KRÓTKIE WPROWADZENIE
Ci z Was, którzy czytali moje poprzednie szkice będą doskonale zorientowani i w tej historii i jej bohaterach. Jeśli jednak zaczynasz w tym miejscu – kilka informacji dla Ciebie.
To, co piszę jest rodzajem terapii. Moja psycholog zauważyła kiedyś, że pisanie sprawia mi przyjemność i pozwala znaleźć trochę spokoju (mam silną depresję i skłonności samobójcze). Umówiliśmy się więc, że w ramach terapii będę pisał, a potem będziemy omawiać to, co napisałem. W ten sposób powstały setki, może tysiące stron moich wspomnień, opowieści, szkiców, nowel, fantazji i przemyśleń, które, po omówieniu, odeszły na zawsze w czeluść komputerowego kosza. I dobrze, bo niektóre były wstrząsem nawet dla Pani psycholog. W pewnej chwili wpadło mi do głowy, że mogę wrzucać czasem na Forum niektóre "najlżejsze” szkice, najmniej mroczne.
Dołożyłem starań, żeby nie można było zidentyfikować miejsca akcji, mnie i postaci, które występują w moich szkicach. Na przykład nie trenowałem judo – ale naprawdę trenowałem jedną z japońskich sztuk/sportów walki na profesjonalnym poziomie. Moja Siostra (Asia) również była doskonałym sportowcem, stawała na podium mistrzostw Polski w swojej kategorii wiekowej, ale nie był to floret.
Moja życie nie jest dla mnie dramatem. Ja mam prosty cel: umrzeć. Jest dramatem dla moich bliskich. Towarzyszy mi miłość wspaniałej, ślicznej dziewczyny, której nie potrafię okazać tyle serca, na ile ona zasługuje. Bez niej być może by mnie nie było. Na użytek tych szkiców zmieniłem jej imię na Milena (ma bardzo podobne i przepiękne imię). Bardzo ją kocham. Przyczyną mroku, który otacza mój umysł jest to, że przeze mnie zginęła moja siostra, która dla mnie była wszystkim. Chcę iść za nią. Moi bliscy walczą o to, bym jednak żył. Kocham ich za to. Na razie jest 1:0 dla nich.
Jest to opowiadanie o miłości. Ze szczyptą fantazji.
****
BIELSZY ODCIEŃ BIELI.
PROLOG – WYPADEK.
Minęło sporo czasu od odejścia mojej kochanej Asi. Była moją siostrą, łączył nas bardzo silny związek emocjonalny i jestem winny jej śmierci. Nie mogę się z tym pogodzić. Oddałbym swoje życie, żeby ona mogła żyć. Ale jest inaczej. Od chwili, kiedy zginęła mam depresję i regularnie uczęszczam do Pani psycholog.
W piątek siedziałem w swoim pokoju, czytając książkę, kiedy usłyszałem głos Mamy:
- Marcin, pospiesz się, musimy być u Laury na 18.00. Dzwoniłam do Milenki, jutro sobota i chce ciebie zabrać na zawody szermiercze. Będzie walczyć i kiedy Ty jesteś na trybunach, zawsze "dostaje skrzydeł” i jej świetnie idzie. Oddzwoń później do niej. Ona tęskni do ciebie.
Milenka mnie kocha i jest czymś w rodzaju mojej dziewczyny, nawet narzeczonej, jak mówi Mama. Pani Laura to mój psycholog. Mama czasem ze mną do niej jeździ na wizyty.
Złapałem w rękę kurtkę, wziąłem kluczyki od samochodu Taty, poczekałem na Mamę i wyszliśmy przed dom. Mam bardzo ładną, kochaną Mamę. Wsiedliśmy do samochodu. Toyota Avensis. Lubię ten samochód, jest taki... zwykły i wygodny. Usiadłem za kierownicą.
- Marcin, na pewno chcesz prowadzić?
- Pewnie!
Ruszyliśmy.
Mieszkamy na przedmieściach, w domku jednorodzinnym, a Pani psycholog przyjmuje w klinice po drugiej stronie miasta. Musimy jechać kilka kilometrów obwodnicą.
Kiedy byliśmy jeszcze na osiedlu, jechaliśmy powoli. Na ulicy Mazowieckiej był duży ruch – wiele samochodów wjeżdżało i wyjeżdżało z parkingu znajdującego się tu dużego hipermarketu. Wreszcie wyjechaliśmy na obwodnicę. Piątek, po południu. Ale nie było korka. Trochę wolnego miejsca. Docisnąłem gazu. 120, 140...
- Marcin, nie przesadzaj. Niedługo zjeżdżamy z obwodnicy, mamy parę minut w zapasie – powiedziała Mama.
Obwodnica skręcała. Wszedłem z dużą szybkością w zakręt. Niespodziewanie wyrósł przede mną tył wolno jadącej ciężarówki. Szybka decyzja, zmieniam pas.
Nie mogłem jej widzieć, bo był zakręt. Na drugim pasie była druga wolno jadąca ciężarówka. To były ułamki sekund, jej tył zbliżał się z nieprawdopodobną prędkością do maski naszego samochodu. Nie było czasu na manewr, chociaż udało mi się odrobinę skręcić, by nasz samochód uderzył od mojej strony, a nie Mamy. Pisk hamulców, krzyk, uderzenie i ciemność.
Aksamitna ciemność.
1. O TYM, JAK SZUKAŁEM...
Otworzyłem oczy. Biały sufit. Cisza. Nie do końca – regularne pikanie jakiegoś urządzenia. Duże okno. Niebo, krąży tam kilka ptaków. Potworny ból głowy. Ruszyłem ręką. Prowadziła do niej jakaś rurka. Chyba byłem w szpitalu. Zamknąłem oczy.
- Panie Marcinie, panie Marcinie budzimy się! Słyszy mnie Pan? – doleciało do moich uszu. Z trudem otworzyłem oczy. Zobaczyłem pochyloną nade mną twarz młodej pielęgniarki.
- Dzięki Bogu. Panie Marcinie, jaki dziś dzień? Wie Pan, gdzie jest?
- Piątek – wyjąkałem. Nagle, w ułamku sekundy, przed oczyma przebiegły mi ostatnie obrazy, jakie zapamiętałem. Wypadek...
- Co z Mamą? Żyje? – poderwałem się z łóżka, ale poczułem przerażający ból i wszystko zaczęło odpływać. Usłyszałem tylko, jak pielęgniarka powiedziała do kogoś drugiego:
- On bredzi... chyba ma poważne obrażenia mózgu – i znów straciłem świadomość.
Otworzyłem oczy. Inny pokój szpitalny. W sali był półmrok. Za oknem widziałem światła z ulicznych latarni, które pozwalały dostrzec otoczenie. Czułem się dobrze. Nie bolała mnie głowa. Czułem się nawet bardzo dobrze. Uniosłem się na łokciu. Jednak byłem słaby. Rozejrzałem się. Leżałem na sali z czterema łóżkami. Na pozostałych trzech widziałem nieruchome sylwetki chorych. Chyba spali. Do każdej z osób była podłączona jakaś aparatura, pikająca i leniwie migająca światełkami. Do mnie też, taka sama - ale moja aparatura migotała na wszystkie kolory. Miałem do ciała przyklejone jakieś czujniki, od których odchodziły kable do aparatury, wenflon w nasadzie dłoni, obok na stojaku wisiała butelka z przezroczystym płynem. Nagle usłyszałem szybkie kroki, otworzyły się drzwi od sali i z korytarza wpadł snop ostrego światła szpitalnej jarzeniówki. Oślepiło mnie, ale zobaczyłem zarys postaci pielęgniarki.
- Panie doktorze, panie doktorze! – krzyknęła w stronę korytarza – pacjent się wybudził!
Potem był Sajgon. Wszyscy biegali, dostawałem jakieś zastrzyki, kroplówki. Kazali mi leżeć, nic nie mówić. Kiedy to wszystko minęło, przewieziono mnie do innej sali. Była to separatka, przyciemnione światło. Cały czas byłem podłączony do jakiejś aparatury. Zasypiałem i budziłem się. I tak wciąż. Kiedy nastał dzień, poczułem się lepiej. Rozbudziłem się zupełnie. Przyszedł starszy lekarz, usiadł przy łóżku na krześle, przyjrzał mi się badawczo i uśmiechnął się.
- Witamy, panie Marcinie, z powrotem – powiedział.
- Panie doktorze, co się dzieje? Wiem, chyba miałem wypadek samochodowy, ale czuję się dobrze, widzę, że nie mam żadnych obrażeń.
Lekarz cały czas patrzył na mnie badawczo, po czym powiedział:
- Czy mogę mówić panu po imieniu? – skinąłem głową. - Więc Marcin, bądź gotowy na szok. Mogę?
- Tak – powiedziałem niepewnie.
- Dziś wybudziłeś się ze śpiączki, w której byłeś przez ostatnie pół roku. Wypadek był pół roku temu.
Zatkało mnie. Nagle przypomniałem sobie...
- Co z Mamą?! Żyje? To zderzenie z ciężarówką było potworne!
Lekarz nie spuścił ze mnie wzroku.
- Marcin, spokojnie. Tata przyjdzie do Ciebie jutro rano, już go powiadomiliśmy.
- Ale co z mamą? – krzyknąłem, unosząc głowę. Lekarz westchnął.
- Marcin, ty nie miałeś wypadku samochodowego. Nic nie pamiętasz? Na zawodach karate dostałeś cios w głowę i straciłeś przytomność. Od tamtej pory byłeś w śpiączce.
No teraz zatkało mnie na dobre. Co bredzi ten lekarz? Ja nie mam pojęcia o karate. Owszem, uprawiam judo. Jestem judoką. Pomylił się? Ale przecież w judo nie zadaje się ciosów w głowę. W ogóle nie zadaje się ciosów. Poza tym pamiętam wypadek samochodowy!
- Panie doktorze, ale co z mamą? – zapytałem niepewnie, bo już nic z tego nie rozumiałem.
- Marcin, nie denerwuj się. Przypomnij sobie. Twoja mama nie żyje od kilkunastu lat. Masz tylko tatę. Jak mówiłem, tata rano do Ciebie przyjdzie.
- "Jaja sobie robi? Od lat nie żyje?” – zdążyłem pomyśleć i zemdlałem.
Noc była koszmarem. Nie rozumiałem już nic. Leżałem pod aparaturą, mocz oddawałem do kaczki, co pewien czas zaglądała pielęgniarka, a ja jak zbawienia oczekiwałem przyjścia taty. Podali mi śniadanie, ale je zwymiotowałem – musieli mnie karmić dożylnie, bo nie jadłem normalnie od... pół roku i organizm musiał się przestawić.
Wreszcie w drzwiach zobaczyłem znajomą sylwetkę taty. Obok niego był ten starszy lekarz.
