Samotnik

"Chciałem poddać się próbie pracy bez kresu,  
bez wytchnienia, przy skąpym odżywieniu,  
w atakach żywiołu morza, w lęku,  
w potwornym lęku samotności” ¹

     Przekleństwo. Bezruch i martwota. Rozpalony dysk skrył się za widnokręgiem. Dobiegł końca kolejny dzień, gdy tropikalne słońce odbiera siły, otępia. Pozostało nieruchome, okropnie duszne powietrze i gładka powierzchnia wokół, niezmącona najlżejszym tchnieniem wiatru. W górze zapalają się kolejne konstelacje gwiazd. Cisza. Mam wrażenie, że siedzę na granatowej tafli szkła, w której odbija się bezchmurne, wyiskrzone po horyzont, nocne niebo. Księżyc srebrną tarczą jaśnieje w mroku. Czasami wydaje mi się, że w ciemniejszych plamach dostrzegam wykrzywioną w szyderczym uśmiechu twarz. Niemy i jedyny świadek mojej bezsilności. Schodzę pod pokład. Wnętrze przypomina rozgrzany piec hutniczy. Ciało momentalnie pokrywa się kropelkami potu. Najchętniej uciekłbym z powrotem na pokład. Z westchnieniem rezygnacji siadam na koi. Moje nagie pośladki kleją się do obicia. Włączam światło. Mała lampka nad stołem nawigacyjnym rozświetla mrok kabiny. Machinalnie próbuję uruchomić radionadajnik. Bez skutku. Ekranu nie ożywia wewnętrzny blask kontrolek. I tak już od dwóch tygodni.

     – Jeszcze to. – Własny głos wydaje mi się obcy. Nienaturalny. – Przestań się nad sobą rozczulać i bierz się do roboty, … leniu – kończę szeptem.

     Nic nie robię, najmniejszego ruchu, gestu. Zniechęcony usiłuję zebrać myśli. Wszystko, czego oczekiwałem po tym rejsie, cały entuzjazm i wiara we własne siły ­­­­­­– wszystko to rozsypało się na popiół w zetknięciu z rzeczywistością. Ocean mnie oszukał, poddał zaskakującej próbie. Nie dotrzymałem słowa. – Ta myśl jest jak dotknięcie rozpalonym żelazem. Brutalna prawda przebija się przez zasłonę obojętności. Przymykam oczy i widzę… odwraca w moją stronę uśmiechniętą twarz… dziwne, czuję zapach… wydaje się znajomy, wciągam powietrze – aromat drzewa sandałowego. Jej ciało wabi, woła ku sobie, jest najważniejszą osobą w moim życiu. Ukochana kobieta. Uchylam powieki wspomnienie ulatuje. Coś we mnie się budzi, iskra energii, narasta wstyd, że… Więc schylam się i spod blatu wysuwam skrzynkę z narzędziami. Te kilka ruchów – odpięcie zatrzasków mocowań i postawienie jej pod nogi – sprawia, że czuję się zmęczony. Wyssany z sił przez parne, powietrze kabiny. Zaczynam odkręcać kolejne śrubki mocowania obudowy. Śrubokręt ślizga się w spoconej dłoni. W końcu się udaje i odkładam cały panel na koję. Zaglądam do środka, wypełnionego plątaniną różnokolorowych kabli. W obliczu oporników, kondensatorów i innych nieznanych mi podzespołów jestem bezradny. W tym momencie zdaję sobie w pełni sprawę, że naprawa przekracza moje umiejętności.

     Cholera, i co teraz? – zastanawiam się chwilę. Jedyne, co mogę zrobić, to sprawdzić połączenia. Wycieram wilgotne dłonie w leżący na koi koc. Każdy kabelek wyciągam, a złącze oczyszczam z nalotu soli. Czoło mam mokre od potu. Czuję strużkę spływającą przy uchu. Drażni. Trę ramieniem o ucho, nie wypuszczając kabla z dłoni. Mija godzina, nim wpinam ostatni przewód na swoje miejsce i składam radionadajnik w całość. Po raz pierwszy od kilku dni ogarnia mnie zadowolenie. Uśmiecham się pod gęstym zarostem brody i wąsów. Chwytam w palce przełącznik. Sekundę się waham. Chwila prawdy.

     – Zrobiłeś, co mogłeś – mówię do siebie. Tłumaczenie ignoranta.

     Przekręcam w pozycję "ON”. Nic się nie dzieje. Tyle mordęgi na nic – uświadamiam sobie w pełni porażkę. Zaczyna narastać we mnie gniew. Na upał, na swoją bezsilność, sam już nie wiem na co, więc walę ze złości pięścią w obudowę. Chcę poprawić kolejnym ciosem. Budząc się z letargu, nieśmiało mrugają kontrolki. Zamieram zaskoczony z ręką wzniesioną do kolejnego uderzenia. Zgasły… By zapłonąć za moment mocnym blaskiem. Okrągły, upstrzony cyframi częstotliwości ekran wypełnia blado żółte światło, a z głośnika z narastającym buczeniem dobiegają piski i trzaski. Czuję się, jakbym zdobył Mount Everest. Zerkam na chronometr i w pamięci przeliczam na czas w domu. Tam jest dwudziesta dwadzieścia. Bez skutku próbuję dostroić się do jakiejkolwiek stacji. Widocznie jestem poza zasięgiem – nachodzi mnie smutna refleksja. Odkładam narzędzia na miejsce i mocuję skrzynkę w uchwytach. Jestem zawiedziony. Spoglądam na wskaźnik stanu akumulatorów. Wskazówka stoi na czerwonym polu. Tyłek z mlaśnięciem odkleja się od koi. Jeszcze tylko włączam światła nawigacyjne i przechodzę na rufę. Uruchamiam silniczek do ładowania akumulatorów. Zastartował z cichym zgrzytem, jakby był równie zmęczony pogodą jak ja. Niechętnie zastukał miarowym rytmem. Dźwięk stężał, nabrał mocy, gdy zaskoczyła prądnica. Lampka nad stołem rozbłysła mocnym blaskiem.
Zabieram z koi koc i, zmęczony jak galernik uwolniony z łańcuchów, wychodzę na pokład. Rozglądam się wokół. Żagle nadal zwisają bez ruchu. Konstatuję, że nic się nie zmieniło. Aż po kres widnokręgu pusto. Rozkładam koc na pokładzie i wyciągam się na nim. Wsuwam rękę pod głowę. Roziskrzone niebo przyciąga wzrok, fascynuje bezmiarem gwiazd. Próbuję odnaleźć znane konstelacje. W takich chwilach zanika poczucie czasu. Powieki coraz bardziej ciążą. Monotonny, miarowy terkot silnika usypia.

