John, Anna, czyli "now or never" Cz II

John siedział na swojej wysłużonej kanapie. Oddychał miarowo, ale delikatnie, jak gdyby nie chcąc zbudzić przytulonej do niego kobiety. Próbował ogarnąć myślą to co się stało tego popołudnia. Gdyby nie cichy, miarowy oddech Anny, pomyślałby że wszystko co się stało w ciągu kilku ostatnich godzin było tylko dziwnym snem. Próbował chronologicznie poukładać wydarzenia. Zniósł omdlałą dr Bergson do stojącej przed opuszczonym domem karetki. Szybko doszła do siebie i nie chciała położyć się na noszach. Sanitariusze okazali wyjątkową delikatność, jakby zawstydzeni niecodziennym widokiem dawnej znajomej. Zamiast położyć się na wznak, kobieta usiadła na brzegu noszy i znów mocno przytuliła się do Warrena. "Nie chcę jechać do szpitala, nic mi nie jest…” – cichy szept przeznaczony był tylko dla jego uszu i nie spodobało mu się to. Z doświadczenia podejrzewał kłopoty. Oto i one: komendant zawołał go na stronę. Jego pomysł zwalał z nóg.
- Ale jak ty to sobie wyobrażasz, stary?! – Warren nie mógł uwierzyć w zaproponowane rozwiązanie- nią trzeba się profesjonalnie zająć, jest odwodniona i wyczerpana. Cholera wie, co tu przeszła przez te dwa lata. Boże, aż strach pomyśleć…  
- A kim jesteś, jak nie profesjonalistą? To tylko na kilka dni, sama przecież mówiła, że nic jej nie jest. Zaopiekujesz się nią, pogadacie, dojdzie do siebie szybciej niż myślisz. To tylko na razie. Sam wiesz, że zaczyna się sezon. Mam ogłosić turystom, że w naszej miejscowości mamy takie atrakcje? Porwanie w cenie pobytu? To nie może się rozejść, ona nie może jechać do szpitala, każdy ją rozpozna. Zresztą tylko pobyt w spokojnym miejscu pozwoli jej dojść do siebie.  
- Nie wierzę w to co mówisz…. – John patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem- dlaczego u mnie… ja… to niedorzeczne… co z tego, że z nią pogadam… Myślisz, że to wystarczy? Nie rozumiesz co ona tu przeszła? A ja mam z nią pogawędzić? Człowieku, ona potrzebuje badań, być może nawet leczenia zamkniętego. To były dwa lata!  
- Dostaniesz wszystko czego ci potrzeba, kroplówkę, środki uspokajające, nawet morfinę. Daj mi tylko kilka dni, spróbuję znaleźć jakiś ośrodek czy zakład…
-Jesteś nienormalny – Warren dalej kręcił z niedowierzaniem głową, ale już wiedział, że znów ulegnie prośbie przyjaciela. Po chwili siedział na tylniej kanapie policyjnego radiowozu, który odwoził ich do domu lekarza. Brudy koc na jej ramionach ustąpił miejsca skórzanej kurtce motocyklowej John’a, a Anna wciąż niezmiennie przytulała się do jego torsu. "Kilka dni… Może nie będzie najgorzej…”
