Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Czerwień i biel

Czerwień i biel.
Pierwsza.

   Nigdy nie widziałam tylu ludzi, jednak wcale się nie bałam. Siedziałam mu na ramionach z dłońmi zanurzonymi w jego włosach. Uwielbiałam je dotykać. Rozgarniam drobnymi paluszkami sawannę miękkich traw o kolorze atramentu.
Wysoko w górze, na błękitnej planszy, zgromadziły się pierzaste obłoki.
,,Jakie smaczne muszą być te chmurki." – pomyślałam.
Brakuje tylko czerwonych poziomek, te co jadłam wczoraj, tak dobrze smakowały. Sięgnęłam rączką z nadzieją, że zdołam zebrać trochę tej podniebnej śmietany.
Musiałam się poruszyć i pewnie pomyślał, że tracę równowagę.
– Trzymaj się, słonko.
Poczułam jego ciepłe dłonie na biodrach.
– Zaraz przylecą samoloty – powiedział głośno.
Po chwili pojawiły się srebrne i błyszczące. Wcale mi się nie podobały. Mój krem znalazł się w niebezpieczeństwie.
– Popsują mój deser – starałam się przekrzyczeć wiwatujący tłum.
– Widzisz, tam siedzą bardzo ważni panowie, to nasi przywódcy – kontynuował.
– Tatusiu, możemy iść na rurki z kremem. Nie mogę sięgnąć.
– Och, nareszcie zrozumiałem. Chmurki są wysoko i nie są wcale słodkie.
– Próbowałeś?
– Nie, ale wiem.
Chodźmy do parku. Lubię drzewka i trawę.
– Później, kochanie. Spójrz na te kolory. To nasza flaga. Czerwień i biel.
– Czerwone jest nawet bardziej smaczne, wczoraj jadłam. Białe też jest dobre.
– Och ty moje kochanie.
Roześmiał się serdecznie. Lubiłam jego śmiech.
    Mama rzadko się śmiała. Kiedy chciałam z nią układać klocki, dawała mi lalkę. Były tylko dwa takie dni, kiedy mogłam pokazać jej mój świat. W inne prowadzała mnie do dzieci. Pewnie wolała swoje zabawki. Szczotkę, hałasującą suszarkę, małe pędzelki układające pastelowe kolory na jej paznokciach. Chciałam, chociaż troszkę być przy niej.
– Idź się bawić do pokoju. Aceton nie jest zdrowy.
   Rozmawiałam z moją Kingą, bo tylko ona mnie rozumiała w tej chwili. Słyszałam skrzypienie szafy to znowu otwierane szuflady w innej części mieszkania. Pokazała się kilka razy w śmiesznych wałeczkach. Nie wiedziałam tak naprawdę jakiego koloru są jej włosy. Czarne jak u taty, czy w kolorze dużego talerza z syrenką. Innym razem o odcieniu niewypieczonych bułeczek.
    Przeszła kilkakrotnie przez pokój w zielonej sukience do kolan. Dobrze, że zrobiła to cicho, bo właśnie usypiałam Kingę. Potem weszła w różowej, kiedy moja lala już spała. A kiedy malowałam słoneczko na kartce papieru, pokazała się w czarnej.
Czekałam na niego. Przechodził z pracy, witał mamę, a potem siadał na dywanie i układał ze mną klocki.
Po chwili widziałam zamek. Otaczała go fosa. Żeby się do niego dostać, należało opuścić zwodzony most. Kiedy opadał wolno, grube łańcuchy narzekały na swój los.
Po chwili przechadzałam się już po marmurowej posadzce, wewnątrz zamku. Ściany zdobiły obrazy i ciężkie wypolerowane zbroje. W głębi komnaty wisiały skóry upolowanych niedźwiedzi i wypchane głowy łosi z wielkimi łopatami. Patrzyły na mnie swoimi szklanymi oczami ze smutkiem, a ja czułam się winna, chociaż to nie moje strzały przeszyły ich serca.
