Materiał znajduje się w poczekalni. Prosimy o łapkę i komentarz.

Requiem

Tam­tego dnia było chłodno. Padał siar­czy­sty deszcz. Nikt sobie nic z tego nie robił, ba, każdy, nie­za­leż­nie od swo­jego pocho­dze­nia, uczest­ni­czył w żałob­nym kon­duk­cie. Wszy­scy chcieli go poże­gnać. Naj­więk­szego z naj­więk­szych. Kom­po­zy­tora wyprze­dza­ją­cego swoją epokę. Autora naj­pięk­niej­szych sym­fo­nii. Dyrek­tora wspa­nia­łej fil­har­mo­nii.  
Zatrzy­ma­li­śmy się przed wyko­pa­nym dołem, w tak zwa­nej „Alei Zasłu­żo­nych”.  
Płacz. Lament.  
Rodzina zmar­łego spo­glą­dała na trumnę z nie­do­wie­rza­niem.  
W gło­wie dud­niło jedno pyta­nie, choć nikt go otwar­cie nie wypo­wia­dał.


„Jak to się stało?”


Odpo­wiedź była bar­dzo pro­sta. Zapił się na śmierć. Naj­ja­śniej­sza gwiazda naszego uro­kli­wego mia­sta, wzór dla mas, oka­zał się naj­zwy­klej­szym alko­ho­li­kiem. Dodał­bym rów­nież, że zło­dzie­jem. Kradł motywy muzyczne, które zasły­szał pod­czas swo­ich licz­nych tras kon­cer­to­wych. Nikt tego nie wie­dział poza mną. Jego oso­bi­stym sekre­ta­rzem. Powier­ni­kiem sekre­tów. Tym, który miał wygło­sić lau­da­cję, kiedy zosta­nie paso­wany na następcę poprzed­nika.

Kapłan wziął garść ziemi i posy­pał trumnę.


„Z pro­chu powsta­łeś i w proch się obró­cisz”.


Nastała cisza.  
Wszy­scy pod­cho­dzili do rodziny zmar­łego.


„Moje kon­do­len­cje… był wspa­nia­łym czło­wie­kiem”.  
„Taka wielka strata”.


Uda­łem się do domu, chcąc przez chwilę pobyć w samot­no­ści. Nie mogłem patrzeć na to bez­ro­zumne stado, które jedno mówiło, a dru­gie robiło.  
Typowy obraz czło­wieka.  
Żałują, ponie­waż jest to odbie­rane za pra­wi­dłowe zacho­wa­nie. Nikt go nie sza­no­wał. Nikt go nie wspo­mi­nał dobrze.  
Wszystko na pokaz, ponie­waż żegnamy lokalną i kra­jową gwiazdę.


„Obrzy­dliwe”.


***


Naza­jutrz paso­wano mnie na dyrek­tora fil­har­mo­nii. Zespół przy­jął nomi­na­cję pozy­tyw­nie. Gra­tu­lo­wali. Życzyli powo­dze­nia. Pytali o plany.

Odpo­wia­da­łem uśmie­chem. Wie­dzia­łem, że nad­szedł mój moment. Chwila, kiedy prze­stanę być podrzęd­nym sekre­ta­rzem, a mój talent wyj­dzie na jaw.

Wygło­si­łem lau­da­cję.


„Poże­gna­li­śmy naszego przy­ja­ciela, wiel­kiego czło­wieka i nie­zwy­kłego kom­po­zy­tora. Nau­czył nas wiele. Wytr­wa­ło­ści, walki o swoje, dąże­nia do wiel­ko­ści…”


Zakasz­la­łem.


„Musimy o tym zapo­mnieć. Prze­two­rzyć ból w coś twór­czego. I obie­cuję wam, jako nowy dyrek­tor fil­har­mo­nii, że stwo­rzymy tutaj przy­stań pięk­nych dźwię­ków. On by tego chciał”.


Salwa braw.  
Ukło­ni­łem się.


***


Mie­siące mijały. Pra­co­wa­li­śmy wytrwale nad moimi autor­skimi kom­po­zy­cjami. Sere­nady, sym­fo­nie i sonaty.  
Orga­ni­zo­wa­li­śmy trasy kon­cer­towe.  
Wszystko szło po myśli. Do czasu.  
Pew­nego, wrze­śnio­wego poranka, na prze­słu­cha­niu do zespołu zja­wił się pewien mło­dzian. Pie­go­waty blon­dyn, który wciąż się uśmie­chał.


„Co na nie­zno­śny uśmie­szek…”


Odrzu­ci­łem go w gło­wie, myśląc, że jest kom­pletną ofermą. Nie wiem, dla­czego tak pomy­śla­łem. Wew­nątrz odczu­wa­łem bli­żej nie­okre­śloną nie­chęć. Źró­dła nie potra­fi­łem zlo­ka­li­zo­wać.


„Pro­szę nam coś zagrać. Byle nie za długo. Mamy też innych kan­dy­da­tów”.


