Angelus

Johnny B,
How much there is to see?
Just open your eyes
And Listen to me.

Straight ahead
A green light changed to red
O, why can’t you see?
Ooo, Johnny B…

Down Low


Prolog

Było ich dwóch; gringo o znudzonych oczach, bez przerwy palący papierosy i nieco niższy Latynos o rozbieganym spojrzeniu. Różnili się i ubiorem; Meksykanin ubrany był w mundur policjanta, natomiast Europejczyk miał na sobie czarny, skórzany płaszcz i takież buty na wysokiej podeszwie. Mimo że w niebieskim, odrapanym pokoju było duszno, biały nie wydawał się spocony. Milczeli tak przez dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się palacz, wypuszczając przy okazji z ust kłęby dymu. Mówił po angielsku, ze słabym szkockim akcentem.
- Proszę to opisać. Dokładnie, tak jak pan to widział. I niczego nie koloryzować.
- Si, seniore. – Wąsaty policjant otarł lekko spocone czoło. Jego rozmówca nie wiedział, czy był to objaw zdenerwowania, czy jedynie efekt siedzenia w dusznym pokoju. Człowieczek ciągnął dalej. – Wyglądało jak diabeł jakiś. To było okropne, tyle panu powiem. – Głos załamał mu się na krótką chwilę. – Miało jakieś metr osiemdziesiąt i wielkie, czerwone oczy. Jak migdały, wie pan. Chodziło… Poruszało się jak pijak, powłócząc nogami.  
- Tak… Jaki kolor miało to… Zwierzę?
- Szare. Tak myślę. I śmierdziało. Strasznie. Coś jakby wanilią. Mówię panu. Nie wiem co to było, ale ludzie mówią…
- Nie obchodzi mnie to. – Przerwał mu mężczyzna z papierosem. – Nie obchodzi mnie, co ludzie mówią. Interesuje mnie tylko i wyłącznie to, co pan widział.
- Tak. Rozumiem. – Wąsaty również zapalił. – Mogę liczyć na pana dyskrecję? Wie pan, ja wcale nie chcę, żeby to się wydało. Ja czekam na awans…
- Oczywiście.
Wąsaty spojrzał przez jedyne, zakratowane okno, wpuszczające odrobinę zachodzącego słońca.
- Dziękuję.
*
Siedzący przy komputerze mężczyzna o znudzonej twarzy gapił się w monitor, skubiąc z nudów małą bródkę.
Rozdział Pierwszy. – napisał. – Jestem wampirem. W tych słowach zawiera się wszystko. I nic. Czym różnię się od innych? Niczym, nie licząc oczywiście tego, że mam już pięćdziesiąt cztery lata. Nie wyglądam? Widzicie, to przez niezawodny krem do pielęgnacji skóry marki Avon… Nieważne. Faktem jest, i to niezaprzeczalnym, że mam pięćdziesiąt cztery lata i osiem miesięcy, a wyglądam najwyżej na dwadzieścia pięć. Jestem silniejszy niż przeciętny człowiek i mogę wychodzić na słońce. Nie zabija mnie, chyba że spędzę poza domem cały dzień w środku lata. Wierzcie mi, nigdy nie pojadę do Kalifornii.
I to by było na tyle, pomyślał, mrugając wysuszonymi oczyma po długiej przerwie. Wstał od biurka, przeszedł się schludnym, bezpłciowym hotelowym pokoju. Złapał się za czarne włosy i westchnął. Po chwili usiadł ponownie, naciskając swój ulubiony klawisz, delete.
Nie ma, pomyślał, spoglądając na czysty dokument word. I po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnął się.

Jeden

W chwili, gdy Johnny B minął wielki, podświetlony znak z napisem West Park, ogarnęło go miłe uczucie podniecenia. Pogoda była pochmurna i dżdżysta, jedna z tych, w które czuł się dobrze nawet w dzień. Zwykle nie wychodził nigdzie, póki nie zapadł zmrok. Za dnia czuł się słaby, w bezchmurne dni zdarzało mu się nawet słaniać na nogach. Teraz czuł w sobie siłę.  
Zatrzymał się w jedynym chyba motelu po tej stronie miasta. Łóżko było cholernie twarde, ale nie czepiał się. Nie miał zbyt dużych wymagań, a pokój wybrał z powodu ładnej fototapety, przedstawiającej dziki las, wrogi i nieprzystępny jak…  
Jak co? Johnny wykonał zwykły gest, oznaczający u niego zakłopotanie: podrapał się po brodzie. Brakło mi efektownych wyrażeń. Wystarczy, że jest ładna.
Na małym, drewnianym biurku postawił laptopa i nałożył na uszy słuchawki. Rozpoczął swoją dzienną, trzygodzinną sesję pisania. Śmiertelną ciszę panującą w apartamencie zakłócała jedynie cicha praca lodówki i rytmiczne uderzenia w klawisze.
*
Starzec popijający z butelki uśmiechnął się niegrzecznie, choć szczerze, do przechodzącego młodego mężczyzny. Ten jednak nie odwzajemnił uśmiechu. Był pogrążony we własnych myślach, nieznacznie tylko zwracając uwagę na otoczenie. Nie rzucał się w oczy; doświadczenie nauczyło go, że najbezpieczniej jest być ukrytym w tłumie. Padało, i to sprawiało, że czuł się w miarę dobrze, osłonięty od słońca grubymi, ciemnymi chmurami i równie grubym, czarnym płaszczem. Miał krótką, równo przyciętą brodę i lodowato niebieskie, ale jednak żywe oczy. Ulica była opustoszała; zbliżała się noc, nieuchronna i piękna w swojej ciszy. Ostatni spóźniony przechodzień szybko czmychał przed deszczem, zahaczywszy lekko w ramię brodacza. Ładna, pomyślał Brodacz. I zaraz: szyja.
szyja szyja szyja szyja
Krew…
Właściwie, to nie wiedział czemu się śpieszy. Zatelefonował do biura wydawcy, któremu zobowiązał się dostarczyć maszynopis swojej najnowszej książki. Trzeba to uczcić. Twarz obcego wykrzywił paskudny uśmiech.  
*
Zobaczyła go, kiedy wychodziła z klubu. Było zimno, lecz ona nie miała na sobie nic, oprócz zgrabnej, lekkiej sukni, kupionej na wyprzedaży dwa sezony temu. Otworzyła drzwi do swojego chevroleta impala, o trudnym do określenia kolorze.
Świeżej sraczki, jakby powiedział jej chłopak, Robert. Uśmiechnęła się pod nosem, rzucając torebkę na fotel. I wtedy poczuła na sobie czyjś wzrok. Obróciła się raptownie, szukając wzrokiem kogokolwiek.  
I znalazła, pomyślał. Znalazła. Rozległ się cichy jęk, potem pełen zadowolenia śmiech, jeden z tych, którzy wydają szaleńcy, kiedy wbijają siekiery w głowy własnych dzieci lub gwałcą psa sąsiadów. Lecz nawet i to ucichło. Ulica była pusta, nastał mrok.