– Zrobiłaś obiad, kochanie? – zapytał mamy
– Bolała mnie głowa. Chciałam dla ciebie ładnie wyglądać, ale nie mam się w co ubrać. Możemy iść do baru na rogu. Robią tam tak dobre paszteciki.
– Dobrze, najdroższa.
Kamienne mury zamieniły się w szary pył i pokryły regał, a tlące kaganki ustąpiły szklanym kielichom żyrandola.
*
W końcu tłum został z tyłu. Postawił mnie pośród zielonego dywanu. Podbiegam do drzewa i położyłam dłonie na korze. Usłyszałam cichą pieśń liści. Siedział z tyłu na ławce. Czułam, że patrzy na mnie. Jego wzrok okrywał mnie ciepłym płaszczem. Coś zaszeleściło w pobliskim krzewie. Z bijącym sercem pobiegam do niego i usiadłam mu na kolana. Musiał dostrzec strach w moich oczach, bo przygarnął moją głowę do piersi.
– Słyszysz?
– Tak. Serduszko.
– Dopóki bije, nie będziesz się niczego lękać – szepnął.
Poczułam jego usta na swoim czole. Objęłam jego szyję rączkami. Jeżeli raj istniał, to właśnie tu i teraz.
*
   Dziadek mróz musiał wstać bardzo rano, zanim jasna tarcza z mojego rysunku, roziskrzyła się małe diamenty na białym puchu. Patrzyłem na jego dzieło. Tu kwiat o niepowtarzalnym zapachu, tam koń z pianą na pysku i z rozwianą grzywą. Dalej w górze, poplątane krzewy dzikiej róży i złowrogie chmury zwiastujące burzę.
Usłyszałam, że wchodzi. Przebiegłam oczami po kolorowych lampkach na zielonym drzewku. Złote łańcuchy pięły się ciężko ku rozświetlonej gwieździe. Dumna pani mieniła się kolorami tęczy złota i srebra na rozdymanych policzkach kolorowych kul.
– Idziemy, słonko?
Podniósł mnie jak piórko i zakręcił.
– Załóż jej szalik na buzię, mroźno dzisiaj – usłyszałam jej głos z sypialni.
– Mamusia nie idzie? – zapytałam z nadzieją.
– Jest zmęczona i boli ją głowa.
   Szybko założyłam moje buciki z futerkiem. Pomógł mi odziać paltko. Po chwili moje brązowe włosy okryła wełniana czapeczka. Rękawiczki wystawały z kieszonek. Stałam już gotowa przy drzwiach. Czekałam. Dotarły do mnie jego ciepłe słowa, jednak nie zdołałam ich zrozumieć, mówił zbyt cicho. Jej słowa pochodzące z głębi pokoju, przypominały ciepłem zimowy wiatr.
– Nie wiem, czy zdołam. Jestem taka zmęczona. Mama przywiozła barszcz i pierogi, to powinno wystarczyć. Kup tylko ciasto w cukierence na rogu...
Po chwili wyszedł z sypialni. Smutek przykrył delikatnym uśmiechem.
   Czy wiedziałam, że muszę to zrobić? Chyba tak, bo usłyszałam szept ze środka mojego ciała. Wyciągnęłam ręce. Nachylił swoją twarz. Patrzyłam w dobre oczy i dopiero wówczas dotknęłam paluszkami, lekko szorstkich policzków. Patrzył zaskoczony, a jego spojrzenie dotarło do samego środka mojej duszy. Przytuliłam buzię do jego ust. Nie czułam szpiczastych czarnych włosów w koło. Dwa różowe rąbki spotkały się na chwilę.
– To za wszystko, tatusiu. To mój prezent pod zieloną panią.
Jego oczy zaszkliły się i dwie diamentowe łzy spadły z łoskotem na wypolerowaną posadzkę.