I zagrał. Moją sonatę.  
Dźwięki pia­nina roz­no­siły się po sali, rado­śnie pły­nąc i pły­nąc, każda nuta zagrana ide­al­nie, bez żad­nego błędu… coś, co zwy­kło się okre­ślać mia­nem talentu, wła­śnie mani­fe­sto­wało się z całą mocą.  
Kiedy zbli­żał się do końca utworu, nie skoń­czył, nie, on doda­wał kolejne dźwięki, zmie­nił rytm, gra­jąc jakby w tran­sie.  
Onie­mia­łem.  
Nikt ni­gdy nie zagrał w taki spo­sób. Tak nie­ska­zi­tel­nie czy­sto. Kiedy mło­dzian skoń­czył grę, wstał, ukło­nił się i z tym samym uśmie­chem cze­kał na wer­dykt.  
Ode mnie zale­żał jego byt.


”Dobrze. Wybrał pan naprawdę dobry utwór, acz­kol­wiek… wpro­wa­dził pan zbędne zmiany przy koń­cówce…”


Chło­pak prze­stał się uśmie­chać.


”Szla­chetny panie, moim celem nie było pana ura­zić, jedy­nie chcia­łem dodać kilka dźwię­ków, które wzbo­gacą wspa­nia­łość tej sonaty”.


Poki­wa­łem głową.


”Reszta zagrana cał­kiem, cał­kiem… niech będzie, jest pan przy­jęty”.


Mło­dzian ukło­nił się i wybiegł z sali, krzy­cząc z rado­ści.  
Pod­skór­nie wie­działem, że wkrótce będę żało­wał tej decy­zji.


***


Mło­dzie­niec roz­wi­jał się nad­spo­dzie­wa­nie szybko. Nie minął długi okres, kiedy zaczął przy­no­sić wła­sne kom­po­zy­cje.  
Nie opo­no­wa­łem. Wciąż wra­ca­łem wspo­mnie­niami do dnia prze­słu­chań.  
Kiedy nastą­piła pre­miera jego sym­fo­nii, którą nazwał „Dies Irae”, nie mogłem wyjść z podziwu. Zach­wyt mie­szał się z uczu­ciem dotknię­cia skrawku nie­bios.  
Płyn­ność dźwięku. Prze­isto­cze­nie nie­bytu w byt.  
Wszystko nagra­dzane sal­wami braw.  
Potem sere­nady… tak dosko­nale wywa­rzone, każdy instru­ment nie grał, o nie, śpie­wał, śpie­wał naj­pięk­niej­szą melo­dię, na jaką ten świat nie zasłu­żył.  
Łzy ska­py­wały mi po policzku.


”Kim on jest?”


Pró­bo­wa­łem nawią­zać do jego talentu, gdy two­rzy­łem wła­sne utwory. Owszem, salwy braw towa­rzy­szyły i mnie. Jed­nak cały czas czu­łem się gor­szy. Krok za nim.


„Dyrek­tor wciąż i wciąż to samo…”


Tak, to samo. Każda kom­po­zy­cja taka sama. Rozmyta, nudna i mdła. A on… suk­ces za suk­cesem. Ide­al­nie wywa­żone. Dosko­nałe.


„Niech go pie­kło pochło­nie!”


Podją­łem decy­zję.  
Razem stwo­rzymy naj­więk­szy utwór naszych cza­sów.  
To pozwoli zbu­do­wać mi pomnik. Najtr­wal­szy. Ide­alny.


***

”Niczym Salieri z Mozar­tem”.


Myśl przed­nia, choć tra­giczna. Napi­sa­łem pierw­sze nuty do nowego utworu. Chcia­łem poka­zać go mło­dzianowi, żeby ten wszedł do współ­pracy. A nic tak nie działa na geniu­sza, jak sto­sowna zachęta.  
Nie poja­wił się na pró­bie, nie było go w domu, a na pyta­nia o miej­sce jego pobytu, nikt nie potra­fił odpo­wie­dzieć.  
Po dłu­gich poszu­ki­wa­niach zna­la­złem go w gar­de­ro­bie. Bla­dego. Ze strzy­kawką leżącą nie­opo­dal krze­sła.  
Patrzył na mnie. Przełknął ślinę.


„Pan dyrek­tor. Żałuję, że musi pan oglą­dać mnie w takim sta­nie”.


Pod­nio­słem strzy­kawkę. Pową­cha­łem.  
Wzdry­gną­łem się.


„Wie pan, co to jest. Pomaga mi. Pomaga mi, kiedy jest źle”.


Spoj­rza­łem na niego.


„Szu­ka­łem Cię, ponie­waż mam dla cie­bie…”


„Pro­po­zy­cję. Utworu? Dyrek­torze, nie mogę jej przy­jąć. Umie­ram”.


Zamar­łem.  
Wypu­ści­łem kartki z ręki.  
Zdo­ła­łem wydu­sić z sie­bie wyłącz­nie jedno słowo.


„Ile?”


Mło­dzian opu­ścił głowę.


„Kilka godzin, kilka dni, trudno powie­dzieć. Dyrek­torze, ni­gdy pana nie pyta­łem, i choć zabrzmi to śmiesz­nie, zwłasz­cza w takich oko­licz­no­ściach, co pan sądzi o moich kom­po­zy­cjach?”


