Histeria II

Jest 8. 40, już czas zwlec nadal obolałe po wczorajszym treningu ciało z łóżka. Idę do łazienki. Przemywam twarz chłodną wodą, spoglądam jeszcze w lustro na podkrążone oczy i zaraz wychodzę. Zmierzam do kuchni, gdzie czeka śniadanie. Nie jestem głodna, ale nie wypada tego powtarzać przy każdym posiłku, więc siadam na krześle z niechęcią. Wmusiłam czym prędzej w siebie dwie kromki pełnoziarnistego, wciąż jeszcze gorącego chleba i wróciłam do swojego pokoju. Założyłam za dużo o dwa rozmiary szarą bluzę, czarne spodenki i chwytając za słuchawki, usadowiłam się wygodnie przed komputerem. Siedzę tak już dobrych kilka godzin. Siedzę i patrze w ekran, zastanawiając się czy on tez jest po drugiej stronie. Żałosne. Dobrze, ze przynajmniej mnie teraz nie widzi. Nigdy nie lubił, kiedy płakałam. Choć z drugiej strony, może gdyby mnie zobaczył zrozumiałby dlaczego płaczę. To bezsilność. Bezsilność i może jeszcze ten potworny ból, którego nie mogę nikomu oddać. Bezustannie myślę co takiego zrobiłam źle i pewnie myślałabym tak dalej gdybym nie zauważyła kilku czerwonych punkcików na lewej dłoni, potem na przedramieniu, a kiedy dokładnie się przyjrzałam, na całym ciele. Dostałam wysypki. Jeszcze tego mi brakowało. No cóż, mówią, ze nieszczęścia chodzą parami, moje najwyraźniej dobierają się w co najmniej kwartety. To pewnie uczulenie, aczkolwiek wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, ze to wyrzuty sumienia szukają wyjścia ewakuacyjnego. Z czasem wszystko się psuje i w końcu znika. Nie chce tego. Uparcie tego nie chce. Nikt nie jest bez uczuć, patrząc wstecz chce pamiętać te najpiękniejsze rzeczy. Chce iść do przodu. Teraz już nie mam nic do stracenia. Wstaje, pije, czasem coś zjem, odsiedzę w szkole, próbuję spać. Płaczę do ściany, wrzeszczę do poduszki, dusze się własnym powietrzem. I w ten sposób mija mi kolejny wieczór i poranek, a od tamtej soboty było ich co najmniej kilkanaście. I choć niby z dnia na dzień mamy lepszy kontakt wcale nie jest dobrze. Najgorsze są momenty kiedy mówi, że zawsze mnie kochał i to się nie zmieni. Bo co nam z tego przychodzi? Kłótnie i wojny o nic. Cierpienie w sercu i zamęt w głowie. Łączy nas to najpiękniejsze z możliwych uczuć, ale nie potrafimy się w nim odnaleźć. Może do tego nie dorośliśmy? A może jesteśmy zbyt poważni? Może to urażona duma? A może strach przed porażką? Ile to już godzin tego bezustannego rachowania, z którego nic sensownego nie wychodzi? W sumie nigdy nie byłam dobra z matematyki, to pewnie dlatego. Ostatecznie przecież rozwiązanie nie zawsze przychodzi pierwszej nocy. Lub drugiej. Czy czterdziestej ósmej. Wydaje mi się jakbym właśnie przeżywała jakiś zachód mojego małego słońca, wszystko straciło wyraz, kolor, kształt, pociemniało, zmatowiało. I chyba wolałabym go nigdy nie poznać, żeby nie mógł odejść, bo jak zapomnieć osobę, która dala mi tyle niezapomnianych wspomnień? Dławiąc się i krztusząc tym absurdem sytuacji nie zauważyłam nawet nadejścia zimy. Jak to możliwe, mam wrażenie, ze jeszcze wczoraj zaczynała się jesień. Zdaje się, przegapiłam kilka istotnych faktów. Niedobrze...  
Nadszedł grudzień. Nie wiem kiedy, ani skąd, ale fakt faktem nadszedł. Bezsprzecznie. Teraz zacznie się gonitwa za prezentami, choinkami i tańszymi puszkami maku w markecie przy dźwiękach świątecznych piosenek. Nawet całkiem lubię ten klimat. W święta wszystko wydaje się łatwiejsze. A może takie właśnie jest?  
Mam zdecydowanie lepszy humor. Choć nie wiem z czego tu się cieszyć. Najlepsza przyjaciółka musiała mi uświadomić powagę sytuacji w jakiej obecnie się znalazłam, bo najwidoczniej notoryczne użalanie się nad swoim losem zupełnie mnie oślepiło, a już na pewno przyczyniło się do obumarcia ostatniej szarej komórki. Jak to wspaniale jest mieć trzeźwo myślących przyjaciół.  