Po chwili szliśmy w dół po schodach. Obdrapane ściany szeptały do siebie tajemnice, tylko im znane ...
Trzymałam jego ciepłą dłoń. Dopiero po chwili, zrozumiał, że nie mam rękawiczek.
– Zmarzniesz Pola, moja maleńka.
– Twoje rączki są takie ciepłe. Kocham cię, tatusiu.
– Ja też ciebie kocham, mój skarbie.
   Popatrzyłam na jego oblicze. Grymas bólu przykrył cudownym uśmiechem. Wówczas słońce zakryło się chmurką, bo nie chciało, żebym dostrzegła łzy płynące po złotej tarczy. Musiało wiedzieć...
– Wybacz mi, ko....
   Chciałam go złapać, ale nie sięgałam mu nawet do pasa. Powinnam próbować i zrobiłam to, ale trochę za późno. Jego dobra dłoń wysunęła się z mojej...
Patrzył gdzieś w dal. Stałam bez ruchu. Włosy o kolorze smoły leżały na białym puchu. Po chwili szkarłat zamieniał biały śnieg w czerwoną maź.
Czerwień i biel.
Druga.
   Miesiąc kolorowych flag. Patrzyłam w srebrne odbicie. Białe polakierowane sandałki zlewały się z falbankami obcisłych skarpetek. Sukienka kończyła się na linii kolan. Opinała płaski tors. Delikatny kołnierzyk unosił się razem z oddechem.
– Pospiesz się, spóźnimy się przez ciebie. Siostra czeka.
Wzięła moją dłoń. Chyba pierwszy raz. Poczułam chłód.
Spojrzałam w piękne oczy, ale tam też dostrzegłam tylko mroźny, błękitny blask.
– Dlaczego mnie nie kochasz, mamo?
Jej umalowane różą usta zawisły na chwilę w niemym bezruchu. Próbowały wytłumaczyć, zaprzeczyć, lecz musiały być posłuszne.
– Co ci przyszło do głowy? Przecież cię urodziłam. Jestem zmęczona twoimi ciągłymi zarzutami. Mam męża, o którego mam staranie i drugą córkę, która również potrzebuje opieki.
Popchnęła mnie delikatnie w kierunku drzwi.
– Czy kupiłaś mi konwalijki, tak bardzo chciałam je mieć?
– Konwalijki ma Hania, ty dostaniesz biały bez.
– Dziękuję mamusiu, bez też jest śliczny.
Czarny Peugeot lśnił w słońcu. Tata siostry otworzył mamie drzwi. Wsiadła, posyłając mu radosny uśmiech. Przez szybę zobaczyłam lekko pyzatą. Mama uchyliła okno.
– Wchodź! Na co czekasz. Wciąż opóźniasz!
   Otworzyłam drzwi i usiadłam na chłodnej skórze. Siostra posłała mi wzrok Bazyliszka.
Na kolanach ściskała bukiet pachnących konwalii. Jej suknia sięgała do ziemi. Delikatne koronki, białe róże. Falbanki na nadgarstkach falowały z zimna.
Obok jej zaokrąglonych bioder leżał bez. Uschłe liście tłumiły cichy szloch bólu powyginanych gałązek, a kwiatki pozostawione trzy dni bez wody, wydawały ostatnie tchnienia. Wzięłam delikatnie półmartwą roślinę. Odwróciłam oczy w kierunku szyby. Wielkie krople łez spadały na umierający kwiat. Uszy wiercił wysoki ton śmiechu mamy.
   Dojechaliśmy na miejsce. Stłumione, chociaż wesołe głosy dzieci i rodziców wzmogły się, kiedy wyszedł i otworzył drzwi obok mamy. Przeszedł z przodu wozu i pomógł wyjść córce, ponieważ miała trudność z podniesieniem swojego okrągłego tyłeczka. Czekałam chwilę z nadzieją na cud.
