911

Błądziłem korytarzami ciemności swojego umysłu, starając się nie potknąć o zgubione stopy. Moje dłonie lekko czuwały nad równowagą zdezorientowanego ciała, opuszkami palców wymacując i sunąc wzdłuż chropowatych ścian. Każdy kolejny krok był jak niezdrowa loteria. Każdy, odbity od brudnej podłogi ślad, przypominał jeden poważny ruch, jaki wykonujemy w życiu. Wybór studiów, oświadczenie się, rzucenie pracy. Wszystko. Cały ciężar bytu, jakim było życie, spływało na moją świadomość z każdym ruchem dominującej nogi. Czułem, jak niewidzialna siła otacza mnie w swoich potężnych ramionach, tworząc wokół mnie bawełniany kłębek, który ma mnie uchronić przed upadkiem. Głowę w tym samym czasie wypełniały niepokojące, mgliste myśli. Zatrzymać się, zawrócić, zmienić kierunek. Cokolwiek, byleby nie ryzykować. A jednak daję się ponieść widocznej tylko dla mojej świadomości dłoni, która prowadzi mnie przez ten las betonowych słupów. Jestem w stanie wyczuć, kiedy na moją skórę pada złote światło, przebijające się przez rzędy cienkich krat, elewacji i betonu. Miałem wrażenie, że właśnie podążam wytyczoną przez czyjś pędzel drogą światła. Mistycyzm tej sytuacji zaczynał być przerażający.
Wszystkie zmysły, oprócz czucia i węchu były wyłączone. Mogłem jedynie słyszeć, a raczej czuć, powolne, jakby zamierające bicie serca, które co krok chce przyśpieszyć, ale coś mu nie pozwala. Blokada, którą każdy z nas ma, kiedy chce zrobić coś wbrew rozsądkowi.
Nonszalancki, fajtłapowaty chód zatrzymał się, kiedy czubki palców straciły kontakt z betonową, chropowatą powierzchnią. Poczułem się jednocześnie niesamowicie osamotniony i osaczony z każdej strony. Stałem na otwartym polu, bez szans na schronienie. Wystawiłem się, niesiony przez dłonie, które miały mnie uratować, a tak naprawdę mnie zwiodły. Niesiony ambicją i nadzieją na lepsze jutro. Głupi ja. Jeszcze chwila, a złote światło rozprzestrzeni moje oczodoły, kiedy powieki otworzą się w bolesnym grymasie, a ciało upadnie na płaską powierzchnię, zamykając swe marne oblicze raz na zawsze. Jeszcze tylko jeden moment, żeby to wszystko skończyć. Zza rogu wypełznie bestia, która przeszyje mnie od środka i pozbawi wszystkiego.
Wtedy jednak coś dotarło do resztek moich zmysłów, które pozostawały w trybie czuwania.
Poczułem powiew świeżego, jesiennego powietrza. Zapach jarzących się w oddali liści, które dogorywały po gęstym ognisku. Woń kominów, w których paliło się drewno. Mogłem nawet przysiąc, że gdzieś w tle z drzew spadają orzechy.
Instynktownie obróciłem się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni, stając twarzą w twarz z czymś, co mnie przerażało.
Powoli, pierwszy raz od dłuższego czasu, rozwarłem swoje powieki. Natychmiastowo moją jaźń oślepił złoty, jakby bursztynowy blask, mający swe źródło zaledwie dwa metry ode mnie.
Z przymrużonymi oczyma, postawiłem krok bliżej, już nie wspomagając się swoim instynktem. Miała ciało akrobatki, z nieco obszerniejszymi, aczkolwiek jak najbardziej wysportowanymi udami. Wszystko było na swoim miejscu, niczego nie ujmując. Wyeksponowane i obłe, jednocześnie ścięte i napięte. Jej oczy wołały mnie już od dawna, uwodząc bez ustanku. To jej niewidzialna ręka mnie zaprowadziła w pułapkę. Chciała, żebym stanął z nią twarzą w twarz. Pragnęła, bym zatopił swój wzrok w jej okrągłych, jakby zwierzęcych ślepiach. Wyglądały jak wzrok kota, z idealnymi, skąpanymi w czerni źrenicami, cieszącymi się na czyichś widok. Wiedziałem, że to tylko podstęp.
