Materiał znajduje się w poczekalni. Prosimy o łapkę i komentarz.

Pewien rodzaj grypy...

Pewien rodzaj grypy...Natasza bezmyślnie wpatrywała się w monotonny krajobraz; płaskie pola gdzieniegdzie poprzecinane połaciami lasu. Tak naprawdę nie dostrzegała niczego wokół siebie; jej myśli wracały do mężczyzny oddalonego od niej o setki kilometrów.  

Zaczęło się całkiem niewinnie. Z torby wyjęła niewielki tomik z czarnym kotem na okładce. Powoli przeglądała go w poszukiwaniu odpowiedniej daty. Gdzieniegdzie kartki mają pozaginane rogi, a pismo momentami staje się nieczytelne i chybotliwe… Wreszcie znajduje to, czego szukała od dłuższej chwili, po raz kolejny wbija sobie drzazgę pod paznokieć... Cholerny pamiętnik…

Zamykam podniszczony egzemplarz „Anny Kareniny” i wybiegam z autobusu, starając się przy okazji nie zabić zbyt wielu osób. No, może oprócz baby z trwałą ondulacją, która przetrwałaby huragan, powódź i rozbieraną randkę z samym Casanovą. Często widuję ją na tej trasie. Wiecznie skrzywiona i utyskująca na Bogu ducha winny świat. Jak ja nienawidzę poniedziałków.  
A poniedziałków w październiku o stokroć bardziej.
Biegnę zdyszana na trzecie piętro, jak zwykle spóźniona… Trzeba było nie przebierać się przed wyjściem ze sto razy. Z windy nie skorzystam; jest tak stara i skrzypiąca, że aż zęby bolą. Wpadam do sali zalanej oślepiającym jesiennym słońcem. Prawie potykam się o lekko krzywy próg i boleśnie zaczepiam o kant stolika. Staram się jak najdyskretniej znaleźć wolne miejsce, ale przy takim wejściu jest to raczej niemożliwe.
- Hej, Nataszka. – Koleżanka dyskretnie próbuje mi pomóc, żebym nie wybiła sobie zębów i nie straciła resztek godności.  
- Widzę nową twarz na moich zajęciach. – Prowadzący odkłada kawałek kredy i uśmiecha się do mnie.  
Trudno nie zauważyć przy tak niewielkiej grupie.
Cicho mamroczę słowa usprawiedliwienia i wracam do wykopalisk. To znaczy – w odmętach mojej przepastnej torby staram się znaleźć coś do pisania.
Facet wraca do prowadzenia zajęć. Nie notuję, zamiast liter moja dłoń kreśli esy-floresy. Za to słucham. Doktorek mówi ciekawie i do tego ma przyjemny głos. I piękne oczy. Niebieskie, w kolorze norweskiego fiordu, z najdłuższymi rzęsami, jakie widziałam u mężczyzny. W tych smutnych oczach można się zakochać. Jestem prawie pewna, że musi mieć domieszkę wschodniej krwi. To spojrzenie… Skąd ja je znam…? Wiem, od dziecka zachwycałam się filmowym Bohunem… Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie wyglądać jak obłąkana. Na szczęście prowadzący chyba nie zauważył mojego roztargnienia. Co jakiś czas rzuca w naszą stronę jakieś pytanie lub uwagę. Staram się zbić jego argumenty, ale on nie traci rezonu, rzucając celne kontry. Bawi mnie ten słowny ping-pong. Z końca sali rozlega się prośba o przerwę. Doktorek zgadza się. W sumie wcale mu się nie dziwię; tyle gadania zmogłoby każdego. Ludzie jak na komendę wychodzą. Głód jest cholernie dokuczliwy… I nieważne, czy to jest pragnienie nikotyny, kofeiny czy prozaiczny skurcz żołądka.  
Z uwagą godną lepszej sprawy studiuję ofertę automatu wydającego kawę. Jakieś dwanaście wariantów przepłaconej lury. Wybieram espresso bez cukru, upijam łyk i krzywię się z niesmakiem. To raczej woda po myciu filiżanki niż kawa. Facet, widząc moje grymasy, uśmiecha się porozumiewawczo. Nikt nie zrozumie kawosza tak, jak inny amator małej czarnej. Osobiście wolę taką zwykłą, ale mocną, przygotowaną w metalowej kawiarce.  
Aleksander – przypomina mi się imię prowadzącego. Ciekawe, jaką kawę on lubi? - Odsuwam od siebie tę absurdalną myśl. Dzięki Bogu – koniec przerwy. Mam nadzieję, że nie mam chorobliwych wypieków na twarzy. Na szczęście wracamy do meritum sprawy. A raczej próbujemy wrócić. Atmosfera mocno się rozluźnia i coraz bardziej zbaczamy z tematu. Zaczynają się regularne żarty, nawet Aleksander nie próbuje zachować powagi.
Cholera, od kiedy on stał się dla mnie Aleksandrem? Wolę sobie nie odpowiadać na to pytanie.