- On dopiero co się wybudził. Ma jeszcze zaburzenia pamięci. Proszę go nie męczyć, na pierwszy raz ma pan tylko kilka minut – powiedział lekarz do taty.
Tata wszedł z radością w oczach. Jakże się zmienił przez te pół roku! Miła dużo więcej zmarszczek, włosy mu zaczęły siwieć, wyglądał na bardzo zmęczonego i jakby starszego.
- Kochany Marcinku – widać po nim było, że bardzo się cieszy.
- Tato – ucieszyłem się. – Tato, tato, co oni mi tu opowiadają! Jak mama?!
Tata z niepokojem spojrzał na lekarza. Tamten wzruszył bezradnie ramionami.
- Marcin, kochany, nie pamiętasz? Mama od dawna nie żyje. Od wielu lat. Jesteśmy sami, ty i ja.
I znów ten tekst. Zmówili się, czy jak? Ale widziałem autentyczny niepokój w oczach taty i czułem że mówi prawdę.
Dla mnie była to czysta abstrakcja. Przecież niedawno ją widziałem. Dla mnie niedawno... Spróbowałem inaczej.
- Tato, czy może przyjść do mnie Milenka? – spytałem. Tata spojrzał na lekarza i powiedział, że to moja dziewczyna. Lekarz potakująco skinął głową.
- Dobrze, powiem jej, nie może doczekać się, kiedy ciebie zobaczy – powiedział tata.
Uff – odetchnąłem. Pomyślałem: "Chociaż nie zaprzeczają, że Milenka istnieje, że jest. Ona mi powie prawdę, ona mnie tak kocha, jej ufam. O co tu chodzi?”.
Jeszcze kilka minut był ze mną tata, ale lekarz, stojący z boku, nie pozwolił mu za dużo mówić. Po kilku minutach skinął na niego, żeby wyszedł.
Potem minęła godzina, może dwie i nagle drzwi otworzyły się i zobaczyłem Milenę. Jaka ona jest piękna! Zupełnie zmieniła fryzurę – miała znacznie krótsze włosy, ale było jej w nich bardzo ładnie. Rzuciła się do mnie, zaczęła mnie całować, delikatnie przytulać swoją głowę do mojej. Pięknie pachniała. Ja też tak bardzo się cieszyłem, nie mogłem jednak jej przytulić, bo przeszkadzały mi kable.
- Nie zauważyli, że tu weszłam. Pilnują cię, jakbyś był prezydentem. Ale ich przechytrzyłam – mrugnęła okiem porozumiewawczo – Boże, Mati, jak ja się martwiłam! Przychodziłam tu przez ostatnie pół roku prawie codziennie, ty leżałeś bez ruchu, a ja trzymałam ciebie za rękę, opowiadałam, co robiłam... wierzyłam, że się wybudzisz... ja cię tak kocham! Kiedy zadzwonił twój tata, że ocknąłeś się, mało nie padłam na zawał z radości! Mati, Jak ja się cieszę!
Słuchałem jej, ja też bardzo się cieszyłem, że tu była, ale jedno mnie uderzyło – nigdy dotąd do mnie nie mówiła "Mati”. Była to dla mnie nowość.
- Miluś, siądź tu i mów, co się naprawdę dzieje. Opowiadają mi jakieś kłamstwa, chyba zmówili się. Mam mętlik w głowie. Ale wiem, że ty powiesz mi prawdę.
- Jak pięknie mnie nazwałeś. Miluś... Pytaj, wszystko ci opowiem.
Dlaczego się zdziwiła? – pomyślałem. - Przecież od dawna tak ja nazywam.
- Co z moją mamą? Żyje?
Milena ze zdziwienia otworzyła usta. To pytanie ją nie z tej ziemi zaskoczyło.
- Mati, no co ty. Twoja mama nie żyje od lat.
Przełknąłem to. Patrzyłem głęboko w jej oczy. Nie kłamała. Zresztą ona nie umie kłamać.
- Jak wyglądał mój wypadek?
- Nie pamiętasz? Na turnieju o mistrzostwo województwa dostałeś w głowę i upadłeś. Przewieźli ciebie do szpitala i dopiero teraz, po pół roku śpiączki, odzyskałeś świadomość.
Okey, pomyślałem. Nie kłamała. Ale to przecież nieprawda. Jak to możliwe? Co się dzieje?!
- Gdzie mieszkam? – zaryzykowałem. Milenka znów spojrzała na mnie zdziwiona.
- Tam gdzie mieszkałeś. Z tatą, w bloku, w śródmieściu. Ty... ty nie pamiętasz...
To była nowość. W bloku! W bloku to ja mieszkałem przed urodzeniem Asi, jako malutki dzieciak. Potem wybudowaliśmy dom i tam się wychowałem.
- A nie na przedmieściach, w domku jednorodzinnym? – zaryzykowałem. Przecież tam mieszkam z mamą i tatą.
- No co ty, to ja mieszkam w domku i po ślubie, bo chyba ożenisz się ze mną? – uśmiechnęła się - będziemy tam mieszkać na górze, a na dole moi rodzice. Moi rodzice i twój tata już uzgodnili to, bo widzą, jak się kochamy. Wiem, że jeszcze jestem młodziutka i do ślubu daleko, ale jesteś mój i będziesz mój...
- Czekaj, czekaj – przerwałem jej szczebiot. - Od jak dawna spotykamy się? – zapytałem. Milenka westchnęła. Z Milenką spotykałem się od dwóch lat, zaczęliśmy pól roku po śmierci mojej ukochanej siostry, Asiulki.
- Mati, znów kochanie nie wiesz? Rozumiem, musi ci wrócić pamięć. Wiele lat. W ósmej klasie podstawówki poznałam miłość mojego życia. Ciebie. Byłeś wtedy w liceum. Od tamtej pory, jesteśmy nierozłączni, nie możemy bez siebie żyć. Kiedy leżałeś w śpiączce, myślałam, że umrę. Przecież tak się kochamy. Tak się zamartwiałam, kochanie...
Boże – pomyślałem – ona mówi prawdę. Ale to jest zupełnie inaczej, niż ja pamiętam.
Zdobyłem się na odwagę. Bałem się odpowiedzi. Wszystko było takie dziwne. Ale... zadałem je:
- Co dzieje się z moją rodzoną siostrą, Joanną?
Zdumienie Mileny nie miało granic.
- Marcin, TY NIGDY NIE MIAŁEŚ SIOSTRY!
Krew odpłynęła mi z mózgu. Ogarnęła mnie ciemność.
***
Siwawy, miły lekarz psychiatra siedział za biurkiem, ja przed nim, a na krześle obok Milena. Odkąd wypuścili mnie ze szpitala, mieszkam u rodziców Mileny, w pokoju na górze. Tak uzgodnili Mileny rodzice z moim tatą, bo mama Mileny nie pracuje i może mną się opiekować; jeszcze jestem słaby. Mój tata pracuje i nieraz wyjeżdża na dzień-dwa. Uznali też, że codzienne przebywanie z Mileną wpływa na mnie bardzo dobrze, bo ją naprawdę kocham i dzięki temu szybko dochodzę do zdrowia. Wszędzie chodzimy razem. Milena czasowo nie chodzi na wykłady i ma dużo czasu. Nawiasem mówiąc pamiętam, że studiowała japonistykę, a teraz dowiedziałem się, że jest na orientalistyce. Różnica drobna, ale zawsze. Oczywiście nie mieszkamy w jednym pokoju, Milena ma swój na dole, ale spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu. Rzeczywiście, otoczony miłością Mileny i troskliwą opieką jej mamy szybko dochodzę do zdrowia. Zdrowia fizycznego. Bo z psychicznym jest gorzej. Dlatego siedzę teraz na codziennej wizycie u psychiatry, jednego z najlepszych w mieście, a może w Polsce.
- Marcin, podsumujmy – mówił lekarz – prawdopodobnie po urazie na skutek uderzenia doznałeś uszkodzeń mózgu i luk w pamięci. W czasie długotrwałej śpiączki puste miejsca w twojej pamięci wypełniły twoje konfabulacje. To sytuacja znana nauce. Twoja pamięć składa się teraz częściowo z prawdziwych wspomnień, ale w dużej części z tego, co stworzył twój umysł w czasie śpiączki. Wypełnił po prostu luki swoimi projekcjami. Dlatego twoja pamięć nie odpowiada rzeczywistości, albo precyzyjniej – nie zawsze odpowiada rzeczywistości. Odpowiada tylko częściowo. Wielu faktom czy zdarzeniom z przeszłości przypisujesz cechy, które nie miały miejsca i które są produkcją twojego umysłu. Rozumiem, jak ci trudno się odnaleźć, bo twoje urojenia są takie, że nie jesteś w stanie oddzielić ich od prawdziwych wspomnień. Twój świat wspomnień wygląda zupełnie inaczej, niż to było naprawdę. Ale nie jesteś "wariatem”, mówiąc popularnym językiem. To wina spustoszeń w pamięci po wypadku. Jesteś zdrowym psychicznie, młodym człowiekiem. Musisz pogodzić się z wybrykami twojej pamięci i ćwiczyć, tak, jak mówiliśmy. Mózg ludzki jest najbardziej skomplikowanym mechanizmem znanym nauce. Nie mogę ci zagwarantować, że pamięć ci całkowicie wróci, ale ćwiczmy i miejmy nadzieję, że z czasem zaczniesz sobie przypominać prawdziwe zdarzenia i odzyskasz wspomnienia, a odrzucisz fałszywe projekcje mózgu. Najlepszym lekarstwem będzie czas. No i oczywiście twój przemiły opiekun – lekarz uśmiechnął się do Mileny - Zapraszam jutro, o 9.00 rano.
Przyjąłem to tłumaczenie. To bardzo dziwny stan, kiedy pamięć podstawia ci fakty, które są tak realne, ale nie odpowiadające rzeczywistości. Rodzi to przedziwne sytuacje. Ale najbardziej niesamowite było to, że wciąż miałem konfabulację poczucia olbrzymiego ciężaru winy, że przeze mnie zginęła moja siostra, a w rzeczywistości wygląda na to, że nic takiego się nie zdarzyło. Ba, ja w ogóle nie miałem nigdy siostry! Z trudem przyzwyczajałem się do tej myśli, bo przecież miałem przed oczyma jej zachwycającą twarz, pamiętałem całe jej życie i każdy dzień, tysiące dni, każdy szczegół z tych kilkunastu lat, które przeżyliśmy jako rodzeństwo, tragedię, ale to była tylko projekcja mojego umysłu! Ale jaka realna! Miłość z nią i do niej także była ułudą! To niesamowite, nie do uwierzenia. Muszę w to uwierzyć. Przecież wszyscy nie kłamią. Widzę, że mówią prawdę. Jeśli to jest konfabulacja, to bardzo realna, ale wreszcie będę wolny od poczucia winy. Ja jej nie zabiłem! To się nigdy nie zdarzyło! Tak trudno w to uwierzyć. Ale widocznie tak jest, a mój umysł kłamie. Jak bardzo realnie!