Dwa

- Jest świrem. – Porucznik Gilles przygryzł wargi. – To świr.
Drugi nie odezwał się, gapiąc się w okno.
- Mówię serio. Zachowuje się jak jakiś… - Gilles zaczerwienił się. – dziwak.
- Przeszkadza ci to? – odezwał się do tej pory milczący Harrison.
- Nie, ale…
- To daj mu spokój. To, że nie darzysz takich swoim błogosławieństwem, nic mnie nie obchodzi.  
Gilles już otwierał usta, by coś dodać, gdy do pokoju (jedynego który nadawał się na miejsce przerw i pogaduch w całym komisariacie) wszedł obmawiany osobnik. Rzeczywiście, roztaczał wokół siebie dziwną atmosferę.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, panie…
- B. Johnny B. – Brodacz uśmiechnął się, pokazując żółte od nikotyny zęby.
- Jest pan… - Harrison zerknął w papiery – pisarzem. Prawda?
- Najprawdziwsza.
- A co pan robi w tym uroczym miasteczku, jeśli można wiedzieć, panie B?
- Można, jak najbardziej. Zbieram materiały do następnej książki.
Harrison postanowił drążyć dalej.
- A o czym tu pisać? To małe miasteczko, nic się tu nie dzieje…  
- Interesuję się zjawiskami paranormalnymi. Ale nie jestem łatwowiernym idiotą, jak mogą niektórzy uważać. Interesuje mnie głównie demonologia.
- Aha. – Harrison przytaknął bez przekonania.
- Odwiedziłem panów… - ciągnął dalej pisarz - by popytać o morderstwo. Dokonane jakoby przez Kathy Bytes na mężu Michaelu, krótko przed zagadkową śmiercią.
- Nie powinno to pana obchodzić. – W oczach Gillesa widać było źle skrywaną pogardę. - A teraz musimy pana przeprosić. – dodał, wyraźnie wskazując drzwi.
- Rozumiem. – Brodacz wzruszył ramionami.
Po chwili, gdy zniknął za rogiem, Gilles cicho dodał:
- Trzeba uważać. Będą z nim kłopoty.
*
Po raz pierwszy od przyjazdu do tego zadupia był zadowolony. Wiedział dobrze, że ci dwaj nie puszczą pary z ust, ale udało mu się w końcu przekupić tępego Meksykańca, by przyniósł mu akta sprawy. Meksykanin był wręcz ucieleśnieniem stereotypu małych brudasów w wielkich kapeluszach, śpiących w godzinach pracy. Wiele rzeczy można załatwić za dwadzieścia dolców. Uśmiechnął się pod nosem, rozkładając na łóżku skserowane akta.
Sprawa nie była do końca jasna, lecz (jak sądził) oficjalnie zamknięta z braku możliwości racjonalnego wyjaśnienia niektórych jej aspektów. Na przykład tego, że na ciele ofiary, niejakiego Michaela Bytes, znaleziono ślady nie tyle po nożu, co po ostrych jak sztylety pazurach. I nie był to jedyny punkt sporny.
Na ślad całego tego szajsu naprowadził go przyjaciel, jedyny chyba, jakiego kiedykolwiek miał: Robert Carter, prywatny detektyw z Edynburga. Znali się od dawna.
Och, zamknij się. Jesteś żałosny.  
Zajmij się lepiej robotą.

Według niego, sprawa przedstawiała się następująco:

Michael Bytes, mąż Kathy Bytes i ojciec małego Luke’a był zły tego dnia. Nie, nie na nic konkretnego, ale na wszystko. Na siebie, na gówniane życie, jeszcze bardziej gówniane małżeństwo i zasmarkanego potomka. I na wiele innych rzeczy.
Zapłacił taksówkarzowi za kurs i poprosił, żeby nie odjeżdżał, gdyż zaraz wróci. Ruszył w kierunku domu, odprowadzany wzrokiem przez małego, wąsatego kierowcy taksówki. Wąsacz nie podejrzewał ( bo i zresztą skąd), że zaraz rozpęta się piekło.  
Zajęło mu to pół godziny. Niezbyt wysoki i chudy młody mężczyzna zabrał się za domowe porządki: rozbił wszystkie kryształy, obrócił w nicość wszystkie trzy telewizory, jak też i wszystkie okna, wymienione niecały miesiąc temu na droższe, plastikowe. Potem postanowił odwiedzić ukochane przez żonę gęsi. Gdy zabił wszystkie, jakie umiał znaleźć (było ich około trzech setek) złożył wizytę teściowi. Ranił go nożem w czoło, żuchwę i plecy. Z radością zadawał kolejne ciosy, patrząc, jak starszy mężczyzna śmiesznie podryguje i skrzeczy, zupełnie jak jedna z tych małych gęsi. Chwilę później z radością obserwował pierś swego małego dziecka, leżącego w łóżku z rosnącą plamą krwi, wijącego się przez krótki moment jak żuczek przebity szpilką. Gdy mały nie ruszał się już, Michael wyjął z piersi syna wielkie, ogrodnicze nożyce i wytarł je o spodnie. Przez nikogo nie zatrzymywany podpalił dom, z którego zostały zgliszcza. Przez jedną, krótką chwilę można było dostrzec skruchę w jego oczach, dokładnie wtedy, gdy wymiotował na osmalony lekko chodnik.  

