Zgromadzenie zagubionych dusz – Prolog

„Kto przekroczy próg miejsca tego, postanawia zaprzedać duszę swą, Panu naszemu jedynemu i sprawiedliwemu.  
     Kto zagości w murach miejsca tego, już na zawsze pozostanie wierny Panu swemu i jedynemu, a wszelkie tajemnice pozostaną z nim na wieki wieków, a wyjawienie ich postronnym karą utraty życia zagrożone i wiecznym potępieniem. Amen”.
                                        22.04.1901 r.
***

     Ogromny budynek klasztoru nie cieszył się dobrą opinią. Wśród mieszkańców okolicznych miejscowości krążyły legendy na jego temat. Dziewiętnastowieczny gmach swą bryłą przypominał pałac. Na początku lat trzydziestych dwudziestego wieku, miejscowy lud wygnał stąd kler, głosząc wszem wobec o ich niecnych uczynkach. W czasie drugiej wojny światowej klasztor służył jako siedziba niemieckich oficerów, a także więzienie i szpital. Wiele osób straciło tutaj życie, a jeszcze więcej cierpiało niemałe katusze.      
     Przez wiele lat po wojnie, budynek stał opuszczony, a jedna z opowieści głosi, że jest to miejsce nawiedzone.  
     Widmem przeszłości był do jesieni tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, gdy został ponownie zajęty przez kościół. Gmach podzielono na dwa skrzydła, jedno dla kleru i zwierzchników kościoła katolickiego, drugie na potrzeby internatu uczelni wyższej prowadzonej przez kurię.  
     Podczas ponad trzydziestu lat użytkowania, doszło w tym miejscu do wielu niewyjaśnionych zdarzeń, między innymi kilku morderstw, o których nikt nigdy głośno nie mówił. W styczniu dwa tysiące pierwszego roku zaginęło dwóch studentów; rozpłynęli się w powietrzu. Nikt ich nie szukał, ciał nie odnaleziono, a śledztwo zamknięto z powodu braku dowodów, pomimo licznych protestów lokalnej ludności.  
     Pobliska parafia pod naciskiem kurii i wyższych władz kościelnych, skrupulatnie pilnowała, aby to, co działo się za murami budynku, tam pozostawało. Młodzi klerycy przysięgli nie zdradzić tajemnic tego miejsca pod groźbą ekskomuniki, studenci zaś wykluczenia z uczelni i potępienia przez władze kościoła, którym zdecydowanie nie na rękę byłoby wydostanie się na światło dzienne jakichkolwiek informacji.  
                                   ***
     
     Zegar na dziedzińcu wybił godzinę szóstą rano, czas na modlitwę. Wychodząc ze swojej izby, wbijam wzrok w kamienną posadzkę wąskiego korytarza i zmierzam prosto do sali katechetycznej. Z nikim nie rozmawiam; Jego Eminencja wczoraj zabronił, jednocześnie informując, że jesteśmy w trakcie trzydziestodniowego okresu skromności i ciszy. Jedyna rozmowa, jaką możemy odbyć, to ta w myślach z naszym panem. Jestem szczerze wdzięczny panu naszemu za taką możliwość wyciszenia się; regeneracji psychicznej, która niewątpliwie jest mi potrzebna.  
     W nocy słyszałem muzykę dochodzącą ze skrzydła internatu. Jego Eminencja na pewno nie był zadowolony. Muzyki można słuchać tylko w wyznaczonych godzinach i tylko takiej, której odtwarzanie zostanie zaakceptowane przez jego samego. Tutaj obowiązuje ściśle ustalony i rygorystyczny regulamin, a jego naruszenie wiąże się z karą.  

      W domu nigdy nie byłem kochany, ojciec na każdym kroku przypominał mi, że jestem największym błędem jego życia, a matka zapijając się do nieprzytomności, przytakiwała mu we wszystkim. Czasy szkolne wspominam nie najlepiej, byłem wytykany palcami jako odmieniec, jako członek patologii, wyrzutek społeczny. Nigdy nie miałem przyjaciół, to zapewne wina mojego charakteru. Jestem nieśmiały i zamknięty w sobie. Zawsze taki byłem.  
     Na każdym przyjęciu, na które byłem zapraszany z grzeczności, siedziałem sam i przysłuchiwałem się innym. Widziałem, że nie pasuje, że nie jestem mile widziany. W dniu, w którym wyznałem rodzicom prawdę o sobie, o swojej seksualności zostałem wyśmiany, a później pobity. Wylądowałem w szpitalu.  
     Jedyna osoba, której mogłem zaufać, przy której czułem się bezgranicznie bezpieczny i szczęśliwy był Sebastian. Moja pierwsza i zapewne ostatnia miłość. To on wspierał mnie, kiedy po awanturach w domu nie miałem się gdzie podziać. To on pomagał w sytuacjach, w których nie widziałem rozwiązania. Tylko przy nim zapominałem o słowach matki „Sodomici zapłacą za swoje grzechy!”. Do dziś dnia słowa te dudnią mi w uszach. Mój świat zawalił się w momencie jego śmierci, która została określona przez ojca mianem kary boskiej, po czym stwierdził, że i ja skończę tak samo.  
     Przez rok mieszkałem w schronisku, oddając się rozmyślaniom nad sensem życia i swojej orientacji. Zacząłem wątpić w szczęście, ogarniał mnie strach przed samotnością i śmiercią w grzechu. Postanowiłem odpokutować wszelkie winy, oddając swoją duszę panu. Wstąpiłem do klasztoru, który miał być moim wybawieniem, moim spełnieniem.  
     Miejsce to, niestety okazało się bardzo dalekie od wyobrażeń, a kamienna tablica ze swego rodzaju przykazaniami z tysiąc dziewięćset pierwszego roku, nie straciła na aktualności, a przynajmniej w większej części.