Starałem się walczyć z poczuciem winy, która na zdrowy rozsądek było nonsensem. Milenka była zachwycona, bo wracałem do siebie, byłem bardziej radosny, chodziliśmy przytuleni do siebie, zapatrzeni w siebie, z każdym dniem kochałem ją bardziej i bardziej, jeśli to jeszcze możliwe, a ona była nieprawdopodobnie szczęśliwa. Ja też. Ale cień konfabulacji towarzyszył mi gdzieś w tyle głowy.
Wracaliśmy do domu, trzymając się za ręce. Pomimo wszystkich kłopotów, jakie mnie dotknęły cieszyłem się, bo miałem koło siebie Milenkę. Nie spieszyło nam się. Zajrzeliśmy do kawiarni, potem spacerowaliśmy po alejkach parku na Mazowieckiej. Ze zdziwieniem zauważyłem, że w miejscu hipermarketu stał... kościół. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem na froncie wykutą w granicie datę i litery: BT PS 23 (22). Stał tu od 10 lat. A ja pamiętałem, że zawsze tu stał hipermarket. Tędy jechałem z mamą... konfabulacja?!
Szliśmy dalej, oglądaliśmy wystawy. Mijając duży pawilon z komputerami, telewizorami i sprzętem AGD zwróciłem uwagę na głównie granatowe obudowy telewizorów. Dużo zmieniło się, kiedy byłem w śpiączce. Te kolory... raczej pamiętam, że telewizory były czarne i srebrne. A teraz granatowe... Tylko pół roku, a wzornictwo zupełnie inne. I wiele marek, których nie znałem. Jakiś super marketing z kształtowaniem gustów klientów? Rynek się zmienił? Dostrzegałem również wiele innych zmian. Nieznane mi nazwy modeli samochodów na ulicach. Pół roku... Tylko i aż.
Kiedy weszliśmy już do dzielnicy, w której stał dom rodziców Mileny, z daleka zobaczyłem, jak zbliża się do nas młoda kobieta. Znajoma sylwetka. Poznałem! Była to Kinga, dziewczyna, z którą kiedyś się spotykałem, kiedy moja siostra, Joasia, żyła. Milenka o tym wiedziała i znała Kingę. Ale jaka u Kingi zmiana! Uwielbiała mocny makijaż, lubiła wyróżniać się w tłumie, czarne skórzane kurtki, metalowe ozdoby, zawsze z rozpuszczonymi, pięknymi czarnymi włosami, podniesioną głową, jakby gotowa do walki. Była energiczna, aktywna. Troszkę podobna do Mileny, ten typ, ale Milenka miała bardziej delikatną urodę i więcej kobiecego, wewnętrznego ciepła.
Kinga zbliżała się, a ja patrzyłem z coraz większym zdziwieniem. Była w jasnym płaszczu, żadnych ozdób, skórzanych pasków itp. Wyglądała jak skromna, delikatna dziewczyna. Makijaż prawie niewidoczny, włosy związane z tyłu w koński ogon. Delikatny uśmiech na twarzy. Jakaż niezwykła zmiana.
- Miluś, patrz, to Kinga! – pokazałem Milence i zaraz podniosłem rękę i głośniej rzuciłem w stronę Kingi – Cześć, co za zmiana! Kinga, szacunek, pięknie wyglądasz i ten strój! Po prostu super!
Kinga rozejrzała się dookoła, przejechała po mnie wzrokiem, jakby widziała mnie po raz pierwszy, a kiedy zorientowała się, że to ja mówiłem, i powiedziała jak do obcej osoby:
- Przepraszam, spieszę się. Nie wiem, skąd znasz moje imię, ale ja Ciebie nie znam. Musiałeś mnie z kimś pomylić. – i poszła!
Byłem zszokowany!
- Kto to był? – spytała Milenka, oglądając się za Kingą.
- No jak to kto? Kinga! Nie poznałaś?
- Jaka Kinga? Marcinku, ja nie znam żadnej Kingi. Kto to?
- No jak to nie znasz? Przecież kiedyś spotykałem się z nią, Ty nigdy jej nie lubiłaś, ale znacie się z widzenia...
Milena stanęła zdziwiona.
- Co ty mówisz? Kiedy Ty się z nią spotykałeś? Przecież przez ostatnie kilka lat spotykałeś się tylko ze mną. Marcin, o co chodzi?
Chciałem coś powiedzieć, ale przypomniałem sobie, co mówił lekarz psychiatra. Czyli Kinga to też konfabulacja, fałszywe wspomnienie. Niesamowite. Tak dokładnie wszystko pamiętam...
- Miluś, wiesz, wygląda na to, że to znów wybryk mojej pamięci. Wdaje mi się tylko, że kiedyś się z nią spotykałem. Widzisz, przecież nawet mnie nie zna.
Milenka kiwnęła głową. Rozumiała, co się ze mną dzieje. Pamiętała słowa psychiatry.
Następnego dnia na spacerze z Mileną postanowiłem pójść na AWF, gdzie ćwiczyłem judo, żeby przywitać się z kolegami. Milena poszła w tym czasie popatrzeć na ciuchy w pobliskich sklepach, umówiliśmy się za godzinkę, a ja wszedłem do budynku i poszedłem do sali treningowej. Wszedłem do szatni, akurat miał się zacząć trening. W szatni było pełno chłopaków z naszej drużyny – Igor, Adrian, Mirek, Andrzej...
- Cześć chłopaki! – krzyknąłem i poszedłem do swojej szafki. Była zamknięta na klucz. – Jestem! Kto ma klucz od mojej szafki? Może ciut poćwiczę dzisiaj – pierwszy raz od pół roku!
Cisza. Powoli odwróciłem się. Wszyscy zamarli w bezruchu, dziwnie na mnie patrząc.
- Adrian, co jest? – spytałem. – To nie duch, to ja, Marcin! No co, nie znasz mnie?
- Cześć – wyjąkał Adrian – wiemy, że jesteś Marcin. Znam z widzenia... Ale od kiedy ty trenujesz judo?
Teraz z kolei ja zdziwiłem się.
- No jak to? Przecież to moja szafka. Przecież razem od lat ćwiczymy. Przecież...
Następna konfabulacja? - przemknęło mi przez głowę.
Do szatni wszedł Sensei (trener). Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział:
- Witaj, Marcin. Czy przyszedłeś na trening judo? Zapraszamy naszego uczelnianego mistrza karate.
Zamurowało mnie.
_ Jakiego "mistrza karate”? – odwróciłem się - Chłopaki, przecież... – i przypomniałem sobie, co mówił psychiatra. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem:
- Sensei, bardzo przepraszam. Od wypadku, o którym być może wiecie, mam olbrzymie luki w pamięci. Często wydaje mi się, że...
Sensei odciągnął mnie na bok, wyszliśmy przed szatnię. Opowiedziałem mu o moim stanie i poprosiłem, żeby się nie dziwił, ale żeby mi opowiedział o mnie, bo mam duże luki w pamięci. Sensei powiedział, że od lat trenuję karate tradycyjne w tym samym dojo, oczywiście w grupie karate. Że jestem jednym z najlepszych karateków w województwie i na mistrzostwach okręgowych w walce finałowej, po jednym z ciosów zapadłem pół roku temu w śpiączkę. Natomiast nigdy nie trenowałem judo.
Spokojnie to przyjąłem. Jasne, konfabulacja. Chwilę zastanowiłem się. Ale coś mi się nie zgadzało - w moim umyśle nie miałem technik karate. W moim umyśle czułem latami trenowane techniki judo!
- Marcin, wybacz, zaraz zaczynamy trening. Muszę iść. Wszystkiego dobrego. Karatecy zaczynają po nas, przyjdź za godzinkę.
Do głowy przyszła mi szaleńcza myśl.
- Sensei, mam prośbę. Czy mogę jednak z Wami potrenować?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i po chwili wahania powiedział:
- Dobrze, zapraszamy. Ale musisz uważać, to profesjonalni judocy. I załóż biały pas początkującego, rozumiesz... idę uprzedzić chłopaków, żebyś nie odniósł kontuzji.
W szatni założyłem gi (strój treningowy) i biały pas. Wszedłem na tatami, ukłoniłem się. Byłem w domu.
Rozgrzewka. Potem trening w parach. Poczułem się w swoim żywiole. Podszedłem przed Adriana, ukłoniłem się i spytałem:
- Możesz ze mną poćwiczyć?
Widziałem, że Adrian był zaskoczony i chyba niechętny, ale po wahaniu ukłonił się i zaczęliśmy ćwiczyć. Adrian nie miał ochoty tracić czas na uczenie początkującego.
Złapałem go za judogi i rzuciłem przez biodro. Tego się nie spodziewał. Uśmiechnął się, wstał. Chwyciliśmy się za rękawy. Podcięcie i Adrian znów leżał. Wstał. Już się nie uśmiechał. Błyskawicznie sprowadził mnie do parteru i zaczął dusić nogami. Człowieku, z czym do ludzi – wyślizgnąłem się błyskawicznie, i kiedy wstawał – podcięcie, pchnięcie i poleciał na matę. Kątem oka zauważyłem, że wszyscy przestali ćwiczyć, a Sensei przyglądał się z zainteresowaniem. Adrian wstał, czerwony ze złości. "Ho, ho” – pomyślałem – "trzeba walczyć bez emocji, już cię mam”. Doskoczył do mnie, złapałem go i zastosowałem moja ulubioną, prostą, skuteczną technikę Uchi-mata-sukashi. Adrian leżał na plecach. Przegrał z kretesem.
Zorientowałem się, że w dojo było cicho, jak makiem zasiał. Ukłoniłem się wstającemu Adrianowi i powiedziałem głośno: - jeszcze nie doszedłem do siebie, na dziś wystarczy – i ruszyłem do szatni. Na tatami z zawrzało. Sensei i Adrian wyszli za mną.
- Marcin, szacunek, nie spodziewałem się... – powiedział Adrian i ukłonił mi się. Odkłoniłem się.
- Marcin, czy ty wiesz, co zrobiłeś? Pokonałeś przed chwilą trzeciego w Polsce judokę w tej klasie wagowej – powiedział Sensei.
- Wiem. Przepraszam – powiedziałem i szybko zacząłem się ubierać. Sensei bardzo zdziwiony wyszedł z szatni, bo czekali na niego judocy, a Adrian patrzył na mnie z przestrachem i powiedział: - Kolego, jakim cudem ty tak dobrze znasz judo? Przecież jesteś karateką!
- Adrian, uwierz mi – NIE WIEM! – i wyszedłem, zostawiając osłupiałego Adriana w szatni.