Odw­ró­ci­łem się.  
Przełkną­łem ślinę.


„Nigdy… ni­gdy nie sły­sza­łem… pięk­niej­szych, bar­dziej poru­sza­ją­cych utwo­rów. Nigdy. I muszę, muszę z Tobą stwo­rzyć ten jeden utwór. Utwór, który każdy czło­wiek będzie znał. Muszę!”


Mło­dzie­niec zakasz­lał.  
Splu­nął krwią.  
Był wyraź­nie poru­szony


„Rozu­miem pana, ale nie dam rady”.


Poczu­łem wście­kłość.
Moje sta­ra­nia o pamięć zostaną zni­we­czone.  

"Nie, nie umierasz. Jesteś uzależniony".

Chwy­ci­łem za kartki papieru, z całej siły cisną­łem w mło­dzieńca. Pod­niósł jedną z nich, prze­czy­tał i zaśmiał się ochry­ple.


„Nie­śmier­tel­ność buduje się talen­tem. Gdy się go nie posiada, czło­wiek jest zdolny do wszyst­kiego, nawet jeśli jest to poni­ża­nie samego sie­bie. Wiem coś o tym. Całe życie ktoś mi zazdrościł. Nienawidził. Bez powodu".


Nie wytrzy­ma­łem.  
Zło zapu­kało do drzwi serca.  
Chwyciłem go z całej siły.  


"Chce mnie pan zabić? I co to da? Potrafię stworzyć symfonię, coś poruszającego, a jednak jestem zadziwiająco słaby. Pan również... dyrektorze. Bo choć niewątpliwie posiada pan talent, to karmi się pan kompleksami".

Puściłem go.  
Wysze­dłem z fil­har­mo­nii, do której nigdy później nie wróciłem.  
Zło­ży­łem posadę dyrek­tora.


***


Chłód izby doty­kał moich trzewi. Modli­łem się raz za razem o łaskę Pana dla pokrzyw­dzo­nego czło­wieka. Tego, który zabłą­dził.  
Nikt nie chciał słu­chać.  
Odpra­wi­łem służbę. Nie pozwa­la­łem się odwie­dzać.  
Pra­co­wa­łem nad kom­po­zy­cją. Tą jedyną. Ide­alną. Miała istotny cel — przy­sło­nić grze­chy, oczy­ścić i odna­leźć wyba­cze­nie.


„Pierw­sze nuty… tak, tak… płynę, czuję, że płynę”.


I zarzu­ca­łem pracę. Nie potra­fi­łem… czuć. Wszystko zostało mi ode­brane.  
Zapis za zapi­sem. Kartka za kartką.  
Wszystko na nic.


***


„Zabi­łem go. Zaz­dro­ścią. Myślą. Pra­gnie­niem. Nie, on i tak umie­rał. Powie­dział mi to. Nie! Zgrze­szy­łem. Czym jest grzech? Czyż nie pychą, która wbija swoje kolce pro­sto we wnę­trze czło­wieka? Co mówisz? Wyba­czasz? Kochasz? Nie, to nie­moż­liwe. Mnie nie można kochać. Bo jak poko­chać nie­na­wiść? Nie jestem jak Salieri, nie zabi­łem meta­fo­rycz­nie, tylko dosłow­nie. Pospo­lity łaj­dak i prze­stępca. Zostawiłem go na pastwę losu. Umarł. Umarł w tej przeklętej garderobie! Bez­ta­len­cie! Tak mówił nawet poprzedni dyrek­tor, co to się zapił na śmierć. A kto go pchał w ten alko­hol? No kto?! Co, co mówisz? A ty znowu to samo! Ple­ciesz o wyba­cze­niu, kiedy mówi­łem, mówi­łem wyraź­nie, że mi się nie da wyba­czyć!”


Upa­dłem na zie­mię.


”Dobrze, zagramy, zagramy dla Cie­bie. Napi­sa­łem kom­po­zy­cję. Spe­cjal­nie dla Cie­bie”.


Wsta­łem.  
Ukło­ni­łem się.  
Pod­nio­słem batutę.  
Dźwięk roz­legł się po całej izbie. Naro­dził się ideał. Coś, co pozwoli mi ist­nieć po śmierci.  
Ostat­nie takty i… koniec. Wszystko uci­chło.  
Odw­ró­ci­łem się.  
Nie dało się usły­szeć braw. Krzy­ków. Rado­ści. Pozo­stała jedy­nie pustka. I cią­głe roz­gry­wa­nie utworu, który ni­gdy nie zaist­niał.


„Co mówisz? A, tak. Trzeba popra­wić koń­cówkę…”

Sufjen

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe i inne, użyła 2144 słów i 10980 znaków, zaktualizowała 5 lip 2023. Tagi: #zazdrość #śmierć #podłość #muzyka #talent #filharmonia

1 komentarz

 
  • takisobie

    Udany tekst, gratuluję.

    6 lip 2023

  • Sufjen

    @takisobie Dzięki za odwiedziny. Pozdrawiam!

    6 lip 2023