– Znowu opóźniasz! Czy robisz to specjalnie? – dotarł do mnie ostry głos właścicielki błękitnych, chociaż zawsze zimnych diamentów.
   Czemu otworzyła drzwi, gdzie siedziała Hania, czy nie mogła moich, przecież miała bliżej?
   Nacisnęłam srebrną klamkę i odepchnęłam z trudem i dopiero wówczas ujęłam gałązkę. Zamknęłam wrota zimnej trumny. Zrobiłam kilka kroków w kierunku brzęczącego roju. Spojrzałam na moje kwiaty. Soczyste liście otaczały jak dumny kochanek, świeże i pachnące grona brzemiennych płatków. Zapach uderzył w moje nozdrza huraganem barw, pomieszanym z miłosnym śpiewem słowików podczas pełni. Aromat dźwięków zagłuszył szmer podnieconych głosów.
   Stąpałam jak panna młoda przy dźwiękach weselnego marsza. W oddali dostrzegłam wysoką postać. Nie widziałam twarzy, tylko włosy czerń połyskującej błękitem, dojrzałej jagody. Przyspieszyłam kroku. Serce biło jak oszalałe. Szkarłatne wodospady dopadły twarzy i przez chwilę pięknie kontrastowały z bielą, wypłowiałej sukienki. Nie zrobiłam tego specjalnie. Chciałam tylko dotknąć na chwilę, choćby to miała być zjawa...
– Jak chodzisz łamago. Zabrudziłaś mi but – syczący głos Hani rozdarł muzykę, a słowiki ucichły, drżąc ze strachu.
Widziałam puszyste dłonie zbliżające się nieuchronnie do mojego drobnego korpusu, ale moje oczy śledziły teraz drobne konwalie, spadające ze strachem na szare betonowe płyty.
   Świat zawirował. Zdołałam chwycić wolną dłonią rozedrgane dzwonki umierające w trwodze. Zanim upadłam na szorstki chodnik, trzymałam je pewnie przy piersi, jak matka karmiąca dziecię.
   Przez chwilę widziałam gwiazdy. Było cicho i dobrze. Jakieś silne dłonie uniosły mnie do góry. Spojrzałam na włosy z nadzieją, że ujrzę czerń, lecz dostrzegłam tylko kolor miedzianego talerza z syrenką. Ujrzałam brązowe oczy i zatroskaną twarz. Miał pewnie tyle lat co on wówczas.
– Nic ci nie jest, kochanie?
   Konwalie, nie ucierpiały wiele, a mała gałązka bzu otrząsnęła się z szoku i odgięła na powrót swoje jaspisowe kiście. Dopiero teraz omiotłam wzrokiem moje ciało. Kolana krwawiły. Obtarte kostki dłoni jeszcze nie uroniły soku malin. Przedramiona i łokcie pulsowały bólem. Poczułam wilgoć w nosie. Ciepły płyn utworzył szkarłatną kroplę i nieuchronnie biegł na spotkanie bieli. Czerwień i biel.
Trzecia.
   Nienawidziła mnie za wszystko. Że jestem ładna, że jestem miła.
Kiedy szłyśmy parkiem w czasie wietrznego dnia, gałęzie wierzby tuliły mnie i pragnęły zatrzymać, chociaż na chwilę. Na pyzatą twarz Hani spadały ostre i karcące.
Oczy chłopców prześlizgiwały się tęsknie od lekko stawianych stóp, poprzez długie nogi, aż do łagodnie falujących bioder. Zatrzymywały się chwilę na zgrabnie wyrzeźbionych pośladkach. Czas odmierzały coraz bardziej zarysowane półkule jędrnych piersi. Moje ubranie zawsze wytarte i połatane, Hani z najlepszych sklepów.