Odwiedzenie dojo judo dało do myślenia. Nie zgadzało się jakoś ze wszystkim, w co do tej pory wierzyłem. Było jak rysa na koncepcji, że mój umysł wypełnił w śpiączce luki pamięci swoimi konfabulacjami. Umiejętności judo to nie jest wymysł umysłu. To jak najbardziej realna rzecz. Przecież w śpiączce nie nauczyłem się nie wiadomo skąd technik walki na poziomie zawodniczym! Zamyślony czekałem na Milenkę.
- Jak było? Troszkę poćwiczyłeś karate?
- Nie – powiedziałem w zamyśleniu – byłem na treningu judo.
- Na czym? – zdziwiła się Milena. Ale dalej nie pytała. Poszliśmy do domu.
Wieczór. Do willi rodziców Milenki, gdzie teraz mieszkam, przyszedł mój tata. Cieszy się, że szybko dochodzę do zdrowia. Ma teraz dużo pracy, w tym kilkudniowe wyjazdy. Jest bardzo wdzięczny rodzicom Milenki i samej Milence, że tak z sercem mną się zajmują. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, w tym o moim leczeniu.
Potem, kiedy tata poszedł, siedziałem z Milenką w dużym pokoju jej rodziców i zbierałem myśli. Rodzice Milenki wyszli chyba do teatru. Milenka leżąc na kanapie czytała książkę, a ja usiadłem w fotelu i próbowałem poukładać sobie ten ogrom informacji, dziwnych doznań i zdarzeń, poradzić sobie z całym tym bałaganem w głowie. To wszystko było nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Jak obuchem w głowę uderzyły we mnie niektóre wiadomości – na przykład, że moja Mama nie żyje od wielu, wielu lat. To... nie do uwierzenia. Druga - równie niesamowita i dziwna, to to, że nigdy nie miałem siostry. Jeśli tak było, to całe to poczucie winy, które noszę w sobie, jest bez sensu. Wymyśliłem sobie siostrę... Tak realnie, że pamiętam całe lata, tysiące zdarzeń, jej twarz, zapach, uśmiech, słowa, nasze rozmowy, spacery, od przedszkola aż po jej śmierć? Wymyśliłem sobie, że mama żyje i wiele, wiele lat, kiedy nas wychowywała, robiła obiady, zawsze z nami była? Wymyśliłem sobie jej uśmiech, ciepło, miłość? Mam Mamę i Asiulkę przed oczami. Mam przed oczami całe życie spędzone z nimi, znam dotyk mamy rąk, pamiętam każdą chwilę z Asiulką – i tego nie było? Całego mojego życia? Miał chyba rację psychiatra. Umysł jest niezbadany. Albo ja jestem obłąkany. Może tak działa obłęd? Ale jeśli jesteś obłąkany, nie wiesz o tym i wydaje ci się, że jesteś normalny. I tak jest ze mną... I jeszcze takie drobiazgi, które na każdym kroku widzę. No na przykład dziwne nazwy producentów sprzętów domowych. Kto słyszał o telewizorach Kirei? A to najpopularniejsza marka, w sklepach najwięcej telewizorów tej marki. I plazma, tylko plazma. Przecież pamiętam, że nie produkowali już telewizorów plazmowych, wyparły je LCD. Pamiętam... mój umysł to stworzył? Stworzył Samsunga, Sony? Komputery – no dobra, jest HP. Ale – uwaga – Shiro? Kto kurwa słyszał o komputerach Shiro? A tu niemal każdy człowiek ma w domu telewizor Kirei i lapka Shiro. I ten system operacyjny – dziwaczny, o innych funkcjonalnościach. Nie ma Windowsa! Nie ma Microsoftu! Wymyśliłem je? Za to wszędzie jakieś EMC. Zamiast excela – EMC CALC. Zamiast worda – EMC WRITE. I tak dalej. Telefony komórkowe – dominują dwie firmy, jak zauważyłem. Jedna to Samsung. No ok. A druga – Matsushita. Co to za firma?! Na ulicach większość znajomych marek samochodów, ale po pierwsze – bywają takie, których być nie powinno – np. wczoraj widziałem sportowe de Tomaso. Przecież ta firma zbankrutowała. A tu nówka sztuka, piękna maszyna. A te, co są i być powinny, jakieś dziwne. Słyszeliście o BMW Inca? Nie? Jak też nie. Dziwna stylizacja. No, nieźle porąbało mi się w głowie. Na ulicach jakoś mało japońskich samochodów, za to zdecydowanie więcej europejskich. Na przykład nie widziałem dotąd żadnej nowej Toyoty Avensis. Żadnej nowej Hondy Civic. No jeżdżą, ale jakieś stare Avensis z końca lat 90-tych. Nowych brak. Za to Seaty są, ale głównie... ciężarowe. Nie ma nowych Leonów czy Cordoba. Autobusy też jakieś dziwne. SolCity. Jeździliście autobusami miejskimi SolCity? Ja też nie. Do wczoraj. Co się w tej mojej łepetynie dzieje?
I przyszła mi wtedy do głowy straszna myśl, aż mnie zmroziło. A może ja wciąż jestem w śpiączce i to wszystko, co dzieje się dookoła dzieje się tylko w mojej głowie? Leżę jak warzywo, mam uszkodzony mózg i to wszystko kłębi mi się pod czaszką? Wcale się nie wybudziłem... Jest to jakaś koncepcja, ale czy ją można jakoś sprawdzić? Poza tym to wszystko jest zbyt realne, namacalne... niemożliwe... Nie, nie, to mogę na pewno wykluczyć.
- W porządku, kochany? – spytała Milenka, na chwilę podnosząc oczy znad książki.
- Tak, myślę – powiedziałem.
Dobra, idźmy dalej. Oceńmy dalej fakty. Czyli, zgodnie z tym, co mówi psychiatra, to wszystko, co wydaje mi się, że pamiętam, to wymysł mojego umysłu. Więc, na mój zdrowy rozsądek (!) jestem obłąkany. Pamiętam rzeczy, których nie było i to z taką szczegółowością, że klękajcie narody, a nie znam rzeczy, wśród których, jak rozumiem, się wychowałem. Idę ulicą i serdecznie pozdrawiają mnie osoby, których w ogóle nie znam. Z drugiej strony inni, których bardzo dobrze znam, przechodzą obok, jakbyśmy byli kompletnie obcy. Na przykład Kinga. Albo ten kościół. Kościół na ulicy Mazowieckiej! Przecież tam od lat był hipermarket. Przez pół roku zdążyli zburzyć hipermarket i wybudować kościół, jak byłem w śpiączce? Ale na nim jest napis, że wybudowali 10 lat temu. Nonsens. No dobrze, nawet jeśli przyjąć, że to konfabulacje mojego umysłu, to jest rysa. Judo. Pomyślmy. Jak wytłumaczyć to, że znam judo, a nigdy go nie trenowałem? Czy jestem jakimś super bohaterem? Z drugiej strony brałem (podobno) udział w finałowej walce karate w jakimś turnieju. Czyli muszę znać karate na poziomie zawodniczym. A ja wiem i czuję, że o karate nie mam zielonego pojęcia. Początkujący zabiłby mnie jednym ciosem. No, może bym się jakoś obronił... O co tu chodzi? Ta rysa... muszę szukać... zobaczymy, czy znajdę inne takie dziwactwa, znaleźć coś, o czym na pewno wiem, że umiem, a teraz niby nie umiem. Może to jakaś droga, by rozwiązać zagadkę.
- Milenko, mogę Ci zadać kilka dziwnych pytań? Wiesz, te moje konfabulacje.
Milena odłożyła książkę.
- Pewnie, pytaj. Nie będę się dziwić, przecież wiem, jak jest.
- Czy ja trochę znam japoński? (a znam japoński)
- Tak, Mati, przecież równocześnie z karate uczysz się ciągle tego języka, no ostatnio przez pół roku nie mogłeś chodzić na lekcje.
No to dupa.
- Milenko, a czy mam motocykl? Czy umiem jeździć na motocyklu? (umiem doskonale jeździć, kocham jeździć)
- Nie masz motocykla, ale marzysz o nim od dawna i chcemy kupić. Masz prawko na motocykl, więc pewnie umiesz jeździć.
- A kenjutsu? Czy chodziłem na kenjutsu? (umiem nieźle władać mieczem japońskim, znam kata, chodziłem kilka lat na treningi kenjutsu obok treningów judo).
- Tak, kiedyś chodziłeś na walkę mieczem do szkoły Kashima Shinden.
Znów pudło.
Ślepa uliczka. Dom... nasz dom! Tam się wychowałem. Znam każdy zakamarek. A słyszę, że nigdy nie mieszkałem w domku i z tatą mieszkam w bloku. Jeśli okaże się, że nigdy nie byłem w tym domu, a doskonale znam jego wnętrze, każdy niemal załom muru, to będzie drugi dowód! Rysa!
- Miluś, ubieraj się. Jedziemy!
Milena o nic nie pytała, tylko zaraz za mną zeszła na dół, ubraliśmy się, wzięliśmy samochód jej rodziców i pojechaliśmy. Już przyzwyczaiła się do moich dziwactw w okresie rehabilitacji. Powiedziałem jej, jaki jest dokładny adres mojego domu. Ona prowadziła. Było to kilka przecznic dalej. W podnieceniu wypatrywałem znajomego budynku. Milena zatrzymała samochód. Na działce, NASZEJ działce, stał stary dom, zaniedbany, miał może 50 lat. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że tu nigdy nie było mojego domu, w którym znałem każdy kąt i gdzie się wychowałem. Obłęd.
- Chcesz wysiąść? – spytała Milenka.
- Nie, wracamy.
W drodze powrotnej zacząłem sobie przypominać, co Mama mówiła o naszym domu. Wysiliłem pamięć. Historia z domem zaczęła się jakoś zaraz po urodzeniu Joasi. Mama mówiła, że miałem wtedy może 4 lata. Tata kupił działkę, trzeba było rozebrać stary dom, i w ciągu jednego roku powstało nasze gniazdko, w którym potem spędziliśmy szczęśliwe lata. Czyli rzeczywiście, ten dom nie został rozebrany a nowy wybudowany, a mnie znów umysł wywinął niezły numer. No to koniec.