Koniec zajęć. Pośpiesznie wrzucam swój majdan do torby; nie dziwota, że później nie mogę nic znaleźć… Szybko zbiegam na parter i w lekko przykurzonym lustrze łapię swoje odbicie. Włosy jak zwykle żyją własnym życiem, za nic mając wszelakie próby okiełznania. Przeczesuję ten kołtun palcami i próbuję stworzyć pozór artystycznego nieładu. Bez skutku. Rude loki spadają mi na czoło, znacząco ograniczając pole widzenia. W kieszeni kurtki znajduję jeden z tysiąca moich ukochanych błyszczyków, nakładam odrobinę i robię dzióbek. Śmieszy mnie moja głupia mina

Stoję przed głównym wejściem na mój wydział, widzę czerwony samochód, który usiłuje zaparkować na ciasnym parkingu. Macham jak szalona – to znaczy próbuję być ludzkim GPS-em. Niewiele to pomaga; kątem oka łapię postać wysuwającą się z ponurego gmaszyska. Nasz prowadzący. Z niewielką walizką zmierza do zdezelowanej taksówki. Mimochodem zauważam białą koszulę i niezłą, granatową marynarkę. Cóż, zawsze miałam słabość do dobrze ubranych mężczyzn. Skinieniem głowy wysyłam mu nieme: „Do widzenia”.

***

- Dlaczego Natasza? – Błękitnoszare tęczówki wpatrują się we mnie z zaciekawieniem.
- Moja mama uwielbia Tołstoja… - Upijam łyk kawy ze styropianowego kubka, by ukryć zmieszanie. Wokół kłębi się tłum ludzi, a ja jestem skupiona na twarzy Aleksandra. Staram się jak najdokładniej zapamiętać każdy szczegół. Mam ochotę powoli unieść rękę. Opuszkami palców dotknąć skroni; zawsze fascynowały mnie te drobne zmarszczki wokół jego oczu. Chciałabym teraz dokładnie poznawać ich fakturę. Potem natrafiłabym na kości policzkowe i żuchwę, jak zwykle pokryte dwudniowym zarostem. Doskonale znam tę twą twarz. Gdyby tylko umiała rysować…  
Nakreśliłabym portret ze wszystkimi szczegółami. Oczy pełne smutku i zarazem dziecinnej radości, gdy uda ci się zapędzić studenta w kozi róg. Czoło marszczące się, gdy jesteś skupiony. Usta, które często głoszą genialne teorie, ale jeszcze częściej sprawiają, że sala pokłada się ze śmiechu. Znam tę twarz tak dobrze jak swoją; teraz chciałabym poznać ją dotykiem niczym ślepiec.  

Łomot przywraca mnie do rzeczywistości; ktoś przewrócił krzesło. Nadal jesteśmy w uniwersyteckim barku, a on usiadł obok mnie z powodu tłoku.
***
Ostatnia grupa kończy zajęcia wyjątkowo późno jest już po siódmej i słońce już prawie zaszło. Jak na złość zapomniałam laptopa. Nie jest on specjalnie cenny. Stary gruchot, za to jest  zawartość bardzo ważna i poufna. Zziajana wpadam na uniwersytecki korytarz mając nadzieję, że zastanę jeszcze kogoś w środku, inaczej będę musiała poprosić o pomoc panią z portierni. Na szczęście świeci się jeszcze światło. Pukam energicznie i nie słyszę ani proszę, ani żadnego głosu sprzeciwu. Popycham drzwi i zastaję Aleksandra. Siedzi za koślawym biurkiem i wparuje się krajobraz za oknem. Nie ma tam nic ciekawego, zwykły parking, na którym zostało już tylko kilka samochodów.
- Panie doktorze, ja po komputer – wiem że wyglądam idiotycznie. A nastrój panujący w sali sprawił, że zabrakło mi elokwencji. On patrzy przez chwilę na mnie jakbym mówiła po chińsku, by po paru sekundach stwierdzić:
- Oczywiście…
Jak oczywiście, to oczywiście. Ruszam w kierunku mojej ławki, gdzie oparta o stolik stoi moja zguba. Chcę jak najszybciej opuścić to miejsce i zacząć oddychać. Niestety nie zostało mi to dane. Przed sobą widzę wysoką postać i te smutne oczy, ozdobione wachlarzem najdłuższych rzęs jakie widziałam. Kładzie mi  dłoń na ramieniu i przyciąga do siebie. W pierwszej chwili jestem całkowicie zaskoczona, ale to ułamek sekundy. Cała energię jaką mam w sobie postanawiam włożyć w ten pocałunek. Mimo wysokich obcasów muszę stanąć na palcach, łydki zaczynają mi drżeć z wysiłku, nie zwracam na to żadnej uwagi. Staram się wykorzystać każdą mikrosekundę. Dłonie zaczynają wędrówkę wzdłuż linii mojego kręgosłupa, a usta zawędrowały w okolicę obojczyka. Niespodziewane stuknięcie wyrywa nas z tego amoku. Jak na komendę odskakujemy od siebie… Sprzątaczka pyta czy może już zmyć podłogę. Aleksander podchodzi do okna i otwiera je na oścież. Ja mam , galaretowatą masę zamiast mózgu. Zbiegam ze schodów i prawie ładuję się pod nadjeżdżającą taksówkę. Kierowca wyzywa mnie od durnych kurew. Rewanżuję mu się pokazanie  środkowego palca  i krótkim pierdol się.

