128√e980 - Prolog

128√e980 - PrologDwudziesty pierwszy dzień października zdawał się zaliczać do tych beznadziejnych. Miałem w swoim życiu wiele takich, których nie wspominam najlepiej. Co prawda zawsze wychodziłem z nich obronną ręką, jednak tym razem chyba ostrzegało mnie przeczucie, a nigdy mnie nie zawodziło.

Chwyciwszy za ogromny plecak wyładowany po brzegi książkami, zeszytami i mniej lubi bardziej przydatnymi fiszkami, pognałem w stronę drzwi, aby nie spóźnić się do szkoły. Gdybym to zrobił, pewnie nie stałoby się nic złego, tylko ucierpiałaby moja wzorowa obecność. Nie lubiłem nie być najlepszy we wszystkim. Zawsze dążyłem do doskonałości, a przez to brakowało mi czasu na zabawę, kolegów, o dziewczynie nie wspominając. Z czasem pogodziłem się z tym, że każdy trzymał się z dala ode mnie. Przynajmniej byłem naj, naj, naj.

Poprawiłem jeszcze okulary, ponieważ spadłyby mi z nosa przy lekkim podmuchu wiatru. Zmarszczyłem lekko brwi zauważywszy szarobure chmury, dlatego pomyślałem o parasolu. Zabezpieczenie równało się z kolejną wygraną, nawet jeśli był to zwykły deszcz.

– Jungkook, kochanie, pamiętaj o zjedzeniu drugiego śniadania! I przynieś po szkole trochę szczawiu z pola, to ugotuję zupę. – Moja mama czasami wcale nie zwracała uwagi na to co dzieje się koło niej, więc mogła krzyczeć w niebogłosy nawet jeśli była siódma rano.

Swoją drogą często zbierałem zioła na żyznych ziemiach Marville, gdzie od dziewiętnastu lat mieszkałem z rodzicami. Matka była zielarką, stąd to dziwne spędzanie wolnego czasu. Ojciec natomiast trudnił się księgowością, posiadał swoją firmę. Dnie i noce siedział w gabinecie na drugim końcu wsi. Podejrzewałem go o romans z sekretarką, tyle że nie sprawdziłem tego do końca, a mamy nie chciałem smucić. Dziwiłem się, że tych dwoje ludzi darzyło siebie miłością, przecież w ogóle do siebie nie pasowali. Tata był biznesmenem, mama kurą domową. W życiu wyszedł im tylko syn.

Chwilę zajęło mi dotarcie do celu. W sumie wyszły jakieś cztery piosenki i połowa piątej. Robiłem postępy. Wystarczyło już tylko zanieść ubrania do szafki. Plecak nie wydawał się być ciężarem, choć ważył ponad siedem kilo. Może to dlatego, że ćwiczyłem sobie w domu, a może po prostu się przyzwyczaiłem.

Biegłem świeżo wypastowanym korytarzem, z racji tego, że był poniedziałek. Tylko w te dni placówka wyglądała czysto. Na pewno po skończonych lekcjach znowu będzie chlewem – pomyślałem.

– Ej, ty! Nie spóźnij się na lekcję, Tępa Pało!

No tak, Kai. Jak zwykle przywitał się ze mną nadzwyczaj sympatycznie. Nawet nie wiedział w jak złym humorze byłem.

– Ja przynajmniej mam pałę, Parówko. – Akurat przezwisk nie potrafiłem wymyślać.

Tyle wystarczyło, ażeby ten śniady palant dogonił mnie z prędkością światła. Już miał dać mi w twarz, aczkolwiek z klasy obok wyszedł nauczyciel.

– A co tu się dzieje? Wy dwaj, już na swoje lekcje zmykać! – Z fizykiem nie warto zadzierać.

Otrzepałem swoją czarną koszulkę, po czym przekroczyłem próg sali. Usłyszałem na pożegnanie coś w stylu „jeszcze się z tobą policzę”. Wszystkie pary oczu skierowane były na mnie, jak zawsze. Szkoda, że był w nich taki ogrom nienawiści. Od czasu do czasu napadały mnie myśli o braku jakichkolwiek znajomych. Wówczas zabierałem się za planowanie. Wyjścia na imprezy, zapraszanie do siebie, balangi na balangach, zero nauki. Za każdym razem wychodziło na to, że siedziałem sam przy lampce. To nawet nie była lampka wina, ale zwykła żarówka. Czytałem książki, komiksy, trenowałem… Takie tam, życie licealisty.

Po skończonej lekcji geografii, zaczęło burczeć mi w brzuchu. Dotarłszy do szafki, wyjąłem pyszną bułkę z salami. Uwielbiałem, kiedy mama o mnie dbała i robiła mi właśnie takie swojskie jedzenie. Nie dysponowałem królewskim podniebieniem, toteż zjadałem prawie wszystko.

– Patrzcie go. Bułkę sobie biedaczysko zrobiło. Twoja Dupa też ma takie małe? A sorry, ty przecież jesteś prawiczkiem! – zaśmiał się Kai. Chyba ostro się wkurzył, dlatego że przybył z całą zgrają. Uchodzili za szkolny gang, wszystko było im wolno, nie ponosili żadnych konsekwencji.

Odłożyłem śniadanie z powrotem. – Kai, Brudasie. Powinieneś się czasem umyć. To, że twoja laska nie czuje tego smrodu, to pewnie dlatego, że straciła węch. – Śniady równało się z brudny. Szelmowski uśmiech nagle zniknął w buzi chłopaka, zacisnął mocno szczękę.

– Dołóż mu, Kai! – zasugerował towarzysz.

Przełknąłem ślinę i czekałem na atak. Oczywiście w sekundzie zebrały się tłumy, jakby na zawołanie, albo dostali powiadomienie smsem. „Leją się na parterze!” Niby ćwiczyłem sporo, mogłem z łatwością dać mu radę. Tyle, że… on był bardziej napakowany. Przygwoździł mnie do rzędu szaf. Zabrzęczało mi w uszach.

– Jeśli jeszcze raz powiesz coś na temat Nancy, to ostro pożałujesz. – Mówił przez zaciśnięte zęby.

– Nancy… Nie uważasz, że to zdzirowate imię?

Stało się. Złapał mnie za gardło z wściekłością. Próbowałem odepchnąć go rękami, bo na tyle starczyło mi wtedy sił.

– Dajesz, dajesz! – Wiwatujące okrzyki obok wcale nie pomagały, wręcz przeciwnie czułem się malutki oraz prawie uduszony. – Pokaż mu kto tu rządzi!

Z sekundy na sekundę brakowało mi tlenu. Jego oddech, a właściwie sapanie, odbijało się ode mnie. Dłonie cały czas trzymał w stalowym uścisku. Brakowało milisekundy… Szarpnąłem za parasol, który skrywał się w otwartej szafce, po czym chciałem go nim tylko odepchnąć… Niestety przedmiot osunął się nieszczęśliwie wbijając się końcówką w jego brzuch. Kai zelżył uścisk, jednocześnie upadając na ziemię.

wylonka

opublikowała opowiadanie w kategorii szkoła, użyła 1032 słów i 5900 znaków.

2 komentarze

 
  • ?!!

    :jupi:

    18 sie 2016

  • ?

    A co to jest?

    24 maj 2016