   Wyrosła również. Straciła wagę. Zaokrąglone biodra i wydatne piersi przyciągały wzrok mężczyzn. Kiedy ich wzrok docierał do wciąż lekko zaokrąglonej twarzy i napotykał zimny blask, wówczas ich oczy uciekały w popłochu, zostawiają tumany kurzu.
   Z biegiem czasu jej zazdrość malała, usta rzadziej rzucały twarde słowa. Tylko arktyczny blask pozostał w źrenicach.
W końcu przyszedł dzień wyzwolenia. Miałam skromne mieszkanko na drugim piętrze. Mogłam oddychać.
Pięć miesięcy wcześniej zatrzymałam się przy wystawie sklepu z kwiatami. Stałam wpatrzona w czerwoną różę.
   W końcu i ona mnie dostrzegła. Najpierw lekko wyciągnęła głowę i zdawała się szeptać: patrz, jaka jestem piękna. Po chwili jej pusta duma stopniała i zaczęła przeradzać się w ciepłe uczucie radości, a jej małe serce pompowało splecionymi żyłkami miłosną wieść do najdalszych zakątków zielonego wachlarza soczystych liści. Powoli odgięła swoją śliczną główkę w kierunku szyby. Kilka minut później wszystkie kwiaty z wystawy wyciągały do mnie swoje różnokolorowe oblicza. Tulipany położyły głowy na szybie w nadziei, że mnie dotkną. Kalie nachyliły kielichy. Napotkałam wzrok pani stojącej za drewnianym kontuarem. Jakaś siła zapraszała mnie do środka.
– Szukasz pracy? – zapytała łagodnie, kiedy weszłam.
– Bardzo lubię kwiaty – odparłam oszołomiona fontanną aromatów i delikatnym drganiem podnieconych radością płatków.
– One ciebie kochają. Ja to dostrzegłam, a ty nie zaprzeczysz. Możesz zacząć od jutra? Dam ci podwójną stawkę jaką płacą inne sklepy.
Następnego dnia podjęłam pracę. Na początku nikt nie zauważył, nawet Anna. W końcu zaczęła gromadzić drobne wyrazy uznania.
– Róża stała miesiąc, gdzie pani kupuje kwiaty?
– Co za zapach. Nigdy jeszcze nie miałam konwalii o takim aromacie. I stała całe dwadzieścia osiem dni.
Tych pochwał wciąż rosły. Anna zamawiała podwójną ilość kwiatów. W końcu obroty wzrosły pięciokrotnie. Umiała docenić dar, który otrzymałam od... właśnie kto mi go dał?
– Nie mogę ci płacić za godzinę. Zostajesz moją wspólniczką. Otrzymasz dwie trzecie zysków. Ja i tak zarabiam dwa razy tyle
*
Pojawił się nagle. Piękny, o oczach jak lipcowe niebo. Nie dlatego pozwoliłam mu się zbliżyć. Miał włosy czarne jak kruk. Z granatowym połyskiem.
Pierwsze miesiące wyglądały jak bajka. Sen się spełnił. Kopciuszek znalazł księcia.
Rozpalał moje ciało pocałunkami. Brał szybko, aż boleśnie. Koił słowami. Przynosił podarunki, a ja je przyjmowałam, chociaż pragnęłam tylko trzymać jego głowę na kolanach. Tęskniłam za kilkoma ciepłymi słowami. Wybrałabym raczej dotyk karku i pleców niż szybkie ruchy twardości, zostawiające niedosyt.
Przyjmowałam to, co dawał, bo przynajmniej nikt mnie nie ignorował, nie krzyczał bez powodu i nie traktował jak ostrego kamienia w bucie.
Słońce powoli zachodziło i zaczęła się noc. Podarunki otrzymywałam rzadziej, za to były bardziej cenne. Rozkosz trwała krótko, aż zaczęła ranić. Już brakło pocałunków. Wchodził czasem na sucho. Jego oczy przyjęły arktyczny błękit. Przypomniałam sobie, że znam tego rodzaju spojrzenia i zaczęłam się bać.