Kiedy położyłem się do łóżka, nie mogłem spać i cały czas o tym wszystkim myślałem. Co zrobić? I wtedy pojawiła mi się myśl. Joasia! Przecież dużo spraw było związanych z Joasią! Jeśli nie miałem siostry, a wiem coś, co mogłem wiedzieć tylko ze względu na nią, to będzie to! Myśl, myśl... I wymyśliłem. Może głupio, ale wymyśliłem. Joanna miała koleżanki od dzieciństwa. Paulę, Natalkę, Monikę i wiele innych. Czyli po pierwsze: muszę sprawdzić, czy i na ile mnie znają. Ale to fałszywy trop – przecież Milena chodzi na szermierkę i przez nią znam te dziewczyny. Może wiem kilka rzeczy o nich, których nie powinienem wiedzieć? Nie miałem koncepcji. Najlepiej, jak to będą jakieś tajemnice, o których bym na pewno nie wiedział, gdyby nie Joasia, a potem sprawdzę, czy to prawda. Myśl, myśl... Wiem! Kiedyś, w dzieciństwie, Joasia pytała się mnie, co to jest "myszka”. Chodziło o znamię. Pytała, bo w przedszkolu widziała, że Klara ma "myszkę” na pachwinie. Klara była dokładnie w wieku Asi. Jak ta Klara miała na nazwisko? OK., pamiętam. Klarę znała Joasia tylko w dzieciństwie, potem ich drogi się rozeszły. Chodziła do innej szkoły, Klara nie chodziła na floret, Joasia straciła z nią kontakt po przedszkolu. Ja widziałem ją tylko raz, jako mały chłopak, gdy poszedłem z Mamą po Joasię do przedszkola. Mała ruda. Czy ja mógłbym wiedzieć o "myszce” na pachwinie młodej dziewczyny, której nigdy nie znałem? Nie! A o tym albo mogła mi powiedzieć Joasia, albo podpowiedział mi to mój chory umysł i to nieprawda. Joasia to jedyne źródło tej wiedzy. Albo mam obłęd. Jeśli znajdę myszkę w pachwinie tej dziewczyny, to będzie dowód na... dowód na... no, nie wiedziałem na co. No chyba na to, że coś jest w tym wszystkim dziwnego. Druga rysa. Albo dowód na to, że naprawdę jestem obłąkany. Tak, czy inaczej muszę ją znaleźć.. Szybko wstałem, pobiegłem do pokoju Mileny. Było koło północy. Spała. Obudziłem ją.
- Marcin – zdziwiła się, rozespana i piękna – słuchaj, nie możemy się kochać, rodzice są już w domu.
- Nie, nie o to chodzi. Słuchaj, czy ty albo ja mogę znać Klarę (tu wymieniłem nazwisko)?
- Nikogo takiego nie znam. A kto to jest?
- Nie znasz? Proszę, jutro porozmawiaj ze wszystkimi, których znasz, ze wszystkimi twoimi i moimi znajomymi, czy ją znają i czy ja mogłem ją w jakikolwiek sposób znać. To w tej chwili dla mnie kluczowa osoba!
- Dobrze, Marcinku, jak chcesz. Nawet nie pytam, o co chodzi. No... chodź! – i zaspana Milenka otworzyła ręce i przyciągnęła mnie do siebie. No i jednak kochaliśmy się. Prawie do rana, wciąż nasłuchując, czy jej rodzice śpią. Kiedy świtało, wróciłem dopiero do swojego pokoju.
Następnego dnia Milenka wykonała kilkadziesiąt telefonów, zrobiła co mogła. Okazało się, że w ogóle nie mogłem jej znać, ani nikt z jej i moich znajomych jej nie znał. Zaczęły się poszukiwania, czy ona w ogóle istnieje, a jeśli tak, to gdzie ona mieszka. Nie będę już opisywał jak, ale znaleźliśmy wreszcie adres. Niecierpliwie ubrałem się w nowe jeansy, białą koszulkę, żeby dobrze wyglądać, i pojechałem pod wskazany adres. Oczywiście miejskim autobusem marki SolCity.
Mieszkanie było w bloku. Na pierwszym piętrze, Klatka schodowa była otwarta. Wszedłem na pierwsze piętro. Na drzwiach była tabliczka z nazwiskiem. Zgadzało się. Zadzwoniłem. Po chwili otworzyła mi starsza kobieta.
- Dzień doby, słucham Pana?
- Dzień dobry, czy zastałem Klarę?
Kobieta odwróciła się i zawołała:
- Klara, jakiś przystojny pan do Ciebie!
Po chwili pojawiła się Klara. Była niewysoka, miała rude włosy, była przy kości. Ale miała sympatyczną buzię. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem.
Przedstawiłem się. Poprosiłem o chwilę rozmowy. Z wahaniem zaprowadziła mnie do swojego pokoju. Taki typowy pokój młodej, uczącej się dziewczyny.
Powiedziałem Klarze, że bardzo ją przepraszam, ale jestem po szpitalu i straciłem pamięć. Mam bardzo duże luki w pamięci i szukam swojej przeszłości. Zainteresowało ją to. Widziałem, że nie boi się mnie, raczej ją zaciekawiłem. Byłem miły, dobrze ubrany, kilka lat od niej starszy i co tu dużo mówić – dość przystojny.
- Mów mi Marcin. Czy mogę Ci zadać kilka pytań? Tylko umowa – nie będziesz się dziwić żadnemu pytaniu. Wiesz, mam okruchy wspomnień i wciąż szukam wiedzy na temat przeszłości.
- Dobrze. Pytaj, Marcin.
- Czy chodziłaś do przedszkola na ulicy Olbrachta?
Klara uśmiechnęła się. Chyba nie takiego pytania się spodziewała.
- Tak, chodziłam tam.
- Czy chodziła z Tobą, albo znałaś Joannę (tu wymieniłem nasze nazwisko)?
Klara zastanowiła się.
- Nie nigdy nie znałam takiej dziewczynki, takiej osoby.
- A teraz najważniejsze pytanie. Tylko proszę, nie dziw się. To już ostatnie pytanie, ale bardzo ważne. Odpowiesz mi szczerze?
- Tak, proszę, pytaj.
- Klaro, czy ty masz w pachwinie znamię, no wiesz, taką "myszkę”?
Oczy Klary zrobiły się okrągłe.
- Panie Marcinie... nie spodziewałam się... Tak. Tak, mam. Skąd pan... skąd wiesz? Ale chyba nie chce pan zobaczyć? – zapytała z przestrachem w oczach. A może nadzieją? – taki żart.
- Nie, nie – zaśmiałem się. – Jedna dziewczynka, która kiedyś z Tobą chodziła do przedszkola, mówiła mi o tym i chciałem sprawdzić, czy mnie pamięć nie wprowadza w błąd. Szukam własnej tożsamości, jestem po wypadku. To wszystko, Bardzo, bardzo dziękuję. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłaś.
Nawiasem mówiąc ja sam nie wiedziałem, w czym i w ogóle czy mi to pomogło.
Klara chciała, żebym został jeszcze na herbatkę, ale bardzo przeprosiłem i wyszedłem. Przed klatką odwróciłem się. Klara stała w oknie i patrzyła, jak wychodziłem. Miła dziewczyna.
I co to kurwa jest?! - pomyślałem przed blokiem. Rysa, następna rysa! Tylko co ja w ten sposób udowodniłem? Dwie rysy: judo i myszka!
2. O TYM, JAK ZNALAZŁEM...
Była jeszcze jedna sprawa, która nie dawała mi spokoju. Następnego dnia poprosiłem Milusia, byśmy razem pojechali na cmentarz. Weszliśmy na jego teren i poszliśmy alejką do grobu mojej rodziny. Leżeli tam moi dziadkowie, a obok, w osobnym grobie z przepiękną rzeźbą anioła w czarnym granicie, obejmującego skrzydłami grób i płaczącego nad nim, moja najukochańsza Joanna.
Kiedy przyszliśmy na miejsce, stanąłem jak wryty nie mogąc uwierzyć własnym oczom. NIE BYŁO GROBU JOASI!!! Nie było grobu z pięknym, rzeźbionym aniołem. Rosło tam drzewo! Za to na grobie dziadków był dodatkowy napis z imieniem i nazwiskiem mojej mamy i datą śmierci sprzed kilkunastu lat. Datą śmierci... Skąd ja znam tą datę? Przypomniałem sobie. Dzień, miesiąc rok... To była data urodzin Joasi! Napis miał wiele lat. Obłęd, obłęd, obłęd...
- Dobrze, idziemy – powiedziałem do Milenki.
- Ale... czekaj, nawet nie przeżegnasz się nad grobem Mamy? – spytała zdziwiona.
- A... tak. – powiedziałem z roztargnieniem. Dla mnie było to wszystko takie nierealne. Nie mogłem uwierzyć, że Mama od kilkunastu lat nie żyje. Przecież niedawno ją widziałem. A fakt, że nie było grobu Joasi, przy którym spędzałem niemal codziennie tyle czasu i wylałem tu morze łez, nad którym szlochałem i gdzie do niej mówiłem, a ona tam w ciemnej mogile cichutko leżała i w szmerze wiatru słyszałem jej głos, był tak nieprawdopodobny, że zaczęło mi się kręcić w głowie. Ale żeby zachować pozory wobec Milenki, szybko przeżegnałem się, a Milena położyła na jej, to znaczy Mamy grobie (!) trzy piękne, czerwone róże, które przyniosła ze sobą.
Wolno wracaliśmy w ciszy cmentarza, a ja myślałem, o co w tym wszystkim chodzi. Już naprawdę wariowałem, mieszało mi się w głowie. Czułem się tak, jakbym miał w rękach elementy układanki, której w ogóle nie można było ułożyć, nie wiedziałem, co trzeba ułożyć i żaden element nie pasował do siebie. Najprostsze wytłumaczenie to to, że zupełnie, ale to zupełnie zwariowałem. Skończę w kaftanie bezpieczeństwa, w domu wariatów, patrząc na telewizor marki Shiro czy jakoś tak.
Wieczorem, po wizycie u psychiatry, znów siedzieliśmy w pokoju.
- Nie martw się, kochany – powiedziała Milena, patrząc na mnie z troską.
- Nie, to nie to. Wiesz, takie to wszystko przedziwne. Nie mogę się odnaleźć. Chciałbym z kimś o tym pogadać. Z kimś, kto ma szeroką wiedzę, komu mógłbym ufać, kto mnie wysłucha, uwierzy i nie będzie patrzył jak na wariata, nie będzie się dziwił, takiemu prawdziwemu przyjacielowi.
- Grzegorz – natychmiast podsunęła Milena.
- Grzegorz? – zdziwiłem się. – Z całym szacunkiem, to mój dobry kolega, ale przecież wyrzucili go z informatyki, jest po leczeniu odwykowym, stoczył się i dawno się nie widzieliśmy.
- Co ty opowiadasz, Mati? Przecież Grzegorz jest pracownikiem naukowym na politechnice, na jakiejś tam fizyce kwantowej czy coś, ma robić doktorat, a komputery to tylko jego wielka pasja! Przecież to jeden z twoich najlepszych przyjaciół! Ile nocy spędziliście na rozmowach o jakiś takich sprawach, których kompletnie nie rozumiem! Aż dziwię się, że jeszcze od wyjścia ze szpitala nie widzieliście się!
- Aha – teraz ja zdziwiłem się. No dobra, Grzegorz. No tak, znów konfabulacja. W moich konfabulacjach było tak, że kiedyś, kiedy żyła Joasia, był rzeczywiście jednym z moich najbliższych przyjaciół. Lubił fantastykę, ciągle czytał science-fiction, książki z fizyki, ale najbardziej lubił komputery i programowanie. Ale przecież nie było Joasi... No naprawdę, nie ma grobu. Wariactwo.