Tym sposobem siedział już nie sam, ale z usypiającą na jego ramieniu, nieznaną kobietą. Anna zjadła lekką kolację, wykąpała się i z braku lepszych propozycji przebrała w jego białą koszulę. Pod lewym rękawem cienką rurką kroplówki płynęła mieszanka środków wzmacniających i uspokajających.  
Miał teraz chwilę, aby się jej przyglądnąć. Z pewnością kiedyś wyglądała inaczej. Ze zdjęcia w gazecie spoglądała pewna siebie ale sympatyczna dziewczyna o długich, kasztanowych włosach i głębokim spojrzeniu. Dziś to spojrzenie trudno było uchwycić, a barwa włosów spłowiała. Całą postać pani doktor cechowała kruchość, jakby na świecie pozostał tylko cień dawnej postaci.
-Chodź, przygotuję ci pokój gościnny – John obudził dziewczynę delikatnie.  
Już po chwili leżała spokojnie, próbując zasnąć. O to samo starał się Warren w swojej sypialni, jednak sen przychodził z oporami. Przed powiekami stawały mu obrazy dzisiejszego dnia. Najgorsze było jednak to co niedopowiedziane. Co tam się stało, jak ona się tam znalazła i przez co musiała przejść. Czuł, że niekoniecznie chce się z tym zmierzyć.  
Prawie zasnął, kiedy otworzyły się drzwi. Natychmiast usiadł na łóżku i w półmroku rozpoznał znajomą już postać nieznajomej.  
-Nie mogę zasnąć – powiedziała cicho i nie czekając na jego reakcję usiadła obok i znów się przytuliła. Jakże by mógł zaprotestować. Tyle może dla niej zrobić. Objął ją ramieniem i położył obok siebie. Nad ranem obudziło go mrowienie w ręce, spali w tej samej pozycji całą noc.  
Zrobił co umiał najlepiej - najpyszniejszą jajecznicę na boczku. Siedzieli z kubkami gorącej kawy na werandzie. Dziewczyna prawie w ogóle się nie odzywała, ale po jej twarzy błądził słaby uśmiech, co już można było uznać za sukces. Z lekkim wstydem wyczuwała jak lekarz się jej przygląda. Nie zadawał żadnych pytań, obserwował.  
-Nic mi nie jest, jestem tylko trochę osłabiona. – niepytana zapewniała go kilkukrotnie.
-Wobec tego może chcesz przejechać się ze mną do miasta? – podstępnie zapytał Warren.  
-Wolałabym nie…- odpowiedziała cicho.  
Resztę poranku spędzili w ciszy. W ciszy, nie nużącej czy krępującej, lecz w ciszy która stanowiła formę nawiązania kontaktu. Wszystko było jasne, niedopowiedziane było nieważne. Kiedy wychodził, włożyła mu w dłoń fiolkę z czerwoną cieczą.  
-Rozumiem twoje obawy… Jestem nietypowym i dość kłopotliwym gościem…
Warren schował do kieszeni fiolkę z krwią, zastanawiając się na ile buszowanie bez jego wiedzy po gabinecie, gdzie znalazła menzurkę utrudnia mu tę gościnę.