     Jego Eminencja, po dzisiejszej modlitwie nakazał mi wyzbycie się grzesznych skłonności, powiedział, że los mój jest w rękach pana i tylko on może mi pomóc zejść z drogi grzechu. Podbudowany jego słowami, chciałem wyjść, lecz zatrzymał mnie gestem.
     – Wiktorze, chciałbym, abyś dzisiejszej nocy wziął udział w ceremonii inicjacji młodych. To pomoże ci się odnaleźć w nowym miejscu i wyzbyć złych skłonności.  
     – Oczywiście Eminencjo. Dziękuję.
     
     Powróciwszy do swojej izby, pełen nadziei zasiadłem przy niewielkim blacie, otworzyłem swój dziennik...

     „Zastanawiam się, czy małe potrzeby i wymagania wobec życia sprawiają, że jesteśmy bardziej szczęśliwi? Może nadmierna wrażliwość i takież oczekiwania przeszkadzają nam w byciu szczęśliwymi?
     Każdy ma własną jego definicję, a i ona bywa w większości zmienna i jak to mówią ulotna. W tej kwestii nie ma uniwersalnego standardu.
     I może tak jest dobrze...  
Czy ja jestem szczęśliwy? Cóż, bywam szczęśliwy czasami. Bywają w moim życiu chwile, kiedy mogę powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwy, a bywają i takie, że mam ochotę pójść spać i więcej się nie obudzić. Dzisiaj jest dzień szczęścia, jeden z pierwszych dni tutaj. Dziękuję Ci za Twą łaskę, mój Panie”.
     
     Zamknąłem pamiętnik i schowałem go do niewielkiej szuflady. Mój pokój czy izba jak nazywany jest przez Jego Eminencję, to małe pomieszczenie z łóżkiem, szafką nocną, skromną szafą i biurkiem. Jest szare i zimne, lecz dla mnie stanowi mój własny azyl, kryjówkę, w której czuję się bezpieczny. Przestałem myśleć o rodzinie już dawno, teraz zastępuje mi ją społeczność kościoła.  
     W planie dzisiejszego dnia jest sprzątanie korytarzy wspólnych i pomoc w kuchni. Na moim piętrze są sami nowicjusze, trzy piętra nade mną zajmują osoby z ponad rocznym stażem; miło będzie ich zobaczyć przy okazji przygotowywania posiłku.  
     Ubrałem skromną, szarą szatę i wyszedłem ze swojej izby. W milczeniu wraz z kilkunastoma osobami zszedłem po schodach i skierowałem się w kierunku kuchni. Kątem oka zauważyłem starszych kolegów, ale w ich wyglądzie było coś dziwnego. Coś, czego nie jestem w stanie do końca określić. Ich twarze, mimo młodego wieku wyglądały na zmęczone życiem, szara cera, podkrążone oczy. Moją największą uwagę przykuł młodzieniec w wieku dwudziestu trzech może czterech lat. Jego piękna twarz o delikatnych rysach i oczy, oczy pełne bólu, żalu i pytań. Zdawało się, jakby mimiką chciał rzec „dlaczego mnie tak boleśnie doświadczasz, mój panie?”, z rozmyślań wyrwał mnie głos Jego Eminencji, na którego dźwięk piękny mężczyzna aż zesztywniał.  
     – Przypominam młodym braciom o dzisiejszej ceremonii, która rozpocznie się punktualnie o północy. Spóźnieni zostaną ukarani – powiedział niskim głosem. Chwilę później oddalił się ze splecionymi dłońmi.  

     Podczas obiadu, obserwowałem starszych braci i jedno nie dawało mi spokoju: twarze, twarze pełne rozczarowania i strachu. Przez moment wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że coś sobie uroiłem... Tymczasem posiłek dobiegł końca, wszyscy rozeszli się do swoich izb w akompaniamencie dzwonu, który obwieszczał czas popołudniowej modlitwy.  

     Wiktorze, dzisiaj definitywnie zakończysz pewien etap swojego życia. Staniesz się lepszym człowiekiem. Szczęśliwy i pełen ufności, kiedy zegar wybił północ, udałem się wraz z innymi do sali ceremonialnej.
     Nie sądziłem jednak, że uroczystość ta będzie tak daleka od wiary, a już na pewno wyzbycia się niechcianych skłonności...

TeodorMaj

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka, użył 1486 słów i 8736 znaków.

1 komentarz

 
  • Użytkownik TomaszZ

    No, no... nie mogę się doczekać tego ceremoniału :). A tak na serio. Bardzo dobrze się to czyta. Widać, że masz pomysł.

    31 sty 2017