Przez chwilę zastanowiłem się.
- Milusiu, a... gdzie mieszka Grzegorz?
Milena już przestała się dziwić moim pytaniom. Natychmiast podała mi adres. Był ten sam, który znałem.
- Idę! – powiedziałem i wstałem.
- Czekaj, wariacie – zaczęła się śmiać Milena – chociaż najpierw zadzwoń do niego. Jest już późno.
Zadzwoniłem. Odezwał się znajomy, długo niesłyszany głos.
- Marcin, chłopie! Wypuścili cię z umieralni? Słyszałem, słyszałem. Chciałem jutro wpaść, ale podobno nie ma cię u taty... aha, mieszkasz u Milenki. Super, przepiękna dziewczyna. Zazdroszczę, ty to masz szczęście, chłopie. Żeń się wreszcie, chociaż młoda, ile lat można się prowadzać za rączki. Bo ci ją podbiorę! Co? Chcesz przyjść? Teraz? Dawaj, mam parę zimnych piwek w lodówce. Bywaj, bracie.
Porwałem kurtkę i wybiegłem z domu. Po kilkunastu minutach byłem u Grzegorza. Kiedy go zobaczyłem, tylko w pierwszej chwili poczułem się dziwnie. Był ten sam Grzegorz, co pamiętałem; no może jego najlepsze wydanie - zadbany (przytył), uśmiechnięty, pełen werwy, zapału, chęci do życia. Cieszył się jak dziecko, że widzi mnie w dobrym zdrowiu. Wyciągnął piwo (znów zdziwienie – znacie piwo o nazwie Stelham? Ja nie. Podobno świetne. Pierwszy łyk - dobre!), siedliśmy w fotelach. Gadaliśmy o różnych sprawach, ale w większości w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi i tylko go słuchałem. Nie znałem ludzi, o których mówił, a mówił tak, jakby to byli nasi wspólni znajomi. Wreszcie zdecydowanie mu przerwałem.
- Grzegorz. Sorry. Wysłuchaj mnie.
I tak popłynęło moje opowiadanie, które trwało do... trzeciej w nocy. Opowiedziałem mu długą historię. Mówiłem o moim życiu, które pamiętałem, o judo, o Joasi, mojej ukochanej siostrzyczce, wszystkie moje wspomnienia o swoim dotychczasowym życiu. Wreszcie doszedłem do chwili wypadku i obudzenia się w szpitalu ze śpiączki. Opowiedziałem mu wszystkie moje spostrzeżenia o różnicach pomiędzy tym, co miałem w pamięci a tym, co widziałem od momentu przebudzenia ze śpiączki, to, co mówił psychiatra, wreszcie o moich odkryciach – o "myszce” i znajomości judo, którego nie mam prawa znać, a znam. Nawet o telewizorach, autobusach, komputerach i piwie. O mamie, cmentarzu, domu, grobie... słowem wszystko. Wreszcie skończyłem. Zapadła cisza.
Grzegorz przez cały czas, kiedy opowiadałem, nie przerywał. Czasem tylko o coś dopytał, czasem coś prosił, by mu szerzej wyjaśnić. Patrzył na mnie uważnie i czułem, że oceniał, czy mówię szczerze. Ocena chyba wypadła pozytywnie.
- Tak – po bardzo długim milczeniu powiedział. - Wiesz, Marcin, szczerze? - to brzmi jak nieprawdopodobne bredzenie całkowitego wariata lub opowiadanie science-fiction. Ale ma dziwną logikę. Ale spokojnie, chłopie. Po pierwsze – znamy się od dziecka i wierzę ci. Po prostu ci wierzę. Po drugie - mam pewną teorię. Przyszła mi do głowy... bo to by pasowało...
- Tak? - Zapytałem z olbrzymim napięciem.
- Jest ona równie nieprawdopodobna, jak twoja opowieść. Przychodzi mi do głowy tylko takie wyjaśnienie...
-. Mów, mów o co chodzi – powiedziałem
- Dobra. Słyszałeś kiedykolwiek o wieloświatach?
- Nie. Co to jest?
- Wieloświat, czyli multiwersum, to zbiór wszelkich możliwych wszechświatów, zawierający w sobie wszystko inne, w tym także tak zwane wszechświaty równoległe. Do powstania tej koncepcji doprowadziła idea istnienia innych wszechświatów oprócz naszego. Teorię wieloświatów opisał w 1960r Andy Nimmo, wiceprezes Szkockiego Oddziału Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego na potrzeby odczytu o teorii wieloświatowej interpretacji fizyki kwantowej, która opublikowana została w roku 1957 roku. O co w tym chodzi? Według kwantowej hipotezy wielu światów (to hipoteza amerykańskiego naukowca Hugh Everetta III) nazywanej przez niego "Wieloświatową Interpretacją Mechaniki Kwantowej”, wszystko co może się zdarzyć, zdarza się na pewno w którejś z odnóg rzeczywistości, która przypomina wielkie, rozgałęziające się w każdej chwili drzewo życia. U Everetta każdy stan superpozycji jest jednakowo realny, lecz zdarza się w innym, równoległym wszechświecie. Kwantowy multiwszechświat jest jak rozgałęziające się w nieskończoność drzewo. Oznacza to między innymi, że i my, przebywający na takim drzewie, chcąc nie chcąc także się rozgałęziamy. Znaczy to, że w nieskończonej ilości wszechświatów jest również nieskończona ilość Marcinów i Grzegorzów...
- Grzegorz, nic nie rozumiem.
- Dobra, dobra, słuchaj uważnie dalej. Zrozumiesz. Zgodnie z jedną z interpretacji mechaniki kwantowej w tej przestrzeni znajdują się wszechświaty, które pochodzą od naszego wszechświata. To są właśnie wszechświaty równoległe. Co chwila powstają w tej przestrzeni nowe uniwersa, za każdym razem, gdy powstaje we wszechświecie wybór (np. dana cząsteczka może poruszyć się kilkoma drogami i wtedy powstaje tyle nowych wszechświatów, ile jest możliwych dróg – a w każdym z nich cząsteczka porusza się po innej drodze). We wszechświatach równoległych może istnieć nieskończona ilość kopii nas samych które robią dokładnie to samo co my albo ich historia życia przebiega zupełnie inaczej niż nasza.
- Czyli co? – zapytałem mało inteligentnie – powiedz to po ludzku.
- Znaczy to, że w każdej chwili może się tworzyć nieskończona liczba rzeczywistości. W każdej z nich jesteś ty, ja itp., ale każda z nich rozwija się po swojemu. W jednej rzeczywistości już ode mnie wyszedłeś, w innej wyjdziesz troszkę później i w ten sposób, w miarę upływu czasu, rzeczywistości te będą się coraz bardziej różnić między sobą. Nasze losy w każdej z rzeczywistości staną się inne, bo nastąpią inne zdarzenia, sytuacje itp. Czym więcej czasu upłynie, tym bardziej różnić się też będą historie życia poszczególnych osób. Marcin z wszechświata X będzie coraz bardziej różny od Marcina z wszechświata Y. I tu dochodzimy do sedna. Wygląda to tak, jakbyś był z równoległego wszechświata, równoległej rzeczywistości. Jakimś cudem ze swojego świata trafiłeś do tego. Nazwijmy to – twoja rzeczywistość i moja rzeczywistość. Masz wspomnienia ze swojej rzeczywistości a trafiłeś tutaj, do innej rzeczywistości. Obie miały kiedyś wspólny korzeń i w którymś momencie w przeszłości rozdzieliły się, tworząc własną historię. Czyli - do pewnego momentu żyliśmy w jednej i tej samej rzeczywistości, a potem ona rozdzieliła się i historia jednej i drugiej pobiegła własnymi torami. Rozumiesz?
- No trochę – powiedziałem.
- Żyłeś w równoległej rzeczywistości i w niewyjaśniony sposób trafiłeś do tej, do mojej. Twoje wspomnienia są prawdziwe, tylko ta rzeczywistość jest inna i nie pasuje do twoich wspomnień. Może wcale nie jesteś takim ewenementem, jak się wydaje. Czytałem, że na sympozjum w Kalkucie któryś z profesorów fizyki z Uniwersytetu w Cambridge miał referat na związany z tym tematem. A mianowicie, że kilku sławnych wynalazców, na przykład Leonardo da Vinci czy Edison twierdzili, że ich wynalazki, czy też, jak w przypadku Edisona patenty po prostu pamiętali, ale nie potrafili tego wyjaśnić. Starali się wynalazki odtworzyć, mieli je w pamięci. Pamiętali, rozumiesz? Takich przypadków było więcej. Ktoś wysnuł teorię, że oni mogli być z równoległego świata. Jeśli by na chwilę uznać taki pogląd za możliwy, okazałoby się, że przemieszczania się z jednej do drugiej równoległej rzeczywistości zdarzały się już w historii i twój przypadek nie jest aż tak unikalny, jak nam się wydaje. Ale to wszystko niczym nie potwierdzona teoria.
- Czyli jestem normalny? Nie jestem obłąkany?
- Tak, jeśli przyjąć, że tak właśnie jest, to wszystko jest z tobą OK. Zdarzenia, które pamiętasz są prawdziwe, tylko nie nastąpiły w tej rzeczywistości, w której teraz jesteśmy. Pamiętasz, co mówiliśmy - różnice między rozdzielonymi rzeczywistościami równoległymi w miarę upływu czasu pogłębiają się. Z początku różnice są nieistotne, ale w miarę upływu czasu coraz większe. W twojej rzeczywistości firma de Tomaso zbankrutowała, w mojej nie i dalej produkuje samochody. Dlatego ty pamiętasz inne typy samochodów, niż są tutaj. Inne firmy zwyciężyły na rynku, niż te, które u ciebie zawładnęły rynkiem, tutaj być może są niszowe lub zbankrutowały. Czym więcej czasu upływa, tym różnice są coraz większe.
- To niesamowite. Ale który to jest ten moment, kiedy te światy rozłączyły się?
- Spójrzmy na fakty, które podałeś.
- Tak? – spytałem zaciekawiony i podniecony.
- Moim zdaniem momentem jest chyba mniej więcej śmierć twojej mamy lub troszkę wcześniej. Twoja Mama umarła w tej rzeczywistości dokładnie w tym dniu, kiedy w twoim świecie urodziła córkę, jak jej było na imię...
- Joasię.
- No właśnie, Joasię. Ty pierwsze cztery lata spędziłeś w bloku z rodzicami, i to było tak samo, a potem: twoja mama urodziła Joasię i żyła dalej w twojej rzeczywistości, a w tej mama zmarła. Czyli urodzenie Joasi w twoim świecie i śmierć twojej mamy w tym to mniej więcej ten moment, kiedy światy się rozdzieliły. Czy w tej rzeczywistości twoja mama zmarła rodząc dziecko?