Nigdy nie narzekałam na los. Kwiaty wypełniały ziejąca dziurę w sercu. Wracał później, czułam często ostry zapach wódki.
*
Przypudrowałam policzek, ale i tak siniak był widoczny.
– Co się stało? – zapytała Anna.
– Mamy nowy lakier na podłodze, poślizgnęłam się. To wszystko.
Tydzień później rozciął mi wargę. Oczywiście miał powód. Przypadkiem zrzuciłam kanapkę na jego nienagannie białą koszulę.
Potem uznał, że twarz zostawia widoczne ślady. Obrywałam w plecy, w brzuch. Kiedy zrobił mi wielki siniak na udzie, nosiłam dwa tygodnie spodnie. Nie tylko moje ciało cierpiało. Najniższej kategorii dziwka, otrzymywała lepsze epitety.
Postanowiłam uciec. Z własnego mieszkania. Chociaż niezupełnie. Teraz legalnie należało do nas obojga. Zbrakło pięciu minut.
Wszedł, kiedy dopinałam walizkę.
– Wybierasz się gdzieś?
Ostry i wysoki ton jego głosu wprowadził popłoch wśród moich kwiatów. Płatki alpejskich fiołków złączyły dłonie w modlitwie i ukryły się spiesznie w gąszczu liści.
Patrzyłam na niego błagalnie.
– Pozwól mi odejść. Przestałeś mnie kochać, o ile w ogóle kochałeś. Jesteś okrutny, bijesz mnie i niszczysz moją duszę.
– Ty mała żmijo. Spróchniała deska jest lepsza od ciebie. Rozwalę ci ten piękny pysk. Twoją ciasną pizdę rozerwę na strzępy. Udławisz się swoją własną krwią i kawałkami zębów.
Popchnął mnie na łóżko.
– Co mam najpierw zrobić? Zmienić twoja suchą cipę w tatar czy wybić ci zęby i doprowadzić twoją twarz do stanu, że rodzony ojciec cię nie pozna?
– Pójdę na policję.
– Straszysz mnie, zimna rybo? Nie wiesz, że jestem prokuratorem. Mam całą policję w ręku. Zrobię z tobą, co zechce i włos mi z głowy nie spadnie.
Poczułam bezradność, bo nie miałam nikogo, kto mógłby mnie obronić.
Jeszcze kilka miesięcy temu sądziłam, że w końcu wzeszło słońce nad moim biednym losem, lecz teraz kuła świadomość mrocznej ciemnej otchłani bez dna.
– Zabij mnie i skończ moją udrękę.
– Sama chciałaś, wyschnięty poroniony płodzie.
Spojrzałam odważnie w jego twarz. Nie zostało tam nawet wspomnienie dawnego piękna. Z głębi jego źrenic spoglądała wyschnięta czaszka otulona aksamitnym kapturem. Skąd ten człowiek miał tyle zła?
Pogodziłam się z myślą, że za chwilę skończy się mój ból i cierpienie. Stałam przy otwartym oknie. To dobra śmierć, pomyślałam. Jeżeli nie złamię karku o betonowy murek, to nadzieję się na stalowe końce płotu.
Chciał po prostu mnie wyrzucić jak niedopalony papieros, pustą puszkę po piwie lub zwykły zwinięty kawałek papieru.
Kiedy już czułam zimny oddech śmierci na mojej twarzy, charczący oddech na drgającej w spazmach ze strachu szyi, jakaś ciepła dłoń odsunęła mnie z linii rozjuszonego potwora o przekrwionych bladobłękitnych oczach i poleciał z krzykiem w dół.
Pierwsze co zobaczyłam, to rozgnieciony liść drzewka szczęścia leżący na podłodze. Rozcięty szarą rysą czarnych butów, zanim skonał, posłał mi ostatni uśmiech radości.