***
Maluję paznokcie, bo wiem że on to lubi. Nakładam czerwoną emalię klnąc pod nosem. On siedzi na kanapie i udaje że sprawdza kolokwia. Co chwila zerka na mnie znad okularów i uśmiecha się przekornie. Wreszcie podnosi się z kanapy i przysuwa drugi fotel dokładnie naprzeciwko mojego. Delikatnie ujmuje moją stopę i stawia ją sobie na kolanie.
- Daj – wyciąga rękę po pędzelek. Chwilę potem w pełnym skupieniu rozprowadza czerwony lakier. Niezwykłe doświadczenie doprawdy… Co  jakiś czas palce drugiej dłoni przesuwają się ku górze, delikatnie ugniatając mięśnie łydki. Gdy udało im się zawędrować w okolice uda po raz kolejny zawodnił ten cholerny telefon…       
***
Mijają kolejne miesiące. Święta coraz bliżej. Na chodnikach leży cienka kołderka śniegu. Ktoś zakrywa mi oczy i obejmuje od tyłu. Poznaję zapach wody po goleniu.. Akurat o niej staram się nie myśleć… Odwracam się i widzę Saszę oprószonego płatkami śniegu. Wygląda uroczo z lekko zaróżowionymi policzkami. Mam ochotę wpleść mu swoje palce we włosy i wtulić się w jego ramiona. Prosić, żeby mnie tulił i nigdy nie puszczał.

Na stole stoi prawie pusta butelka i dwa puste kieliszki. On śpi w sąsiednim pokoju. Wygląda jak anioł i ucieleśnienie grzechu zarazem.
- Co ja, kurwa, robię? – Narzucam na siebie dość sfatygowany szlafrok, idę do łazienki. Po chwili zanurzam się w ukropie.  
- Kurwa, kurwa, kurwa - powtarzam jak mantrę. Wpakowałam się w romans z wykładowcą, na dodatek z żonatym wykładowcą. Dobitnie przypominały o tym dwa szczegóły. Obrączka na palcu i telefony od zdenerwowanej małżonki.
A gdyby tak wsunąć głowę pod wodę i zaciąć się w sobie. Przestać oddychać. – Tak absurdalna wizja śmierci sprawia, że parskam głośnym śmiechem.  
- Tu jesteś. – Ledwo rozbudzony Aleksander wsuwa się do łazienki, siada na krawędzi wanny i sięga po butelkę z szamponem. Jego długie, zgrabne palce delikatnie wplatają się w moje włosy. Mruczę niczym zadowolony kot…