Johnny B podrapał się po głowie i pomyślał, że to dobry materiał na powieść. Trzeba się tylko zastanowić, co stało się później. Skąd (jak?) na jego ciele wzięły się ślady pazurów, głębokie jak ślady po rzeźnickim nożu? I skąd wszędzie ostry zapach, przynoszący na myśl rdzę i aromat wanilii? I co ważne, potrójne rysy były widoczne na również płytach chodnikowych. Na te pytania sam zainteresowany nie mógł odpowiedzieć, z przyczyn raczej zrozumiałych. Ostatecznie stwierdzono, że to żona zabiła męża, chcąc zemścić się za zdemolowanie domu i zabójstwo dwumiesięcznego syna. Wzięła nóż leżący obok niego i zakończyła sprawę. Nie wiadomo, gdzie się ukrywała podczas zdarzenia; według świadków znaleziono ją dopiero przy zwłokach męża, równie zimną jak on sam. Jej przyczyny zgonu nie ustalono: wszystko wskazywało na to, że po prostu zmarła, ot tak, bez powodu, jakby stwierdziła, że lepiej odejść niż wyjaśnić hałasy sąsiadom.
Działo się to niecałe dziesięć lat temu i zdążyło zapisać się do historii miasteczka jako najczęściej powtarzana plotka w West Park. Chłopcy opowiadali ją dziewczynkom, by je nastraszyć, przeinaczoną i z coraz to bardziej makabrycznymi szczegółami, a w zimne, ciemne wieczory była doskonałą opowieścią na nudę. Starsi mieszkańcy przegadywali się, ile szczegółów poznali; szczególnie przy wspólnej grze w karty barze u Coreya. Ludzie są dziwni, pomyślał Johnny. Podniecają ich okrucieństwa. Są na nie nieczuli, dopóki ich nie dotyczą. To niezaprzeczalna prawda.
Poczuł, że musi się napić.

Gdy rankiem wyjrzał przez okno, stwierdził, że musi się przewietrzyć. Pogoda była po temu dobra, a on miał w głowie mętlik. Przypomniał sobie, jak przez mgłę, co robił wczoraj. Przeglądał papiery sprawy państwa Bytes. Pisał. Dużo, około dziesięciu stron. Rozmyślał. Potem wyszedł, by się napić. To była kobieta. W średnim wieku, z sińcami na twarzy i głębokimi zmarszczkami. Zastawiał się czasem, dlaczego zawsze to były kobiety. Bzdura. Po prostu pierwsza się nawinęła. Odsunął od siebie natrętne myśli i pozwolił zanieść się swoim nogom, gdzie chciały.
Jak zauważył, zaniosły go pod księgarnię o wpadającej w ucho nazwie Tower’s Books. W tle leciała piosenka Presleya „Jailhouse Rock”. Kiedyś, zanim jeszcze został tym, kim jest teraz, był jego wielkim fanem. Elvis nie umarł, kotku. On Po prostu wrócił do domu.
Księgarnia była prawie pusta; oprócz jego samego było ledwie kilka osób. Kątem oka dostrzegł młodą brunetkę z mokrymi włosami. Musiała przed chwilą wejść, stwierdził.
Podszedł do niej, niby to od niechcenia biorąc do ręki jakąś książkę o kretyńskiej okładce, przedstawiającej psa trzymającego parasol. Ze zdziwieniem zauważył, że dziewczyna przegląda jego własne dzieło. Miało tytuł „Szkarłatne Wzgórze” i była to jego czwarta powieść.
- To nie jest dobra książka.
Brunetka odwróciła się do niego, przez chwilę uważnie obserwując jego twarz. Miał nadzieję, że się nie czerwieni. Uśmiechnął się zachęcająco. Odpowiedziała mu tym samym.
- Jest pan krytykiem? – Odezwała się półkpiącym tonem.
- Nie. Ale ryzykuję stwierdzenie, że to nie jest dobra książka. Niech mi pani wierzy, pisałem lepsze rzeczy.
Teraz to dziewczyna była zdziwiona. Po krótkiej przerwie odezwała się znowu. W jej głosie słychać było niedowierzanie.
- To naprawdę pan? – Znacząco postukała w okładkę.
- O ile mi wiadomo. – Roześmiał się. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Nazywam się…
- Wiem. Wiem. Czytałam chyba wszystkie pańskie książki. – Zaczerwieniła się lekko. Piękna, doszedł do wniosku. Pięknie się rumieni. – Beth.
Podała mu rękę. – Właśnie chciałam kupić. Wie pan, nadrobić zaległości.
Zostawili za sobą księgarnię, rozmawiając, śmiejąc się. Nie pamiętał, kiedy przeszli na „ty”.
Na koniec oświadczyła, nieco z zakłopotaniem, że musi jeszcze coś załatwić. I czy nie zechciałby się z nią jutro spotkać. Odparł, że oczywiście. Dostał całusa w policzek i wizytówkę z numerem telefonu. Włożył ją do kieszeni płaszcza i pogwizdując, wrócił do hotelu.

Kiedy przeczytał, co było napisane na wizytówce, długo nie mógł spokojnie usiąść na tyłku. Przeczytał ją co najmniej pięć razy, ale za każdym razem pisało to samo.

Kancelaria Prawna Pulasky

Beth Bytes

Ropers Gate 23 West Park, Bridge County

Nie wierzył w takie zbiegi okoliczności.
A jednak. A jednak. Chociaż, trzeźwo myśląc… To wcale nie musiała być ona. Może nosi tylko takie samo nazwisko.
Ale w głębi serca w to nie wierzył. Tak podpowiadała mu intuicja. A jego wampirza intuicja rzadko się myliła.