Drugie ujrzałam w dole. Czereśniowe plamy na kłującej bielą koszuli i trzy oksydowane, sterczące pręty, dumne z wykonanego dzieła.
Dopiero wówczas objawiło się trzecie. Stał obok i trzymał mnie w ramionach. Poczułam ciepłe dłonie i dostrzegłam dobre błękity i czarnokrucze włosy.
– Dano mi wrócić na trzy uderzenia serca, kochanie. Do zobaczenia.
– Tatusiu – szepnęłam.
Pozostało tylko uczucie rozleniwiającego i kojącego cały ból życia, ciepła jego dłoni. Na białej pościeli leżała czerwona róża.
Czerwień i biel.  
Epilog
Wkrótce przyjechała policja i zostałam aresztowana. W zimnej sali za kratami czułam się nie tak źle. Dano mi adwokata z urzędu. Mecenas Stanisław Zieliński miał dwa lata więcej ode mnie. Wziął sprawę w swoje ręce. Kiedy zapoznał się z moimi zeznaniami, na jego twarzy widziałam różne uczucia. Nie szło łatwo. Oskarżono mnie o morderstwo z premedytacją. Nie przyznałam się do winy. Najwięcej w sprawie zmieniły zeznania Anny. Wówczas znaleziono świadków. Sąsiadów, kelnera z restauracji. Niestety nie można było powołać na świadków kwiatów z mojego pokoju. Po dwóch tygodniach procesu zostałam uniewinniona. Jako wdowa dziedziczyłam połowę dóbr mojego zmarłego tragicznie męża. Nie chciałam nic, lecz Stanisław sprawił, że dostałam nie połowę a wszystko. Tydzień potem, kiedy kupiłam inne małe mieszkanko, bo tamto zbyt wiele mi przypominało, zaprosił mnie na kawę. Tym razem serce postanowiło odczekać. Pracowałam nadal u Anny.
– Pola, na moje życie. To ten! Otwórz się, bo Stanisław nigdy cię nie skrzywdzi. To dobry człowiek i szczerze cię kocha.
Uwierzyłam i moje serce zaczęło mocniej bić. Potem jeszcze bardziej. Pierwszy pocałunek zaniósł mnie wysoko ponad chmury. Nie czekałam tygodnia. Skąd mogłam wiedzieć, że mężczyzna może mieć tyle czułości i dać tyle rozkoszy? Każdy następny raz zostawiał poprzedni w tyle. Byłam królową. Poznawałam swoje wnętrze i ciało, bo nigdy go nie znałam z błękitnookim diabłem.
Przyszedł moment, że musiałam zapytać. Stanisław się zarumienił aż do końca szyi, kiedy usłyszał pytanie.
– Czy sądzisz, że mam suchą cipkę?
Czytał akta i zrozumiał od razu. Co prawda nie odpowiedział od razu.
– Pola. Jesteś piękna wizualnie, ale całe twoja uroda jest niczym w porównaniu twojej duszy. Jednak zadałaś pytanie i powinienem odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego ten człowiek, o ile nim był, tak powiedział.
– On powiedział inaczej.
– Wiem, kochanie. Jesteś śliczna wszędzie a szczególnie tam. Twoja śliczna cipka jest zawsze skąpana w nektarze miłości. Już nigdy tak nie myśl, dobrze skarbie?
– Tak, kochanie – pocałowałam z rozkoszą jego usta.
Na ślubie przyszła Anna z mężem, przyjaciele Stasia. Z rodziny tylko przyrodnia siostra, Hania. Uklęknęła przede mną i płakała.
– Już ci dawno wybaczyłam, siostro.
Pierwszy raz dostrzegłam w jej oczach ciepło. I wiedziałam, że tak już zostanie.

Za dziewięć miesięcy urodziłam dziewczynkę. Na białym prześcieradle została czerwień miłości.
Czerwień i biel.  
Dla Nadii.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii dramat i inne, użył 3920 słów i 22150 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.