddalił od kamrata nie było nic słychać. Następnie podszedłem do śpiocha, wyjąłem łuk i strzeliłem mu prosto w łeb. Niech śpi snem wiecznym. Lepiej on niż ja. Teraz muszę się śpieszyć, bo jak odkryją, że ich towarzysze padli to zaczną zajadły pościg za mną. Nie mam czasu. Skradam się, ale szybciej, bo nie wiem czy nie ma więcej czat. Na moje szczęście jednak teren wydaję się czysty.  
     Zaczęło świtać. Jestem daleko od miejsca zbrodni. Przekraczam drogę czujnie, ale zbyt mało czujnie, bo nadjechał jeep z 6 gośćmi na pokładzie, którzy mnie widzieli. Pędzę przed siebie. Oni krzyczą i strzelają do mnie. Przede mną widzę budynek i jak na złość jeszcze z szybkami, w większości popękanymi. Jeśli zrobię uskok i go ominę to stracę cenne sekundy. Pędzę na niego, wskakuję, okrywając rękoma twarz i przebijam się. Mam lekkie zadraśnięcia z boku twarzy i poraniony trochę korpus i nogi, ale było często o wiele gorzej. Pędzę, ale oni za mną. Krew i siły odpływają ze mnie. Mogę być ściganą zwierzyną lub uczynić z nich obiekt polowania. Wspinam się na drzewo. Oczekuję ich. Serce wali jak oszalałe, jest adrenalina, lubię to. Zbliża się pierwszy. Brodaty dziadyga, odstrzeliwuję go z łuku bez mrugnięcia okiem. Dziękuję w takich chwilach, że ojciec mnie zmuszał od najmłodszych lat do łucznictwa. Nienawidziłem tego, ale staruszek wiedział, że mi się to przyda. Stał całymi popołudniami ze szpicrutą i jak jęknąłem, że koniec, nuda to obrywałem. Pruski dryl w mojej rodzinie panujący nie raz uratował mi ciało. Choć chciałem malować pejzaże, ale ojciec farbki wylewał mi na głowę. Pewnie by mi naszczał z nieba, bo jednak maluję. Ha, to taki odwet na nim. Forma sprzeciwu i wynagrodzenia za te wszystkie lata z tym kochanym tyranem.  Podchodzi kolejny do zabitego towarzysza, rozgląda się i dostaje strzałę w oko, prawe oko. Właśnie w to wycelowałem. Zbliża się trzeci, rozgląda się, patrzy w górę i łup, ten dostał w lewe. Jednak moje szczęście na łatwe przebicie rozprysło się, bo kolejny był nieopodal i widział skąd strzelam. To on teraz wali do mnie z karabinu. Z drzewa sypią się drzazgi. Ja czekam, to grube drzewo, a on wali z kąta ostrego, głupiec. Gdy kończy mu się amunicja i musi przeładować to jest mój, dostaje strzał między oczy. Odłożyłem łuk, bo dywersja mi już niepotrzebna. Zsuwam się z drzewa. Biegnę przed siebie i wykorzystuję to, że jestem obłocony. Walę młotkiem w ziemie i robię rozkop. Zasypuje się i tylko mam zostawione oczy by móc spojrzeć na moich niedoszłych jeszcze oprawców. Jakby nie mogli sobie odpuścić. Pójść w drugą stronę i powiedzieć, nie znaleźliśmy go. Nadchodzi czwarty i piąty. Walę kilka kul do nich i padają. Jestem szybszy, a element zaskoczenia działa, bo skąd mogliby podejrzewać, że będę wbity w ziemię, ale jeszcze nieśmiertelnie. Rozglądali się na boki, patrzyli do góry, bo ich tego nauczyłem, a tu łup i jestem nie z tej perspektywy z której się mnie spodziewali. Muszę przeładować broń, to by trwało za dużo, a już następny nadciąga i wali do mnie ostro z amunicji. To już ostatni. W tym pojedynku on jest głupcem idącym na rzeź. Młodziak, gołowąs był tak zestrachany, że strzelał bez namysłu i na oślep. Wystrzelał się, a ja trzymałem mój młotek, kiedy nastała cisza to trafił go prosto w głowę, to była szybka choć nieczysta śmierć. Tu nie było czasu na finezję. Było mi przykro, bo to był pewnie chłopczyk ledwo odciągnięty od mamusi i zaciągnięty siłą w złe towarzystwo, ale ja już byłem poważnie wkurzony, bo walili do mnie ostro od godziny.  
     Nie mam czasu na użalanie się nad losem chłopca i niegodziwością tego wszystkiego. Zmierzam do plaży, dzieli mnie od niej zaledwie godzina, a po drodze nie spotkam już nikogo, bo kordon zacisnął się wokół zostawionych przeze mnie ruin tak mocno, że są tam i lwy i hieny. Lwy to ci co tam byli od początku, walczyli, krwawili, zbierali towarzyszy z pola walki.  Hieny zaś to ci wszyscy, co chcą być tam blisko, gdy nadejdzie ostateczne zwycięstwo, po łupy lub okrycie się chwałą i dla barowych pogawędek, że widzieli to jak tamci padają. Mnie już jednak ani lwy ani hieny nie interesują. Zmierzam w stronę delfinów.

DeGeoN

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 2332 słów i 12909 znaków.

Dodaj komentarz