Trzy

Spotykali się codziennie, kiedy mogli. Nie pytał o tę sprawę; nie chciał jej spłoszyć. Przez długie, samotne dnie, gdy zasłony były szczelnie zasłonięte, a on akurat nie pisał, zastanawiał się, jak zacząć tę rozmowę. Wiedział, że musi dowiedzieć się, jak to zdarzenie wyglądało z jej punktu widzenia – przecież tam była, co do tego faktu nie miał najmniejszych wątpliwości. Sprawdził to dla niego nieoceniony jak zwykle Robert Carter. Zresztą, zaraz potem wyjechał w kolejną podróż na wchód Europy i kontakt się urwał. Jak zwykle.
Nie mógł przecież tak po prostu podejść do niej, gwizdując i zapytać: Wiesz, kochanie, piszę książkę o twojej siostrze i jej mężu, nic ciekawego. Pomożesz mi, kotku?
Często budziła się w nocy, zlana potem. Chodziła wtedy po mieszkaniu, wyraźnie starając się go nie obudzić. Rzadko jej się to udawało, ale przeważnie udawał jednak, że śpi. Płakała. Kiedyś postanowił się odezwać, przytulić, uspokoić. Udało się, ale niczego się nie dowiedział.
To ją męczy. Nie może się od tego uwolnić. Ile mogła mieć wtedy lat? Nigdy nie powiedziała mu, ile ma teraz (zawsze go zbywała, przeważnie żartem), ale oceniał ją najwyżej na dwadzieścia pięć. Dopiero zaczynała karierę adwokacką, więc nie mogła mieć więcej. Więc, siłą rzeczy, podczas owego feralnego dnia miała lat około piętnastu. Mamo, jak dorosnę, zostanę pieprzonym szaleńcem. Jak tatuś.  
Ależ tak, słoneczko, oczywiście że zostaniesz.
*
Oczywiście, jak to się często w jego książkach zdarzało, nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. Ale, jak to się przeważnie w życiu zdarza, mógł temu zapobiec.
Ale po kolei.  
Beth wyszła jak co dzień do pracy, całując go na pożegnanie. Odwiedzała go codziennie, często zostając na noc. Uśmiechnął się, odprowadzając do drzwi.
On też szykował się do wyjścia; zamierzał odebrać przesyłkę.
Łącznik miał czekać na mieście; w kafejce „Little Bottle”, na północny zachód stąd. Według Cartera było to odpowiednie miejsce; poczta nie była bezpieczna. Zerknął niecierpliwie na zegarek. Do spotkania zostało mu półtorej godziny. Z palcem w dupie, stary. Zdążysz.
Łącznikiem okazał się być chudy jegomość z rozbieganym spojrzeniem i nieco sztucznym, profesjonalnym uśmiechem na twarzy. Dał mu teczkę, porozmawiał przez chwilę o niczym, poczym odszedł, zanim Johnny zdążył dowiedzieć się, jak właściwie ów człowieczek miał na imię. Wzruszył ramionami. Dopił kawę, zapłacił i również zniknął w tłumie, zadowolony z interesu.
Z zapałem otworzył paczkę, wypełnioną dokumentami. Nie miał złudzeń, skąd mogły pochodzić. Miał tylko nadzieję, że Carter nie miał większych problemów z ich zdobyciem. Nie wiedzieć czemu, gliny wściekają się, kiedy wtykasz nos w ich sprawy. Straszą więzieniem i tak dalej. Czasem nawet dostaniesz pałą. Oczywiście, tłumaczą się, „w samoobronie”.
Papiery, potwierdzenia… Jest. Zeznanie Edwarda Jones i żony, Susan Jones. Z rosnącym podnieceniem pogrążył się w lekturze.

Edward Jones: - Znajdowałem się w kuchni, gdy usłyszałem niemiły odgłos dobijania się do drzwi. Zanim zdążyłem zobaczyć, kto to, drzwi puściły i wylądowały z trzaskiem na podłodze. Do mieszkania wpadł Michael, mój zięć. Wydzierał się w niebogłosy „daj mi Kathy, Kathy”. Zaraz potem dobiegł do mnie, uderzył mnie z całej siły w twarz. Po chwili zauważyłem w jego dłoni długi, kuchenny nóż, który widocznie miał przy sobie. Uderzył mnie nim parę razy w okolice głowy. Zalałem się krwią. Uciekałem do kuchni, by zdobyć coś do obrony. Nie zdążyłem. Dogonił mnie i zaczął dźgać w plecy. Poczułem dwa, może trzy uderzenia. Upadłem. Zostawił mnie i poszedł dalej. Słyszałem odgłosy demolowania, tłuczenia naczyń i huk rozwalanego kineskopu. Gdy poczułem się trochę bardziej przytomny, wstałem i pobiegłem do sąsiada, zawiadomić pogotowie i policję.

Nie jest tego dużo, doszedł do wniosku po dłuższej chwili. Informacje ze strony matki Kathy Bytes też nie wnosiły nic nowego. Pytanie: dlaczego doszło do tej tragedii? Tego musiał się dowiedzieć za wszelką cenę. Teściowie Michaela Bytes zginęli w wypadku samochodowym dwa lata później. Ze świadków, została jedynie ich córka. Beth.
Rzucił ze złością wszystko na ziemię. Był wściekły. Machnął niecierpliwie ręką i poszedł, jak to się czasem kolokwialnie mówi, w cholerę.
I wtedy właśnie zdarzył się ten nieoczekiwany zbieg okoliczności.  
Gdy wrócił do hotelu późnym wieczorem, zastał otwarte drzwi. Nie przestraszył się, gdyż upoważnił Beth do wchodzenia o każdej porze (wystarczy podpisik, ot, tu i tu – jak poinstruował ich profesjonalnie otyły mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturku). Dopiero po chwili dotarło do niego, co właściwie się stało: kiedy zobaczył ją leżącą na podłodze, cicho łkającą. Nie zauważyła go, dopiero wtedy, gdy ją przytulił. Nie umiał na poczekaniu wymyślić żadnego innego gestu, który mógł wykonać. Spodziewał się szarpaniny, kłótni, spodziewał się nawet, że dostanie w swój blady pysk. Ale nie. Nie dostał.
- Teraz już wiesz, o czym piszę.
Nie odpowiedziała.
- Dobrze. Jeszcze dzisiaj wszystko spalę. – Wtedy, w tej smutnej chwili, naprawdę miał ochotę to zrobić. Albo się nawalić, wszystko jedno.
- Nie. Powiem ci, jak było naprawdę. Tylko…
- Tylko co?
- Zrób mi gorącej czekolady.

Kiedy kilka minut później wracał z kuchni z dwoma kubkami parującego napoju, zobaczył, że jako tako doszła do siebie.
- Możesz mówić. – Zostawił włączony dyktafon, położył delikatnie na stole. Przez chwilę badała go wzrokiem, ale nic nie powiedziała.
Po dłuższej chwili milczenia podjęła rozmowę. Na początku wolno, z wahaniem, potem coraz wyraźniej.