Chyba powoli zaczynam myśleć pozytywnie, chociaż wiem, ze nie od razu będzie kolorowo to wierze, ze nam się uda. Wierze, ze nie potrzebujemy skrzydeł by znów moc latać. Wystarczą dłonie splecione szacunkiem i zrozumieniem. Patrze w otwarte okno, uliczne latarnie ukazują niewinność maleńkich płatków śniegu spadających na asfalt. Podchodzę bliżej. Mroźny podmuch wiatru smaga przyjemnie moje rozgrzane, czerwone nienaturalnie policzki. Czuje się jakoś lżej. Z biegiem czasu, liczę, ze odwiedzi mnie tez radość. I może zostanie na dłużej po tak długiej nieobecności, nadrabiając zaległości? Oby. Straciłam zbyt wiele czasu.  
     24 grudnia, wigilia. Od rana krzątanina, ostatnie przygotowania, a w kuchni nieziemskie zapachy. Sztuczna choinka w salonie błyszczy dumnie, przystrojona złotymi bombkami i eleganckimi łańcuchami, a w radio wciąż przewijają się przyjemne melodie. Co roku koło godziny 11 wyrywał mnie z transu przeszywający dźwięk dzwonka do drzwi, biegnąc do nich, doskonale wiedziałam kto stoi po drugiej stronie. Przychodził złożyć życzenia, a przy okazji zostawiał mi mały upominek. Nic mnie tak nie cieszyło jak ten drobiazg, ostatniego roku był to beżowy miś w kolorowej czapce, który do dziś zerka na mnie z najwyższej półki regału przy łóżku. Tym razem było inaczej. Nie przeszedł, nie zadzwonił, nie zostawił nawet wiadomości. I znów umarła nadzieja, że może coś w końcu się zmieni.  
Rodzinną wieczerzę trzeba było znieść, jak zwykle więc udawałam wyśmienity humor i szczerze mówiąc jestem w tym coraz lepsza. Koło 19 uciekłam od stołu, a teraz po raz piętnasty oglądam "Kevina samego w domu".  
Czuję się jak topniejąca figurka woskowa. Jest mnie coraz mniej. Rozpływam się, maleję, znikam.  
Przeraźliwy głos w moim wnętrzu zagłuszyłby nocną ciszę, gdym tylko mu na to pozwoliła. Jednak mój mentalny strażnik wie co wolno, a co warto. Pilnuje, żeby nikt nie poznał mojego stanu. Mojej kruchości, wrażliwości, którą tak łatwo wykorzystać.  
Patrzę na nietknięty kawałek makowca i robi mi się niedobrze. Nie jem nic od tygodni, nawet nie odczuwam głodu, podczas kolacji też praktycznie nic nie tknęłam. Dopiero teraz sobie to uświadomiłam. Uświadomiłam sobie, że przestałam się przejmować tym, czy prawidłowo bije mi serce i czy dość głęboko oddychają płuca. Liczyło się tylko to, czy wrócisz. Nie wróciłeś. Wygasł płomień, już go nie wskrzeszę. Choć niepokorna dusza nadal chciałaby walczyć, haftowane oczy nie mają sił do walki. Bo ile można walczyć o jednego człowieka, który nie walczy o nie?  
Dość zbędnej zwłoki. Jego bezwzględność, moja uległość, tym mnie zabił.  
Znów czuję się jak własna kopia zapasowa pełna wątpliwości.  
Nieobecna obecność. Niespełnione spełnienie. Harmonijny chaos. Silna bezsilność. Zagubiona, przestraszona, nierealna.  
     Obudziłam się. Noc była chyba najdłuższą ze wszystkich poprzednich. Gorliwie próbuje stanąć przed lustrem, zrobić makijaż, wcisnąć w chabrową sukienkę i szczerze uśmiechnąć. Wychodzi średnio, ale pracuję nad tym. Mama też już wstała, przywitała mnie czułym spojrzeniem, po czym wyszła do spiżarni po marynowane grzybki. Całe szczęście niczego się nie domyśla. Nie chcę żeby przejmowała się moimi rozterkami, sama ma wiele problemów, z drugiej strony jednak czasem mam ochotę wtulić się w jej ramiona i popłakać jak mała dziewczynka.  
Dzień mija spokojnie. Ciało funkcjonuje autonomicznie, a świadomość jest całkowicie odcięta od fizycznej rzeczywistości. Moja egzystencja jest wątpliwa. Wieczne pióro wpisało widocznie cierpienie w istotę mojego istnienia. Tak będzie już do końca? Słaba wizja na kolejne "x" lat.  
Co mnie nie zabije, wzbudzi we mnie przekonanie, że jednak to zrobiło.  
Wszyscy uważają mnie za silną. Jestem silna, ale czasem nawet tych najsilniejszych spotyka coś, z czym sobie nie radzą. Wątpię, żebym tym razem wylądowała telemarkiem.

natalia516

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 1413 słów i 8100 znaków.

Dodaj komentarz