- Nie wiem. Nie rozmawiałem o tym z tatą... w tej rzeczywistości. Natomiast, jeśli zmarła przy rodzeniu dziecka, to powinien być grób zmarłego dziecka!
- Niekoniecznie. Brak grobu o niczym nie świadczy. Logicznie rzecz biorąc albo nie ma grobu twojej siostry, bo zwłoki dziecka mogły zostać przez tatę pozostawione w szpitalu i je tam zutylizowali – jest taka praktyka, kiedy rodzice nie chcą zabrać martwego noworodka, albo jest druga ewentualność - twoja siostra żyje, tylko nie wiemy o tym z niewiadomych przyczyn.
- Co? – serce mi w piersiach zwariowało - Co ty bredzisz, Grzegorz? Czy jest jakaś szansa, że Joasia żyje w tym świecie?
- Tak, ale tylko teoretyczna. Spokojnie, Marcin. Najbardziej prawdopodobne jest, że twoja mama zmarła i dziecko zmarło przy porodzie, a potem je w szpitalu zutylizowali. O tym musisz już rozmawiać z tatą. Jeśli te fakty potwierdzi to będzie znaczyło, że ta zwariowana teoria, że jesteś ze świata równoległego ma sens. Fakty, jak znajomość judo, którego nie trenowałeś czy "myszka” u Klary, o której nie mogłeś wiedzieć pośrednio już to potwierdziły. Swoją drogą to niesamowite.
Byłem bardzo poruszony.
- Grzegorz, dwa ostatnie pytania. Pierwsze: jeśli ja jestem z równoległej rzeczywistości, to gdzie jest Marcin z tej?
- Nie mam pojęcia, może w momencie wypadku jakby zamieniliście się miejscami. Być może, niezwykłym zrządzeniem losu, wasze wypadki – twój samochodowy w twoim świecie i jego na zawodach w tym świecie zdarzyły się w tej samej milisekundzie i nastąpiło to wtedy. Nie wiem, nie mam pojęcia, jak to się zadziało. Tamten Marcin, który prawdopodobnie teraz jest w twoim dawnym świecie, twojej rzeczywistości, nie ma pojęcia o myszce i o judo. On jest karateką. I nie płacze za siostrą. Och, przepraszam, nie chciałem cię urazić.
- Nie ma sprawy. I drugie pytanie: czy oznacza to, że Joanna, moja siostra, mogła w tym świecie przeżyć jakimś cudem i tu jest, gdzieś żyje?
- W świetle tego, co wiemy, prawdopodobieństwo jest znikome. Stawiałbym, że umarła razem z mamą.
Wstało słońce. Była piąta rano.
- Grzegorz, dziękuję. Lecę do domu. Muszę to wszystko przemyśleć, pogrzebać w necie (jak sobie dam radę z EMC), poszperać po wikipedii, na spokojnie pomyśleć, a przede wszystkim pogadać z tatą. Bo wiesz, w "tej rzeczywistości” jeszcze o okolicznościach śmierci mamy nic nie wiem, nie znam faktów.
- Co to jest "wikipedia”? A zresztą nieważne. Dobra, bywaj brachu. Na szczęście mam dziś wolne. Wyśpię się. A ty?
- Ja mam cały czas wolne. Rekonwalescencja.
- To jak coś ciekawego ustalisz, daj znać. Niezwykła sprawa. Aha, tak z ciekawości, powiedz mi, kim ja byłem w tej "twojej rzeczywistości”, to znaczy kim jestem w twoich wspomnieniach?
W "moim świecie” Grzegorz był świetnym programistą, ale załamał się po śmierci mojej siostrzyczki Asi, bo podkochiwał się w niej, i też jej śmierć bardzo przeżył, wyrzucono go z informatyki, miał problemy z alkoholem.
- Byłeś bardzo dobrym programistą. I oczywiście moim przyjacielem, tak, jak tu. Grzegorz, jestem ci wdzięczny. Uwierzyłeś we wszystko, co mówiłem i znalazłeś wyjaśnienie, może przedziwne, ale jednak, z którego wynika, że wcale mogę nie być wariatem, a moje wspomnienia są prawdziwe. Cześć!
Rozmowa z Grzegorzem była jak ożywczy powiew wiatru. Złapałem się teorii Grzegorza jak koła ratunkowego. Więc może nie zwariowałem! Biegłem bardzo poruszony do domu... do Milenki.
Wróciłem do domu rodziców Milenki. Czy spałem? Gdzie tam! Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, do rana tłukłem się jak ćma po pokoju, potem szukałem zajęcia, żeby czas szybciej płynął, zadzwoniłem do taty, że chcę się z nim spotkać. Milenka patrzyła na to wszystko z lekkim niepokojem, ale powiedziałem jej, że muszę wyjaśnić jeszcze kilka spraw, co pomoże mi wrócić do równowagi psychicznej. I będzie dobrze. Milenka uśmiechnęła się i po prostu schodziła mi z drogi. Kochana dziewczyna, ma wspaniałe serce. Na godzinę przed powrotem taty z pracy byłem już pod jego blokiem i chodziłem w kółko. Wreszcie zajechała ładna limuzyna i wysiadł z niej tata. Nie była to Avensis.
- Marcin! Chciałeś porozmawiać. Chodźmy na górę, synku.
Tata otworzył mieszkanie. Do około czwartego, piątego roku życia ("w mojej rzeczywistości” – pomyślałem – w tej: do dzisiaj) tutaj mieszkałem. Niewiele pamiętałem. Praktycznie nic. Zajrzałem do "swojego” pokoju. Na ścianie plakat... z filmu "Le Mans” – taki sam, jaki miałem w domu. W biblioteczce wiele książek – wiersze haiku autorstwa Basho, książki Daitero Suzuki, Kodo Sawaki, Historia Japońskiego Miecza... wszystkie znałem. To był... mój pokój, mimo, że tu nigdy nie mieszkałem!
Tata zrobił herbatę i usiedliśmy w pokoju, przy stole. Zastanawiałem się, co mu powiedzieć. Opowiadać wszystko? Nie wiem, czy zrozumie, nawet, jak będę się bardzo starał. To później, do tego potrzebny jest Grzegorz, bo ja wszystko pokręcę. Więc od razu przeszedłem do rzeczy.
- Tato, wiesz, mam te luki w pamięci i chciałem ciebie podpytać o kilka spraw z przeszłości, których nie pamiętam. Powiedz mi, jak umarła mama?
Tata spojrzał na mnie uważnie.
- Mama umarła w szpitalu, to już tyle lat...
- Tato, czy mama umarła przy porodzie, to znaczy czy wtedy rodziła dziecko?
Odwrócił wzrok. Po długiej ciszy odpowiedział:
- Tak, synu. Mama była w ciąży. Byłeś wtedy mały, chcieliśmy, żebyś miał siostrzyczkę.
Uff. Odetchnąłem w duchu. Teoria Grzegorza się sprawdza!
- Tato, jak miała mieć na imię? Czy wybraliście imię?
- Marcin, po co te pytania? To stare rany, to mnie boli.
- Tato, rozumiem. Ale to bardzo ważne dla mnie, dla mojej kuracji, dla mojego powrotu do zdrowia. Miejmy to już za sobą. Proszę, opowiedz mi o tamtych dniach.
- Mama chciała, żeby miała na imię Joasia. Ja chciałem, żeby miała Ania.
- I co się stało?
- W trakcie porodu, bo maleństwo dobrze się rozwijało trakcie ciąży, doszło do komplikacji. Mama miała krwotok, nie udało się uratować mamy.
- Tato, i co się stało z Joasią? Dlaczego nie ma jej grobu?
Tata spuścił wzrok.
- To było tak. Bardzo się z mamą cieszyliśmy, że będziemy mieć drugie dziecko. USG pokazało, że będzie to dziewczynka. Była silna, zdrowa w brzuszku mamy... Planowaliśmy wyprowadzić się z tego bloku. Nawet upatrzyłem dla nas działkę. Tam chcieliśmy postawić dom dla naszej rodziny. Stał tam wprawdzie stary dom do rozbiórki, ale była to doskonała okolica i wydawało mi się, że warto ponieść koszty rozbiórki i budowy... bez mamy nie moglibyśmy się utrzymać, plany wzięły w łeb...
- Dobrze, rozumiem. Ale nie to chciałem wiedzieć. Co z maleństwem?
Tata milczał. Zobaczyłem, że ma oczy pełne łez. Raniłem tatę, widziałem to.
- Synku, nigdy do tej pory o tym z tobą nie mówiłem. Mama umarła, ja wiedziałem, że zostanę sam z małym dzieckiem, to znaczy tylko z Tobą... dwie pensje pozwalały nam na wiele, ale zostałem tylko ja i ty... i jedna, nieduża pensja... byłem wtedy młody, bałem się, że sobie nie poradzę... miałem ci to powiedzieć, ale bałem się, że nie wybaczysz mi tego...
- Ale czego, tato? Że Joasię zostawiłeś w szpitalu i ją... no, spalili, i nie ma jej grobu?
Tata spojrzał na mnie nierozumiejącymi oczami.
- Nie, Marcin. Moja córeczka, a twoja siostra została adoptowana. Ona żyje. To Ania!
Teraz ja z kolei nic nie rozumiałem. Jaka Ania? Nie znam żadnej Ani! I w tym momencie poczułem uderzenie krwi do mózgu – niemal mnie zamroczyło. Dotarło do mnie, że tu, w tej rzeczywistości, w tym świecie JOASIA ŻYJE!
- Wiesz – mówił dalej tata –ja młody mężczyzna z malutkim dzieckiem, i jeszcze drugie, noworodek... Bałem się, że nie dam rady, bo...
- Tato, tato – przerwałem mu gorączkowo – gdzie jest Joasia, to znaczy Ania? Gdzie ją oddałeś? Ona żyje?!
- Marcin, przecież doskonale znasz Anię. Bardzo się lubicie. Przed tym feralnym turniejem wciąż jeździłeś do niej do wujostwa, spędzaliście każdą wolną chwilę razem. Do tej pory wiedziałeś, że to twoja siostra cioteczna. Ale tak naprawdę, to twoja rodzona siostra. Synku, wybacz mi, że dopiero teraz ci to mówię. Tak mi wstyd, mam nadzieję, że zrozumiesz...
Serca waliło mi jak młotem. Joasia żyje! Joasia żyje! Euforia!
