John, Anna, czyli odkrycie. Cz I

Ostry dźwięk telefonu przywrócił Warren’a światu. Siedząc na schodach swojego drewnianego domu, całkowicie zatracił się w polerowaniu rury wydechowej swojego Harleya. Z przekleństwem na ustach, wytarł brudne od smaru ręce w kawałek szmaty i odebrał połączenie. Kontakt z ludźmi był ostatnią rzeczą, o której teraz marzył.  
-Przyjedź natychmiast – głos komendanta nie pozostawiał złudzeń co do reszty popołudnia. Warren ponowni zaklął, tym razem na dzień w którym zgodził się być "doktorem od dusz” na każde zawołanie. W tej zapomnianej przez Boga i ludzi osadzie pełnił rolę nadwornego psychiatry, pracującego dla policji, szkoły, miejscowego szpitala i nawet każdej zbłąkanej istoty, jak mu się czasem zdawało. Mając 45 lat wyjechał do tej najgęściej zalesionej i najrzadziej zaludnionej części Kanady, aby naiwnie choć czasem mieć chwilę tylko dla siebie.  
Bez przebierania się – "to nie będzie długo trwało” – wskoczył na choopera i spojrzał w stronę leśnej drogi. Nie możliwym byłoby doszukanie się w jego postaci lekarza psychiatrii drugiego stopnia specjalizacji. Długie, czarne włosy – rockandrollowe pióra- zebrane w kucyk, skórzana kurtka i życie wypisane na twarzy. Wolność, która sprowadziła go w te bezludne okolice, cenił sobie na życie, a życie nad psychiatrię. Czasem trzeba było jednak ugiąć kark, gdy obowiązki wzywały.
-Jest mocno narąbany, chyba po amfie, ale odpowiada w miarę składnie.- znajomy policjant pokrótce objaśnił sytuację.  
-Przesłuchujecie go na haju? Przecież to zabronione! Co ja tu robię? Dajcie mu się wyspać i po sprawie!
- Czekaj, posłuchaj co on mówi.  
Dr John Warren przyglądnął się przez weneckie lustro zatrzymanemu. Młody, dobrze wyglądający chłopak chaotycznie opowiadał z zaangażowaniem jakby dostał słowotoku. Oczywiście zeznania pod wpływem nie były dla policji dowodem, jednakże te były wyjątkowo wartościowe.
- Chata MacClain’ów, tak ta rudera… Nie wiem, rok, dwa, pięć, było nas kilkunastu, ale odjazd, mówię ci stary, tego jeszcze nie było…
-I co ja mam z nim zrobić? Słuchać przechwałek w narkotycznym zwidzie. Po cholerę mnie – lekarz przerwał.
-Tak, ta lekarka, nie wiem jak jej było, Bergnon, Bergson.. Chyba Anna… no mówię ci stary, że to ona..- młody z pasją zwierzał się podstawionemu policjantowi.
-co ja…- wydukał Warren, wpatrując się w młodego.
-Powiedz mi tylko, czy on kłamie. – zniecierpliwił się policjant.
-Cholera go wie, wygląda na to że nie, ale Bergson…  
Przed oczami stanęły mu wydarzenia, które znał tylko z opowieści. Wydarzenia, które miały miejsce pół roku przed jego przybyciem do Soul Hills. Wydarzenia, przez które w ogóle tu przyjechał. Ze zdjęcia przy artykule w lokalnej prasie patrzy młoda, uśmiechnięta dziewczyna. Nie wygląda na swoje 30 lat i tytuł dra psychiatrii. Przez kilka lat wykonywała tu swoją pracę, dopóki pewnego dnia nie rzuciła wszystkiego i bez słowa wyjaśnienia wyjechała w nieznane. "Zupełnie do niej niepodobne” i "poszła w tango” to opinie, które opisywały tą dziwną historię jeszcze przez jakiś czas. A później zjawił się on i życie popłynęło swoim torem. Czasem tylko ktoś wspomniał jej imię, jak gdyby w określeniu, że zmiana dla miasteczka wyszła na gorsze.
-Czy on mówi prawdę? – powtórzył się policjant.
-Skąd do cholery mogę widzieć? Jest naćpany i może mówić o wizycie cioci z Marsa. Nie zdiagnozuje go po wysłuchaniu narkotycznych przechwałek. A zresztą, do cholery, czemu nie pojedziecie i nie sprawdzicie tej rudery. Kto tu jest do cholery policją, ja czy wy?
Czasami tracił wiarę w lokalnych stróżów prawa. Mimo to, a może właśnie dlatego, nigdy nie odmawiał im pomocy. Zresztą komendantowi, swojemu staremu kumplowi, był winien niejedną przysługę.  
Odprowadził wzrokiem kilku zbierających się do wyjazdu w leśne tereny policjantów. Z ulgą wsiadł na swojego Harleya i myślami był już na werandzie z puszką zimnego piwa. Nie ujechał zbyt daleko, kiedy ponownie usłyszał dzwonek komórki.
-Cholera, Warren, przyjedź tu natychmiast. – lekarz już wiedział gdzie ma jechać… To nie były przechwałki.