- Miałam wtedy… to było krótko po moich urodzinach, rozumiesz. Szesnaście. Siedziałam sama, przy wózku z małym synkiem siostry, Luke’iem. Siostra, Kathy, była wtedy w kuchni, szykowała wczesną, jak to się mówi, kolację. Zawołałam ją, by przewinęła Luke’a. Gdy już to zrobiła, przybiegła przerażona mama. Potrząsnęła Kathy za ramię, krzycząc coś w stylu „Kate! Uciekaj, bo jest Michael… Dzwoń na policję! Kate wzięła swoją chustę i szybko wymknęła się tylnymi drzwiami. Widziałam przez okno, jak wsiadła do taksówki. Widocznie była to ta sama, którą przyjechał on. Znaczy Michael. Usłyszałam, jak lecą szyby. Skaleczyłam się w rękę. Nie pamiętam, co to było. Po prostu poczułam ciepło na ręce. Drzwi wypadły z zawiasów. Zobaczyłam go w pokoju. Spojrzał na mnie, dziwnie, aż dostałam gęsiej skórki. Po chwili wyszedł do kuchni. Zaczęłam płakać. Uciekłam. Tak, wiem jak to teraz brzmi, ale uciekłam, zostawiając małego. Czekałam na zewnątrz, stercząc na dworze i próbując pomóc ojcu, który miał poranioną głowę. Nożem, jak potem stwierdził lekarz. Mama pobiegła do sąsiadów, by zadzwonić na policję. Tymczasem Michael Usiłował podpalić dom. Zwariował już zupełnie. Najgorsze było to, że nie słychać było dziecka. Ojciec zemdlał. Przez kilka strasznych sekund, myślałam, że nie żyje. Gotowała się we mnie bezsilna złość.
Wtedy wyszedł z domu. Skończył widocznie polewać wszystko benzyną, którą pewnie znalazł w składziku, w kanistrze. Kucnął, i rzucił na ziemię zapałkę. Nie mogłam na to patrzeć. Nie mogłam.
To, co teraz powiem, jest prawdziwe. Albo chociaż na tyle prawdziwe, jak to zapamiętałam. Jak zapamiętała to szesnastoletnia dziewczyna. Nie mówiłam tego ojcu, nie mówiłam tego również policjantom. I tak by nie uwierzyli, a osiągnęłabym tylko tyle, że uznaliby mnie za niespełna rozumu. Mam nadzieję, że chociaż ty mi uwierzysz. Uwierzysz mi, Johnn?

Pierwszym zapachem, który wyróżniał się od panującego wszędzie zaduchu i gryzącego w oczy dymu, był zapach wanilii. Potem poczuła metaliczny odór krwi. Krzyk. To Michael, słaniający się na nogach, próbujący się bronić przed przeciwnikiem. Ona jednak widziała tylko jego, niewidoczna, jedyny świadek dziwnego zdarzenia. Pierwszą myślą był przeświadczenie o następnym symptomie szaleństwa mężczyzny. Ale potem jej umysł skorygował to. Zobaczyła krew. Trysnęła z jego rozrąbanej niewidocznymi pazurami szyi, na niegdyś białej koszuli zobaczyła szkarłatne plamy, najpierw malutkie, potem ogromne. Przestała płakać: zabrakło jej łez. Michael nadal krzyczał. Prosił o pomoc. Poczuła nowe uczucie; bezsilną złość zastąpił ogromny gniew. Jakim prawem ten potwór prosi o pomoc?! Niech zginie, zginie, zginie…
Ten zapach.
Wanilia.
Leżał. Nawet z tej odległości wiedziała, że nie żyje. Słyszała syreny. Paskudnie głośne, wrzynające się w mózg jak nóż w roztopione masło. Wtedy też, jakby poprzednie wydarzenia nie wystarczyły, zdarzyło się coś jeszcze. Znikąd pojawiła się Kathy. Zamrugała. Kathy dalej tam stała, przy ciele Michaela, podobnie jak ona sama przy nieprzytomnym ojcu. Zaczęła krzyczeć, ale nie słyszała własnego głosu. Tylko te przeklęte syreny. Kathy trzymała nóż. Ten sam, który zadał rany jej ojcu. Widziała, jak rozmawia z jakimś człowiekiem. Nie widziała twarzy mężczyzny; zamazywała się, jakby była z rozgrzanego plastiku. Dostrzegła tylko czarny, pasiasty garnitur i żywo gestykulujące ręce. Widziała, jak siostra pada na ziemię, bezwładna jak stara, szmaciana laleczka, odrzucona przez rozkapryszone dziecko. Ona, Beth, poczuła, że nie może się ruszyć. Nie może zrobić nawet kroku, tak jak nie może usłyszeć własnego głosu. Potem była ciemność, w której nie było już nic.
Nic, oprócz wyraźnego zapachu wanilii.