Zacząłem tatę szczegółowo wypytywać. Okazało się, Joasia została adoptowana przez siostrę mojego taty. Była to ciocia Jagoda (Jadwiga) mieszkała w innym mieście z mężem, wujkiem Stanisławem. Nie mieli dzieci, bo ciocia była bezpłodna. To pamiętałem ze swojego świata. Ciocia miała charakter taty - była spokojna, obowiązkowa, wujostwo było dobrze sytuowane – doskonała rodzina dla maleństwa. A bardzo chcieli mieć dziecko. Kiedy mama zmarła przy porodzie, tata oddał maleństwo właśnie im bo wiedział, że będzie jej tam dobrze. Nosiła ich nazwisko i nie miała pojęcia, że nie są to jej rodzice. Bardzo ją kochali. Oczywiście nie mogła wiedzieć, że ja jestem jej rodzonym bratem. Mieszkała 50 kilometrów stąd. Jak się zorientowałem ja, czyli Marcin z "tej rzeczywistości” bardzo dużo spędzał z nią czasu. Siląc się na spokój powiedziałem:
- Tato, ja nic... nie pamiętam, wiesz, amnezja. Czy... masz zdjęcie Joasi... to znaczy Ani?
Tata sięgnął do szafki po album. I nagle zobaczyłem na zdjęciach Joasię! Moją Joasię! Promienną, uśmiechniętą, olśniewająca urodą w letnich sukienkach, na werandzie domu wujostwa! Na niektórych zdjęciach i ja byłem. Na jednym trzymałem ją za rękę. Żyła! Żyła! Żyła!!!
Oszalałem ze szczęścia! Tata patrzył z przerażeniem, jak wyrwałem jedno ze zdjęć Joasi z albumu, zacząłem całować, płakałem i śmiałem się. Nagle przyszła mi do głowy myśl:
- Tato, masz do niej telefon?
- Przecież i ty masz... a, rozumiem, pamięć. Tak synku – tata wyjął telefon, poszukał numeru – proszę, dzwoń.
Drżącymi rękami chwyciłem telefon. Tak długo nie odbiera... I nagle w słuchawce usłyszałem najukochańszy głos, którego tak długo nie słyszałem. Którego myślałem, że już nigdy nie usłyszę. Płakałem ze szczęścia, słysząc zaniepokojony, aksamitny melodyjny głos MOJEJ JOASI!!!
- Tak Joasiu... to znaczy Aniu! Mam Ci tyle do opowiedzenia! Tak, już wyszedłem ze szpitala. Nie mówili Ci? Tak, słuchaj, natychmiast do Ciebie przyjeżdżam! Już jadę! Co się stało? Nie widziałem Ciebie od lat... to znaczy od wypadku... wszystko ci opowiem, to nieprawdopodobna historia. Wiesz, że jestem Twoim rodzonym bratem? Ukrywali to. Nie, dobrze się czuję. Już jadę! Muszę Ciebie natychmiast zobaczyć! Moja Najukochańsza Siostrzyczko! Joasiu... to znaczy Aniu! Jadę do Ciebie!
I niewiele myśląc porwałem kluczyki od samochodu ojca, które leżały na stole. Byłem oszołomiony, adrenalina robiła swoje. Słyszałem głos taty, jak krzyczał za mną, żebym nie jechał w takim stanie, ale ja już wybiegałem z klatki. Dopadłem do samochodu ojca. Kluczyk w stacyjkę. Ruszyłem z piskiem opon.
Doskonale wiedziałem, gdzie wujostwo mieszkają. 50 kilometrów to jakieś 45 minut. Docisnąłem gaz. Może pół godziny. Miałem świadomość, że za kilkadziesiąt minut znów zobaczę żywą Miłość Mojego Życia! Po prostu zwariowałem ze szczęścia. Bóg istnieje! Los jest wspaniały!
Trudno mi było w ogóle myśleć. Miałem ograniczoną świadomość do jednej myśli – Joasia!, a moje usta szeptały: Joasia żyje! Ona żyje! To dar nieba, że znalazłem się tu, w "tej rzeczywistości”, żeby odnaleźć moją najukochańszą siostrę żywą, a myślałem, że ją bezpowrotnie straciłem! Teraz już nie popełnię tych samych błędów, ona będzie żyła, a ja będę ją kochał miłością brata, strzegł i wspierał, cieszył się, że mogę być przy niej!
Byłem w euforii. Pędziłem jak wariat, żeby jak najszybciej ją zobaczyć na własne oczy, że jest! Byłem na obwodnicy. Zbliżałem się do tego feralnego zakrętu, gdzie w "mojej rzeczywistości” miałem wypadek. Zobaczyłem, że na lewym i środkowym pasie wszystkie samochody hamują. Zjechałem z dużą szybkością na prawy. Nie było czasu na reakcję. Ostatnie, co zarejestrowały moje oczy, to obrazki, jakby w błysku flesza: stojący samochód policyjny. Zgnieciony wrak. Karetka pogotowia z migającymi światłami. W ułamku sekundy zrozumiałem, że samochody na tamtych pasach hamowały, bo na prawym pasie wydarzył się wypadek. Już wcześniej. Dlatego był korek. A ja, pędząc do mojej ukochanej siostrzyczki, zjechałem na ten właśnie pas ruchu i wjechałem z pełną szybkością wprost w radiowóz i karetkę, które tam stały przy wraku rozbitego samochodu.
A potem ciemność.
EPILOG – OCEAN ŻYCIA
Ciemność.
Aksamitna ciemność.
I myśl. Umarłem?
Minuta, a może pół roku. Sekunda lub rok. Nie ma znaczenia. Nie ma czasu.
Nie mam ciała. Ale jest myśl. W absolutnej ciemności. To nie jest taka ciemność, jak wtedy, kiedy w ciemności zamkniesz oczy. Wtedy widzisz czasem jakieś malutkie błyski, ciemność nie jest jednolita. A tu była zupełna. Najciemniejsza ciemność. Bez jakichkolwiek błysków. Aksamitna i najczarniejsza z czarnych. Ciepła.
Całkowity spokój.
Słyszę. Coś słyszę.
Wsłuchuję się.
- Taki przystojny chłopak. Tak mi go szkoda... Kaśka, myj go, a nie przyglądasz się na jego fiuta. Jest bezużyteczny. Ten chłopak to warzywo.
- Wiesz, co mu się stało? – to był drugi, też kobiecy głos.
- Słyszałam, że ponad pół roku temu miał wypadek na obwodnicy. Podobno jechał z matką i w ostatniej chwili przed uderzeniem skręcił kierownicą tak, że matce prawie się nic nie stało. Wyszła bez szwanku. A on cały się połamał. I kręgosłup, i głowa, ręce, nogi. Ma zupełnie pogruchotany kręgosłup. Doktor Marczak mówił, że dawno powinno odłączyć się go od aparatury. Bo jego mózg już obumarł. On nie jest w stanie sam oddychać. Jego serce nie jest w stanie przetaczać krwi. Tylko aparatura podtrzymuje jego życie.
- Ale po co go trzymają przy życiu? Jak myślisz, czy on może coś czuć? – znów drugi głos kobiecy.
- Co ty, na pewno nic nie czuje. Przy takich obrażeniach mózgu on tak naprawdę nie żyje. Podobno rodzina płaci ciężkie pieniądze i dlatego tak długo utrzymują go przy życiu. Ale to warzywo.
Głosy oddaliły się.
Ciemność.
Myśl. Umarłem?
Minuta, a może pół roku. Sekunda lub rok. Nie ma znaczenia. Nie ma czasu.
Ciemność.
Słyszę. Coś słyszę.
Wsłuchuję się.
- Marcinku mój kochany. Ja wiem, że ty tam w środku jeszcze żyjesz. Serce matki nie może się mylić. Mam nadzieję, że mnie słyszysz. Najpierw odeszła Joasia. Teraz straciłam ciebie. Miałam dwoje wspaniałych dzieci, a teraz mam tylko ciebie...
I płacz.
Głos oddalił się.
Ciemność.
Myśl. Umarłem?
Aksamitna ciemność.
Całkowity spokój.
Minuta, a może pół roku. Sekunda lub rok. Nie ma znaczenia. Nie ma czasu.
Słyszę. Coś słyszę.
Wsłuchuję się.
- Kochanie, nie ma sensu tego kontynuować. Dajmy mu umrzeć. Pozwólmy mu na to. To tylko całkowicie bezwładne ciało. To już nie jest nasz Marcin, kochanie. Mózg Marcina umarł. On tak naprawdę od dawna nie żyje – męski głos.
- Nie. Nigdy na to nie pozwolę. To nasz syn. Mój kochany syneczek. Nie, nie pozwolę! – głos kobiecy. Płacz.
Głosy oddaliły się.
Ciemność.
Myśl. Umarłem?
Minuta, a może pół roku. Sekunda lub rok. Nie ma znaczenia. Nie ma czasu.
Aksamitna ciepła ciemność.
Słyszę. Coś słyszę.
Wsłuchuję się.
- Marcinku, mój Najukochańszy Braciszku, chodź do mnie! – piękny, melodyjny głos. To mówi aksamitna ciemność.
Słyszę.
To piękne. Jak muzyka. To muzyka.
Ciemność szarzeje. Powoli.
Światełko. Czy to możliwe?
ŚWIATŁO.
JASNOŚĆ.
ŚWIATŁOŚĆ.
Biel. Bielszy odcień bieli.
Najbielszy odcień bieli. Najczystsza biel. Biel śpiewa. Muzyka. Muzyka bieli.
Biel mnie obejmuje. Przytula. Drżę.
- Chodź do mnie! Chodź!
Widzę. Słyszę. Czuję.
Smak. Zapach.
Aksamitna światłość.
Kocham.
Jestem kochany.
Miłość.
Jestem wolny.
Jestem muzyką bieli.
Razem.
RAZEM.
OCEAN ŻYCIA.
***
Ps. Wiem, że pomysł światów równoległych nie jest oryginalny i był niejednokrotnie wykorzystywany w literaturze, filmach itp. Ale ja postanowiłem również pobawić się tą teorią na własny użytek. Tak powstał ten szkic. Tytuł szkicu jest hołdem dla zespołu Procol Harum, który skomponował debiutancki utwór "A Whiter Shade of Pale”, zwykle na polski tłumaczony jako "Bielszy odcień bieli”. Utwór ten jest jednym z drogowskazów pokazujących Drogę do Oceanu Życia.
Jest to druga wersja tego szkicu. Pierwsza została skasowana wspólnie przeze mnie i psychologa. Była zbyt ponura i mroczna.
2 komentarze
Romge
O kurde!....w mordę jeża ! To robi niesamowite wrażenie, śmiem twierdzić że być może w tym jest ukryta prawda.....
Marcin123
@Romge - Bardzo dziękuję, że przeczytałeś i za komentarz. A czy jest w tym ukryta prawda?... kto wie?...
Margerita
łapka w górę przeczytałam większą część połowy i powiem szczerze, że nic już z tego nie rozumiem to w końcu miałeś siostrę czy nie?
Marcin123
Margerita, bardzo dziękuję, że zajrzałaś i starałaś się przeczytać. To opowiadanie science-fiction, o dwóch równoległych światach. W jednym i w drugim miałem siostrę, tylko w jednym zginęła, a w drugim żyła, ale była adoptowana. Po przeczytaniu całości na pewno byś się zorientowała. Pozdrawiam.