Chata MacClain’ów, opuszczona rudera, stała zaledwie 12 mil od miasteczka, ale dostać się tam można było jedynie terenówką. Nie przeszkadzało to różnym dziwakom i wykolejeńcom szwędać się po okolicy. Zresztą cała okolica, oprócz grzecznych turystów w sezonie, przyciągała przeróżnych outsiderów, dzieci-kwiaty, narkomanów i byłych księży. Warren wiedział coś o tym, sam czuł zew wolności nieprzerwanie płynący w żyłach. Jego duch stał się jednak jak spokojna rzeka, płynąca leniwie w wyznaczonym korycie.  
Teraz jednak mógł, a nawet musiał przygazować i w momencie był już przed rozsypującą się chatą. Nie sam. Wokół było mnóstwo ludzi, zbyt wiele jak na wykrycie kilku paczek trawki. Dwie karetki, tuzin policjantów i, cholera, koroner. Myśląc, że w takim razie na niego jest już za późno, wszedł do starego, piętrowego domu, który lata świetności miał już dawno za sobą. Czasem dostawał wezwanie do turysty, który po kilku butelkach, podejmował marną próbę rozstania się z tym światem. Czasem nawet się udawało. Ale chyba nie tym razem, zamieszanie było zbyt duże jak na jednego pijaczka.
-Doktorze, tutaj… - usłyszał głos z piętra. Wszedł do zaciemnionego pokoju, a jego oczy przez chwilę musiały się dostosować do półmroku. Z głębi najpierw wynurzył się kształt. Ni to zwierzę, ni dziecko. Kobieta. Drobna, dziewczęca postać, siedząca przy kaloryferze. Można byłoby przejść i nie zauważyć jej zgarbionej, wtulonej w ścianę, postaci. Można było nie zauważyć dłoni, skutych nadgarstkami do kaloryfera. Ktoś już okrył ją kocem, ktoś gorączkowo szukał kątówki do przecięcia kłódki. Nikt nie chciał na nią patrzeć, choć każdy przesuwał wzrokiem po jej skulonej postaci. Nikt nie spojrzał w oczy, nie spytał kim jest. Wiedział każdy z nich. Ona też nie patrzyła, jakby zawstydzona swoją sytuacją schowała głowę między podniesione przedramiona. Nie, nie cierpiała. Była jedynie słaba i odwodniona. No i ten rozbity łuk brwiowy. Ale ogólnie nie było jej nic. Prawie nic.
Skonsternowany, pozostający z bezruchu Warren, wstrzymał oddech. Nagle któryś z policjantów wpadł do pokoju z przecinakiem i w miejscu wyhamował. Powoli, jak gdyby starając się nie spłoszyć, podszedł do Anny i wyjaśnił jej co za chwilę zrobi. Skinęła tylko głową i odwróciła wzrok. Po chwili powstała już wolna, wyższa niż mogłaby się wydawać. Z lekko wyciągniętymi przed siebie nadgarstkami, wciąż skutymi dodatkowymi kajdankami. Z brudnym, znalezionym naprędce kocem, na ramionach, jak z prześmiewczym królewskim trenem, płaszczem, który zamiast zakryć, odkrył jej żałosne położenie. Jakby w zawstydzeniu, nikt nie odważył się przerwać upiornej ciszy. Stała przez chwilę w odrażającej scenografii stęchłego pokoju, w półcieniu ostatnich dwóch lat życia. Przez chwilę trwającą wieczność, przyglądała się twarzom policjantów. Spuszczone oczy, odwrócony wzrok, wreszcie nieznana twarz, na której zatrzymała się na chwilę. Jedyny wzrok, która skierowany były wprost na nią. "Nie znam. Nie wygląda na…” – pierwsza myśl zerwała się jak wypuszczony z klatki ptak, bardziej wolny od niej. Nieposłuszne ciało osunęło się w kierunku ziemi, złapane w ostatniej chwili przez silne ręce. Zapach skórzanej kurtki i dobrej wody kolońskiej. Miękkość koszuli tłumiła pytania "Dr Bergson? Słyszy mnie Pani? Dr Bergson…” Szary pokój zawirował, ciało uniosło się lekko w górę, a kobieta starała się znaleźć siłę tylko na jedno – mocne wtulenie twarzy w białą koszulę nieznajomego. I cichy szept "Mam na imię Anna…”.

angie

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1387 słów i 8068 znaków.

1 komentarz

 
  • angie

    Bardzo proszę o komentarze, bo to moja pierwsza historia.

    12 maj 2012