Cztery

Słuchał opowieści, nie przerywając ani razu. Potem zadał jej kilka pytań. Odpowiedziała na wszystkie, takim samy tonem jak wcześniej. Przytulił ją. Nie wiedział za bardzo, jak ma się zachować. Delikatnie otarł jej łzy i wytłumaczył jej, że ma zamiar napisać o tym książkę. Coś w rodzaju beletryzowanego dokumentu.
Nie protestowała.
Siedzieli tak, na tapczanie, wtuleni w siebie, w zupełnej ciszy, w półmroku pokoju, do którego wpadało tylko słabe światło latarni.
Wtedy…
Wtedy ją kochał.
*
Następne wypadki potoczyły się szybko.
Najpierw był artykuł.
Znaczy się, w gazecie, o ile dobrze pamiętał, „Daily West Park” opisywano dziwne zdarzenia, mające miejsce w pobliskim lesie. Według tutejszych gazetorobów (bo czemu od razu dziennikarzy), za makabryczne ataki odpowiedzialni byli miejscowi sataniści. Cholernie ciekawe. Trzeba zasięgnąć języka, doszedł do wniosku po krótkiej naradzie Johnny B – Johnny B. Przydadzą się pikantne materiały do umieszczenia w powieści. Fakt, na początku miał z tego wyjść dokument, porządna dziennikarska robota, ale doszedł do słusznego wniosku, że ludzie tego nie kupią. Ludzie lubią krew, seks i czekoladę. Z dużym akcentem na to ostatnie.
Zabrał niezbędne i niezastąpione atrybuty prawdziwego pisarza – notes, ołówek, latarkę (za cholerę nie wiedział po co, ale, jak to mówią „przezorny zawsze ubezpieczony”) i oczywiście mały odtwarzacz mp3, który miał jeszcze jedną funkcję – dyktafonu. Nawiasem mówiąc, kiedyś używał magnetofonowego, ale kiedy wyszły z mody, a walkmany zaczęto traktować podobnie do magnetofonów, przerzucił się na sprzęt cyfrowy (i nawet kupił stacjonarny odtwarzacz DVD!). Poprawił zmierzwione włosy i wyszedł na zewnątrz, doskonale pasując do burej pogody i nieprzyjemnego otoczenia.
Według „Daily West Park” sprawców widział kierownik cmentarza , więc postanowił udać się właśnie tam.
Kierownik tego smutnego przybytku sprawiał wrażenie, jakby nie do końca wiedział, kim jest. Niemniej, Johnny znalazł z nim wspólny język, wyciągając zawczasu przygotowaną butelkę.
- Panie… - Kierownik machnął ręką w niecierpliwym geście. – Te, kurwa, szatańskie historie to tak na pokaz. Żeby gazetoroby miały o czym pisać. Owszem, się czasem coś takiego zdarzy. Na ten przykład, ktoś przed czterema laty jakiś, kurwa, dowcipniś przybił wypatroszonego kota do krzyża. O tego tam, po środku, największego. O, albo jednej nocy zniszczono czterdzieści pięć grobów. Albo czterdzieści sześć, nie pamiętam, bo, wie pan, byłem wczorajszy i sprawą zajął się mój zastępca. A tak na co dzień, to, kurwa, zwykli ludzie łażą tędy na skróty, bo brama otwarta całą dobę. No, i dużo przyłazi tu takich, co wrażeń szukają, i zamiast, się kurwa przeżegnać, to w krzaki idą, co by się piwa napić i z dziwkami pofiglować. I to jest proszę pana, robota szatana, a nie jakieś wybryki gównażerii.
Jednak Johnny nie przestawał drążyć. I wreszcie znalazł, tym razem w wydawanej w raczej małych nakładach „Kroniki Policyjnej”. Pisano tam o trzech samobójstwach nastolatków, uczniów pobliskiej szkoły średniej. Najdziwniejsze, że każdy z chłopców powiesił się na pasku, dokładnie trzynastego dnia miesiąca, mniej więcej o godzinie 13.00. Johnny nie był bynajmniej przesądny, wiedział, że te cyfry nic nie znaczą, nie mniej skonstatował, że tak czasem zachowują się niektóre grupy satanistyczne, popełniając rytualne samobójstwo, co miesiąc, w umówiony wcześniej dzień. Nie stosowano tego często, gdyż na taki krok zgadzali się tylko ci, którzy mieli za sobą udane pranie mózgu. Cóż, wbrew pozorom, człowieka nie jest tak prosto złamać.
Z rosnącym podnieceniem stwierdził, że elementy układanki powoli wskakują na swoje miejsce.
Były już trzy ofiary, przywódców sekty, jak dotąd nie złapano. Nie wiadomo było również, gdzie się spotykają. Policja wysłała kilka patroli w las, ale nie znaleziono nic interesującego.
On natomiast podejrzewał, co się dzieje. Co prawda nie wiedział na pewno, ale wszystkie zebrane przez niego poszlaki na to wskazywały.
Wanilia. Według legend, zapach wanilii i cynamonu zwiastował obecność bytu, nazwanego przez dawnych chrześcijan angelusem. Był to posłaniec śmierci, żywe narzędzie zbrodni, uosobienie zazdrości i niczym nie pohamowanej zemsty. Tak przynajmniej podają stare źródła, ale Johnny wiedział z doświadczenia, że pełne są przekłamań i zabobonów. Nie miał co prawda bladego pojęcia z czyjego rozkazu ów śmiertelnie ranił Michaela i wyssał życie z Kathy, zostawiając ciało niby pustą skorupę, ale widocznie mężczyzna musiał z kimś zdrowo zadrzeć.  
Z rodziną?
A sataniści… Wszystko wskazywało na to, że próbują go przywołać. Po co? Odpowiedź nasuwa się sama: guru pragnie czyjejś okrutnej śmierci być może, by pomścić własne krzywdy lub (co bardziej prawdopodobne) dla zwykłej, bezmyślnej głupoty.
Spełnili już podstawowy warunek: doprowadzili do samobójstwa trzech swoich kompanów.
W tym miesiącu spróbują go przywołać.

Pięć

Trzynasty kwietnia dwa tysiące siódmego roku. Las, trzy i pół mili za miastem West Park. Godzina druga pięćdziesiąt osiem. Zanotować.