***

Na uczelni ograniczamy się do ukradkowych spojrzeń. Nawet zmieniłam grupę zajęciową, by nie kusić losu… I tak wszyscy już wiedzą. Nawet ona. Współczuję jej bardziej niż sobie… Jedynie Michał, kolega Aleksandra, po cichu nam kibicuje.
Wytrzymam jeszcze kilka tygodni i będą wakacje. Ucieczka od plotek, pomówień i domniemań.
Po drugiej stronie korytarza widzę Aleksandra. Rzuca mi nieśmiały uśmiech małego chłopca i zbiega na parter. Ma chyba ćwiczenia z pierwszym rokiem…
***  
Jedna z tych corocznych imprez jakie organizuje nasz dziekan. W klubie kłębią się tłumy studentów przyszli nawet niektóry wykładowcy. Wszyscy wydają cię dobrze bawić. W tłumie zauważam Aleksandra. Nie przyszedł sam… Stoję z grupą znajomych i czuję na sobie dwa świdrując spojrzenia. Staram się zachować spokój, pozwalam się zaprowadzić na parkiet. Piotr jest moim kolegą z roku i od jakiegoś czasu wysyła mi delikatne sygnały. Jest miły i sympatyczny. Na dodatek bardzo dobrze tańczy. Wiele razy zmieniam partnerów, nawet z Michałem udaje mi się przetańczyć jeden ze spokojniejszych kawałków. Ignoruję zbolałe spojrzenie Saszy. Nie mam zamiaru psuć sobie wieczoru jego wątpliwościami. Około północy robię się zmęczona. Piotr proponuje, że mnie odprowadzi. Nie mam ochoty na towarzystwo, za to rozgwieżdżone niebo zachęca do spaceru. U podnóża schodów zostawiam zawiedzionego Piotra. Na turkusową sukienkę narzucam cienki płaszczyk. Ulice są prawie wyludnione, mimo ładnej pogody. Za sobą słyszę czyjeś kroki, przyśpieszam na tyle na ile pozwalają mi czółenka na wysokim obcasie. Tyle razy mama mówiła żebym nie chodziła sama po nocy. Zaczynam biec, nogi wykręcają mi się na nierównościach bruku. Prawa kostka zaczyna boleśnie pulsować.
- Natasza, Nataszka… - Aleksander dogania mnie  bez trudu.
Nie zwracam na niego uwagi. Utykając powoli ruszam przed siebie.
- Nataszka – kładzie dłonie na moich ramionach i przyciąga do siebie. – Natasza – czuję jego ciepły oddech na szyi. Niespodziewanie zdecydowanym ruchem odwraca mnie przodem do siebie i zmusza do patrzenia prosto w oczy. Po moich policzkach spadają  potoki łez. Sama  nie wiem czy przeważył ból kostki, czy zwykła ludzka wściekłość. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa. Nie pytając od zgodę przyciąga moje usta do swoich. Czuję smak czerwonego wina i czerwonych Malboro. Cholera znowu mi to robi. Znowu tracę rozum. Gwałtownie odsuwam się od niego wymierzam siarczysty policzek. Wpatruje się we mnie całkowicie skołowany. Odwracam się na pięcie i z płaczem ruszam na postój taksówek.

Wieczorem ktoś dobija się do drzwi, uporczywie dzwoni dzwonkiem.
- Odczep się ode mnie, słyszysz Sasza! – wrzeszczę w kierunku pustej przestrzeni.
- Natasza – wrzeszczy jak wariat.
- Spierdalaj, inaczej wezwę policję – Tak naprawdę mam wielką ochotę go wpuścić i znowu się zatracić w tych smutnych oczach. Zamiast tego wkładam słuchawki do uszu i na maxa podkręcam dźwięk. Mimo, że lekarz zabronił mi pić nalewam do szklanki pół szklanki wódki dla przyzwoitości zabarwionej odrobiną soku pomarańczowego. Jednym haustem wychylam połowę. Alkohol niemal na wylot przepala  mi przełyk. Krztuszę się. Nic nie szkodzi, wypijam resztę i dolewam kolejną porcję. Byle wyłączyć myślenie…

Budzę się o dwunastej w południe. Słońce nic sobie nie robi z mojego stanu emocjonalnego i świeci w najlepsze. Pod niskim stolikiem znajduję dwie puste butelki. Wpół umarła człapię do łazienki. W lustrze zamiast swojej twarzy widzę ruinę. Tusz do rzęs osypał się i utworzył malownicze sine kręgi. Mam ochotę na kolejną porcję alkoholu, ale mój żołądek reaguje bolesnym skurczem, jego treść gwałtownie podchodzi mi do gardła. Ląduję na kolanach nad muszlą klozetową.

Po raz kolejny budzę się na łazienkowym dywaniku, cała jestem jednym wielkim upokorzeniem. Czuję do siebie wstręt. Dopiero późnym wieczorem znajduję w sobie dość siły żeby wyleźć ze swojej jaskini. Na wycieraczce zauważam wielki bukiet goździków. Amarantowe i blado różowe jaskrawo odcinają się od szarej podłogi. Ze złością podnoszę je z posadzki i mam ochotę je zgnieść, zdeptać. Ale są takie piękne i delikatne. Kuśtykam na parter i wręczam wiązankę zaskoczonej sąsiadce. Pani Zosia jest miłą emerytką i przypomina mi moją babcię. Zaniepokojona patrzy na mnie i pyta czy nic mi nie jest. Wymawiam się grypą…
Bo nią rzeczywiście jest Aleksander…  

***

Koniec

Lexaa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2575 słów i 15341 znaków.

1 komentarz

 
  • Farmaceutka

    Bardzo fajne :)  
    P.S Zamierzasz kontynuować Przypadki Julii Adamskiej?

    5 maj 2017

  • Lexaa

    @Farmaceutka Zamierzam jak się obronię i ogarnę. Zmieniam pracę. Mam po prostu ważniejsze rzeczy na głowie.

    5 maj 2017