Mimowolnie, podszedłem bliżej. Złoty blask nadal próbował wypalić moje soczewki, odbijając się od jej ciała. Jak ona to robiła? Jakim sposobem była tak nieskazitelnie… czysta? Ta, wręcz chorobliwa dbałość o każdy szczegół. Jej skóra była idealna. Mieniąc się w odcieniach naprzemiennej, głębokiej czerni, która się ze sobą cudownie komponowała, jakby została pomalowana przez Michała Anioła, który poświęcił na to kilka lat swojego życia. Dłonie smukłe, aczkolwiek silne. Bez wątpienia silniejsze niż moje. Twarz krągła, jednak ostro zarysowana. Sprawiała wrażenie, jakby została starannie wyrzeźbiona w popiersiu, w czasach, kiedy Cezar przybył, zobaczył i zwyciężył. Brzuch, którego nie powstydziłaby się żadna lekkoatletka. Urzekające biodra, wraz z pośladkami, dobrze skrytymi pod czarno żółtą osłonką, jaką była jej krótka spódnica. Nie sposób było je ukryć, kiedy były rozdęte do granic absurdu. Stała bezczynnie, cierpliwie dając się obmacywać moim zaślepionym pragnieniem. Podświadomość krzyczała. Uderzała w serce, nawołując „Pozwól mi! Pozwól!”. Jej druga strona cierpliwie pukała do drzwi zdrowego rozsądku, szepcząc „Będziesz żałować. To porwanie”.
Porwanie?
Nawet nie zauważyłem, kiedy w mojej dłoni zawirował klucz do rozwiązania wszelkich wątpliwości. Wątpliwości tej chwili, tego życia.
Po tak długim dniu, tak długim bycie, tylko ona może mi pomóc zejść na ziemię i krzyczeć.
Zabawa może być najpoważniejszą dyscypliną ze wszystkich. W końcu… rzadko zdarzają się sytuacje, kiedy twoja partnerka respektuje twoją kochankę.
Tak, jak długo jesteśmy w pełni swoich zamiarów i postanowień, pożera nas kobiecość, od której nie możemy znaleźć ucieczki.
Ona też, w pewnym momencie, stała się moim postanowieniem.
Ten zapach, ten wzrok… nieskazitelny, ekspresyjny wdzięk naprężonych mięśni, które chcą krzyczeć. Nawoływać. Śpiewać.
Nie mogłem przestać się zachwycać nad jej ciałem. Brzuch był istnym dziełem sztuki. W potocznym języku mówili na to sześciopak. Skrywany pod cienką, żółtą osłonką, przyprawiał mnie o dreszcze podniecenia. Świadomość przestała mieć znaczenie, kiedy nie mogłem się powstrzymać, przed wtargnięciem do jej wnętrza, niczym intruz. Gwałtownie, ale nadal z jakąś wewnętrzną dozą delikatności, przekazywaną do sparaliżowanych szaleństwem rąk. Nic już nie mogło być takie same. Zgraliśmy się ten pierwszy raz. Ten, który mógł być ostatnim. Pozwoliłem, by jej zapach wtargnął do moich nozdrzy i wypełnił je co do milimetra. Ona pozwoliła, żebym jej doświadczył. Zawładnęła nad moim ciałem i otuliła je w swoich niezwykle silnych ramionach, żebyśmy się nigdy nie rozdzielili. Ani na centymetr, ani na chwilę. Kątem oka zauważyłem… ten mogący zahipnotyzować każdy wzrok tatuaż. Drobny, minimalistyczny napis, który samą swoją obecnością wzbudził we mnie nieposkromione pożądanie. Dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy.
Klucz do wieczności przekręcił się w stacyjce. Z szaleńczym impetem nadanym przez parę współpracujących ze sobą instrumentów, nazywanych turbosprężarkami, gorące powietrze wtargnęło do sześciu cylindrów, które zakręciły się bez najmniejszego zająknięcia. Robi się cieplej i ciaśniej, kiedy tłoki zaczynają z szaleńczym pędem wędrować w górę i w dół, wypychając spaliny wprost do intercoolera i przekazując je dalej, ku wydechowi.
Trójkątny znaczek, otulony czarną, mięsistą skórą na małej kierownicy nie pozostawiał złudzeń.
Każdego roku, trzeba się podjąć czegoś niemożliwego.
Nazywanie tego środkiem transportu… jest jak nazywanie seksu reprodukcją.
Nazywała się Porsche 993. Na nazwisko miała Turbo S.
I właśnie teraz zamierzałem zgrzeszyć.  
Kwestia jednej myśli.

MozartInAGoKart

opublikował opowiadanie w kategorii felieton, użył 1319 słów i 7638 znaków. Tagi: #Porsche #911 #Kobieta #ideał

2 komentarze

 
  • AuRoRa

    Masz talent do pisania o samochodach, widać że to pasja, świetny dobór słów.

    18 wrz 2018

  • agnes1709

    :bravo:

    14 wrz 2018