Na małym zegarku z fosforyzującymi wskazówkami właśnie dochodziła godzina trzecia. Właścicielem zegarka był Peter, nazywany przez wszystkich „Tool”, nowy we Wspólnocie. Była to jego pierwsza Eucharystia, a złośliwi mówili, że jest tu na miejsce jednego z tych dwóch chłopaków, którzy się powiesili. Nie denerwował się jednak. Był zbyt naćpany, by czuć cokolwiek.
Stali w kręgu. Dwanaście osób ubranych w białe, zwiewne szaty wpatrywało się w ciszy na prowizoryczny ołtarz ze zwalonego pnia, na którym leżał pies. Miał związane łapy i głowę, więc z jego pyska dochodziło jedynie przytłumione skomlenie, na które nikt z obecnych nie zwracał uwagi. Był śmiertelnie przerażony.
Nagle ktoś przerwał ciszę; był to rosły młody mężczyzna, którego nazywali „Czarnym Biskupem”. Nie była to specjalnie oryginalna ksywka, ale nie o to przecież chodziło. Mówił z wyraźnym rosyjskim akcentem. Biskup rzucił tylko jedno hasło:
- Gryź!
Peter tylko na to czekał. Wgryzł się mocno w gardło kundla. Trysnęła gorąca krew, która obryzgała mu twarz. Pies wiercił się, próbował gryźć, uciec, nie pozwolić…
Po chwili przestał się ruszać. Peter wstał, oblizując wargi. Pokazał w uśmiechu zęby, które prezentowały się nader romantycznie – wszechobecna krew i brązowe kłaki sierści.
Potem zaczęli się modlić.
*
Nie udało mu się jej odwieść od tego poronionego pomysłu. Gdy tylko usłyszała, że sataniści mogą mieć coś wspólnego z tragedią sprzed dziesięciu laty, nic nie mogło jej przekonać, by została. Na nic zdały się prośby, groźby i nalegania. Po prostu musiała z nim pójść. Zdawała się być całkiem przekonana do dość kontrowersyjnej teorii pisarza, jakoby z zemsty ktoś zabił jej siostrę i szwagra, posyłając ku nim Angelusa. Przytaknęła mu, opowiadając, że nie raz widziała Michaela w towarzystwie dziwnie wyglądającego człowieka, zawsze w tym samym, pasiastym garniturze. Angelusa.
Widocznie sprawa była bardziej skomplikowana i Michael nie zwariował ot tak, z czystej chęci bycia pierdolniętym. Ktoś mu w tym pomógł.
Żałował, że wygadał się o swoich podejrzeniach, ale teraz nie miało to już znaczenia. Nie pozwoli, by stała jej się najmniejsza krzywda.
Starali się być jak najciszej, porozumiewając się tylko za pomocą gestów. Teoretycznie powinno być jasno, przecież była pełnia, ale z powodu licznych chmur bardziej wyczuwali się, niż widzieli. Cieszył się tylko, że echo ich kroków i szelest listowia prawie całkiem zagłuszał deszcz. Widzieli już światło, migotliwe i przygasające, jakby ze świeczki. Słyszał ich coraz wyraźniej, ich szepty, hipnotyczne głosy. Beth również je usłyszała. Czekali, nie bojąc się zbliżyć. Widzieli ich teraz dokładnie: dwanaście postaci ubranych na biało, stojących w kręgu dokoła zwalonego pnia. Niektórzy mieli poplamione ubrania jakąś ciemną substancją. Na pniu leżał pies. Najpewniej martwy. Beth powstrzymała jęk. Johnny nie czekał na zaproszenie i załączył dyktafon, ustawiając go na najwyższą czułość. Mimo panującego zimna, na jego czole ukazały się krople potu.
*
Czarny Biskup, jak nazywała go Wspólnota, uniósł wysoko ciepłe jeszcze truchło psa. Zmierzył wzrokiem zgromadzonych, a ci posłusznie opuścili głowy.
- Panie, Panie obdarz nas łaską. Przychodzimy, by czcić Cię i wysławiać. Władco Much, Rogaty Wielmożu, spójrz na nas życzliwie. Przynosimy ofiarę, podaną lewą ręką. Zgniłe mięso i parszywe truchło zostawiamy tutaj, byś w nas nie zwątpił. W zamian pragniemy jednego. Ześlij nam Angelusa, by pomógł nam zemścić się na prześladowcach i dalej głosić dobrą nowinę.
- O, Panie, Ojcze i Matko, zaprawdę, uczyń znak – Odparli pozostali, zgodni niczym chór.
I wtedy pojawił się on.
*
Johnny B mrugnął chyba ze trzy razy, zanim dotarło do niego, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę. Nie czuł nawet stalowego uścisku Beth na swojej ręce.
Pojawienie się Angelusa poprzedził silny zapach wanilii i ledwo wyczuwalny posmak cynamonu. Posmak to najodpowiedniejsze słowo, gdyż po prostu czuło się go w powietrzu. Nagle, bez filmowych fajerwerków i trzaskających piorunów pojawił się; jakby cały czas tu stał. W tej samej chwili upadł jeden z apostołów, jak nazwał ich w myślach Johnny. Kapłan uśmiechał się serdecznie na widok enigmatycznej postaci w pasiastym garniturze. Usta Biskupa poruszały się; jednak dokoła zaległa cisza. Jak wtedy, pomyślała Beth. Dokładnie, jak wtedy.
Straciła równowagę. Nie upadła, ale głośny trzask zaalarmował sekciarzy. Zdążył tylko wydać cichy, zduszony dźwięk, który Beth odczytała nadzwyczaj trafnie:
- KURWAMAĆ.
Jeden z tych stojących najbliżej zamachnął się na nich, ale Johnny nie dał mu szans. Skoczył na wysokość jego ramion i chwycił go za kark, przewracając na plecy. Zamaszystym kopniakiem w brzuch pozbawił go resztek powietrza. Następny zdąrzył oberwać od Beth, która zdawała się być bardziej przerażona swoimi czynami niż całą sytuacją. Johnny szukał wzrokiem Angelusa, ale ten znowu gdzieś zniknął. Biskup krzyczał na swoich ludzi, by nie wahali się zabić intruzów. To najbardziej zmroziło Johnny’ego. Dla tego człowieka nic nie znaczyło czyjeś życie. Brodacz nie przypuszczał, że dojdzie do rozlewu krwi. Nie dopuszczał do siebie tej myśli; aż do teraz.
Skręcił kark następnemu; wykonywał przedziwne, nieludzkie akrobacje, myląc przeciwnika i sprawiając, że ten tracił go z oczu, na czas potrzebny do zadania następnego ciosu. Beth obserwowała to wszystko, nic nie pojmując. Żaden człowiek nie podoła dwunastce odpornych na ból, bo przecież otumanionych narkotykami. A jednak…
Wtedy, gdy zobaczyła w rękach biskupa wycelowany prosto w Johnny’ego pistolet, krzyknęła.
Z zapałem wpijał się w szyję następnego, gdy usłyszał zduszony krzyk Beth.
I strzał…
Pożegnał się z kupioną wczoraj kurtką.

Najdziwniejsze było to, że nie czuł żadnego bólu. Spodziewał się agonii, upadku na ziemię, gdyż nawet wampir czuje każdą ranę, mimo, że ta go nie zabija. Obrócił się szybko, dostrzegając, jak czarny biskup pada na ziemię, a z jego ust kapie krew.
Jedyną osobą, która stała na pobojowisku oprócz szlochającej Beth, był człowiek ubrany całkiem na czarno, o długich, ciemnych włosach, zasłaniających twarz. Miał na sobie sięgający kostek skórzany płaszcz i trzymał dymiącą jeszcze broń. Pierwszym skojarzeniem Johnny’ego był Angelus. Ale skorygował to podejrzenie, gdy zobaczył, co obcy trzyma w ręce: papierosa, którego zapachu nie da się pomylić z żadnym innym: pall mall. Bynajmniej, co niejako stwierdził z ulgą, nie o zapachu wanilii. I ta paskudna blizna na prawym policzku, od oka, aż po brodę. Uśmiechnął się.
- Carter! Skąd ty tu…
Beth przykleiła się do pisarza, dając upust swoim uczuciom.
- Spokojnie… - Szeptał – spokojnie… To przyjaciel.
Milczący dotychczas „przyjaciel” odezwał się, szorstkim, nieprzyjemnym tonem.
- Ale szajs. Ja pierdolę… Zawsze musisz się w coś wpakować.
Johnny uśmiechnął się szeroko.
- Tak jakoś wyszło…

Epilog

Przesłuchał ich porucznik Harrison. Był to człowiek pedantyczny i każde pytanie poprzedzał serią głębokich, badawczych spojrzeń.