Robiąc szybkie zakupy kobiecych ciuchów i kilku podstawowych kosmetyków zaliczył zdziwione spojrzenie sprzedawczyń. "Uroki małej miejscowości. Wszyscy o tobie wszystko wiedzą…” – pomyślał posyłając zabójczy uśmiech obsługującej go Izabelli, która kilkukrotnie zapraszała go do siebie na drinka. Zresztą bez powodzenia. Podrzucił krew do badania i zajechał pod komisariat.
- Kraty w sypialni, kajdanki przy łóżku i niefajne zabawki – wiesz już wszystko. – szeryf nie pozostawiał złudzeń. – W pokoju obok mała manufaktura: amfa, koks, mieszanki, końskie dawki. W piwnicy dwa trupy: młodej dziewczyny i chłopaka, który chyba przedawkował. Dziewczyna to prawdopodobnie nastolatka, która uciekła kilka lat temu z domu. Ślady obecności kilku, kilkunastu osób. W salonie wieczna libacja.  
-Zawsze otwarty domek letniskowy nieustającej zabawy...
-Na to wygląda… Jest coś jeszcze. Ta fabryczka… opium, morfina, psychotropy. Wiesz, bardzo profesjonalna i obawiam się… że chłopcy zachęcali naszą panią dr do zabawy w małego chemika… to trochę komplikuje sprawę, choć oczywiście nie zmienia jej statusu pokrzywdzonej.  
- Pokrzywdzonej…- Warren powoli wypuścił powietrze z płuc. Zaczynają wypełniać się jego obawy. Ślady po ukłuciach, kiedy zakładał jej wczoraj wenflon kroplówki. Nie chciał pytać, nie chciała mówić. Kto jak kto ale poważna pani doktor chyba nie gustuje w psychotropowych odlotach. Przynajmniej nie bez przymusu.  
-Dobra, szukajcie jej jakiegoś miłego białego domku, a ja postaram się coś od niej wyciągnąć. – John nie czuł potrzeby kontynuowania rozmowy. Nagle zapragnął znaleźć się w swoim domu, o ile on jeszcze stał w całości.
Dom nie tylko był na swoim miejscu, ale prezentował się jakoś inaczej. Warren zrozumiał dlaczego, przystając w połowie na drewnianych schodach. To nie tylko dźwięki jego ulubionej płyty bluesowej, nie pamiętał kiedy ją ostatnio włączał. To od bramy otulający zapach ciepłego, domowego obiadu. Tego nie było już od dawna.  
Kiedy wszedł do kuchni Anna odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła delikatnie. Wciąż ta cholerna biała, za duża, za krótka męska koszula odsłaniała zgrabne uda.
-Przepraszam, ale nie miałam zbyt wielu składników – i znów uśmiech, delikatny, zawstydzony, przepraszający.
-Pachnie wspaniale…. ale… eee… - "co ja to miałem…?”- aha… zrobiłem zakupy. Mam nawet dla Ciebie kilka ubrań.
-Dzięki, nie trzeba było.- delikatny uśmiech znów błądził w kącikach ust.
- No, hmm, chyba nie będziesz wciąż chodzić w moich koszulach? – "To miało być śmieszne? Stary, zamknij się wreszcie.”  
-A, no tak, przepraszam – ale w tym uśmiechu nie było przeprosin. Na jej obliczu malowała się… Radość to za dużo powiedziane. Zadowolenie. Ulga. Jak wtedy gdy po długiej wędrówce odkładasz na bok ciężki plecak.  
-Nie, nie…to znaczy…eee…nie, że mam coś przeciwko… po prostu…. Tu są rzeczy dla ciebie, mam nadzieję, że trafiłem z rozmiarem.
- Dziękuję, pójdę się przebrać. Jeśli masz ochotę, to obiad będzie za chwilę. – dłużej niż było trzeba dotykała jego dłoń odbierając paczkę z ubraniami.  
"Co za zmiana…” – zamyślił się John, kiedy wyszła. Niby wcześniej nie było najgorzej. Nawet jedząc śniadanie w ciszy, nie czuł dyskomfortu. Cisza, która wypełniała przestrzeń między nimi była dopełnieniem, była jak najbardziej na miejscu i nie krępowała. Była właściwa. Rano, kiedy ukradkiem obserwował Annę, widział jak kontempluje spokój poranka, odgłosy ptaków, smak kawy. Zauważył jak przymyka z przyjemnością oczy, wiedząc że w tym momencie nie stanie się nic złego. Jak nabiera leśnego powietrza w płuca i powoli je wypuszcza. Teraz jakby wszystko nabrało tępa. Anna na nowo odkrywa kolejne przyjemności jak rozmowa, uśmiech, spojrzenie. Co prawda na jego prywatnym, nietykalnym terenie. "Tyle chyba mogę do niej zrobić – zastopował swoją potrzebę niezależności i samotności zanim znów doszła w pełni do głosu. Choć sam nie wiedział, dlaczego właściwie się do tego namawiał.
"Miałem rację” – pomyślał z zadowoleniem przysłuchując się jej dźwięcznemu głosowi. Co prawda Anna właściwie więcej pytała niż sama mówiła, ale rozmowa przy obiedzie sprawiała jej wyraźną przyjemność. Skąd pochodzisz, który uniwersytet, praktykowałeś u starego prof. Von Graussa, skąd się wziąłeś w Soul Hill, rozwiedziony, aha, też miałam doga argentyńskiego w dzieciństwie. Luźna, wdzięczna ale spokojna rozmowa. Lwia część o nim, kilka słów o niej. Omówione dzieje od początku świata do tamtego dnia. Dnia sprzed dwóch lat. Wykorzystując chwilę ciszy, Warren zebrał się w sobie – teraz albo nigdy.

angie

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1765 słów i 10328 znaków.

Dodaj komentarz