Co sprowadziło ich do lasu, w środku nocy?
To pytanie wziął na siebie Johnny, wyjaśniając, że chodziło o mile spędzoną randkę. Lubimy deszcz, panie Harrison. Powietrze jest wtedy takie czyste. Wtedy mógł przysiąc, że lubi krople wody, bo czuje w nich obecność Boga, byleby policjant już nie drążył tego tematu.
Wtedy was zaatakowali?
Tak.
A pan, panie Carter?
Nie mogłem się dodzwonić do pana B, więc postanowiłem go jak najszybciej odszukać. Dostałem cynk, że poszedł na małą „randkę” do lasu.
Po co?
Zobowiązałem się poinformować go do dnia jutrzejszego, że musi dostarczyć maszynopis swojej powieści jak najszybciej. A, że jestem bardzo słowny, postanowiłem zrobić to jak najszybciej. Niestety, nie zastałem go w hotelu, gdzie wynajął pokój. Poza tym, chciałem odwiedzić swojego serdecznego przyjaciela.
Rozumiem.

- Nie wierzę w ani jedno wasze słowo.- Harrison rzucił im kolejne spojrzenie – W ani jedno. Wasza historyjka jest nie tylko wierutnie głupia, ale też naiwna i wymyślona byle jak, na poczekaniu. – Westchnął, masując oczy. - Niestety, nie wierzę również, że zrobiliście coś złego. Nie wiem co kręcicie, ale…
Beth długo przekonywała go, by ich wypuścił. Jako rasowa pani mecenas dopięła swego i po pięciu godzinach spędzonych na posterunku byli wreszcie wolni.
*
We trójkę weszli do hotelu. Gdy tylko Johnny zaparzył dla nich kawę, Beth zażądała wyjaśnień. Od obydwóch.
- Kur… Zgubiłem dyktafon. – Johnny strzelił się z udanym rozmachem w czoło.
- Twój pech. – Carter zapalił papierosa.
- Wiesz, jak mnie pocieszyć.
Następna część układanki wskoczyła z trzaskiem na swoje miejsce, gdy Johnny dowiedział się, że szaleństwo Michaela Bytesa narastało od dawna. Był pracowity, skromny, dbający o bliskich. Zawsze czuł się oszukiwany i obrażany, przez wszystkich, którzy mieli z nim styczność. Często popadał w konflikty, robiąc przysłowiowe widły z igły. Takie reakcje były coraz częstsze, ubzdurał sobie, że wszyscy chcą go ośmieszyć, dogryźć. Podczas jednej z kłótni wpadł w szał i o mało nie udusił żony. Wtedy Kate nie wytrzymała i przeprowadziła się do rodziców. On, odkrywszy to, przebrał się w swój najlepszy, biały garnitur i pojechał do West Park, gdzie mieszkali rodzice Kate. Tylko jedno pozostało niewyjaśnione; kto posłał na niego Angelusa? Czy naprawdę rozmawiał z nim podczas tych kilku ostatnich miesięcy życia? Tego prawdopodobnie nie dowiedzą się nigdy.
Carter, zapaliwszy następnego papierosa (był nałogowym palaczem, potrafił puścić z dymem cztery paczki dziennie) i opowiedział jej pokrótce, na czym polegała jego rola w tej sytuacji.
Pracował aktualnie nad sprawą rytualnych samobójstw w Białorusi, wiążących się nierozerwalnie z tamtejszym kultem szatana. Wynajęli go bogaci rodzice jednej z ofiar, szesnastoletniej Olgi. Ślad guru sekty prowadził aż tutaj, więc przyjechał jak najszybciej. Szybki rekonesans dowiódł, że poszukiwany przez białoruską milicję tzw. Czarny Biskup ukrywa się tutaj i planuje coś groźnego. Plotki mówiły, że chce się zemścić na komendancie Władimirze Aleksandrowie, który pojmał i zakatował na śmierć jego brata. Chłopak bardzo to przeżył, szukał oparcia u satanistów. I szybko awansował. Stał się biskupem. Na Johnny’ego i Beth Robert trafił przypadkiem. Strzelić musiał, bo chociaż Johnny’emu nic nie groziło, to Białorusin mógł zabić Beth.
- Ale… – Zaczęła ostrożnie Beth – O co ci chodziło, kiedy powiedziałeś: „nic Johnny’emu nie groziło”?
- Carter chwycił się za głowę.
- To nic jej nie powiedziałeś?
- Nie. – Przyznał pisarz, skubiąc z zapałem brodę.
- Co miał i powiedzieć? – Beth była wyraźnie zbita z tropu -John, co miałeś mi powiedzieć?
Cisza.
- Powiecie mi, do cholery, czy nie…?!
- Beth… Spójrz mi w oczy.  
- Kochasz mnie, Beth?
- Tak. – Popatrzyła mu w oczy. Carter uśmiechnął się pobłażliwie.
- Kotku… - Robert przybrał poważny wyraz twarzy. Mówiąc, wypuszczał z ust kłęby dymu. - On jest wampirem.
Beth uniosła brwi. Nie, nie zdziwiła się. Skoro istniał ktoś taki jak Angelus, (który notabene zniknął równie tajemniczo jak się pojawił), to mogły istnieć i wampiry. I Święte Mikołaje…  
A tajemniczy Johnny B? Te jego zęby… Raz nawet zwróciła mu na ten temat uwagę, ale on zbył ją żartem. Jego nocny tryb życia. Teraz przypomniała sobie dokładnie, jak wyglądała ta noc: jego nadludzka zręczność i siła. I szczegół, który jej umysł po postu odrzucił: Jezu, przecież on wgryzł się temu sekciarzowi w szyję…
Ale wy pierdolicie, chłopaki…
- Wampirem.
- Tak. – Potwierdzili obydwaj z poważnymi minami.
- Pokochałam pisarza. Który uratował mi życie. I który jest wampirem. – Odgarnęła włosy. – Zamówcie wino. Trzeba to uczcić.

~DonChristo

opublikował opowiadanie w kategorii kryminał, użył 7401 słów i 43072 znaków.

2 komentarze

 
  • Milo

    Genialna opowieść !!!

    4 wrz 2012

  • KAMILOS

    WOW ! WOW ! WOW! To jest coś ! Świetna opowieść kryminalna , w pewnych momentach odrobina romantyzmu ( ale tylko odrobina ) i w kilku momentach naprawdę zabawna . Niektóre teksty zwaliły mnie z krzesła . Jednak było tam cos co mi się nie spodobało a mianowicie liczne przekleństwa . A co ja się znam na kryminałach ?. Jak dla mnie naprawdę dobre .  Historia całkiem ciekawa i liczne wyżej wspomniane efekty dały na prawdę porządny efekt . Gratuluje !!!!!

    13 kwi 2009