                                                            * * *

     – Cześć, Robert. – Kasia z uśmiechem na twarzy chwyta mnie pod ramię. – Już wróciłeś.

     Ledwie zdążyłem zamknąć drzwi i już była przy mnie. Pochyliłem głowę. Musnąłem podsunięte usta. Coś niezrozumiale zamruczała niezadowolona. Objęła mnie za szyję. Przyciągnęła, przywarła ustami do ust. Dłoń sama powędrowała bezwiednie na pośladek. Uszczypnąłem. Odsunęła się.

     – Świnia. Dlaczego mnie szczypiesz? – Udawane oburzenie. Tak jakbym popełnił niewybaczalną profanację.
Szturcha mnie w ramię i wraca do przerwanego zajęcia.

     – Za pół godziny obiad – rzuca od kuchennego blatu.
     W tych ciemnobrązowych oczach dostrzegam radość. Kosmyk rudych włosów uparcie spada jej na twarz. Machinalnie powtarzany gest dłoni uzbrojonej w długi nóż, odsuwający go na bok, niczego nie zmienia. Stoję i przyglądam się, jak kroi warzywa. Ostrze zawisa w powietrzu. Nie odwracając się, pyta:

     – Kiedy? – W głosie wyraźnie słyszę przestrach.

     Milczę. Nie mam odwagi odpowiedzieć. Bez słów rozumie. Moja pasja, marzenie. Wie o mnie wszystko i zdaje sobie sprawę, że ten dzień nadszedł. Podchodzę i staję za nią, opieram się o pośladki i lekko przyciskam do blatu.  Rękami obejmuję w pasie. W garnku gotuje się woda. Wsuwam dłonie pod bluzkę i przygarniam do siebie. Składam na karku pocałunek – jedno delikatne muśnięcie ust. Ma jedwabiście gładką skórę. Nieznacznie przechyla głowę. Kłęby pary unoszą się w górę.

     – Czy będziesz na mnie czekać? – W końcu pada dręczące mnie pytanie. Chcę potwierdzenia, pewności. Czegoś, co da mi wiarę, że mam do kogo wracać.
     
     Odwraca się w objęciach. Pod ciężkim, badawczym spojrzeniem czuję się coraz bardziej niepewnie. Nie wiem, czego się spodziewać. Dostrzegam w jej oczach jawne migotanie strachu, później desperację. Bez słowa wpatruje się we mnie. Coś się zmienia, na usta wpełza uśmiech. Cień przekory wykrzywia kąciki warg. Mruży oczy.

     – To zależy od ciebie. Kiedy wypływasz? – Spojrzenie łagodnieje, chociaż nadal mam wrażenie, że głos drży.

     Co to niby miało znaczyć? – próbuję dociec sensu. Kątem oka widzę, że woda w garnku już prawie się wygotowała. Myśl, że wszystko między nami właśnie się kończy, przeraża mnie. Odczuwam dławienie w gardle. Wspina się na palce i całuje mnie w policzek. Chichocze. Dolewa wody do garnka i wraca do krojenia warzyw. Stoję osłupiały, niczego nie rozumiem. Co chciała mi powiedzieć?

     – Kasiu, wypływam jutro. – Wyznanie prawdy z trudem przechodzi mi przez krtań. – Czy będziesz…? – Aż boję się dokończyć.

     Przez ułamek sekundy się waha. Przez ledwie dostrzegalną chwilę nóż zastyga w bezruchu. Znowu odsuwa kosmyk i zerka na mnie z uśmiechem.

     – Będę. – Pomimo uśmiechu głos jest stanowczy i strasznie poważny. – Masz wrócić do mnie. Pamiętaj – po chwili dodaje. – Tylko do mnie. Żeglarzu.

                                                       * * *

     Otwieram oczy. Wspomnienie ulatuje jak sen. Coś się zmieniło. Nie od razu się orientuję. Tajemnicza, nasączona grozą ciemność przesłoniła gwiazdy. Jeszcze leżę, nie do końca zdając sobie sprawę, co się dzieje wokół mnie. Stukanie o pokład. Wyczulony na zmiany wiatru nie rozpoznaję dźwięku. Wytężam słuch. Dziwny, nieregularny odgłos. Szelest. Czujnie nasłuchuję. Uderzenie w rękę, a po chwili w policzek. Odgłos narasta, przybiera na sile. Po policzku spływa mi kropla. Deszcz. Rosnący w siłę z minuty na minutę. Smaga martwe żagle i bez ustanku uderza o pokład. Bez ostrzeżenia, bez zapowiedzi otwierają się wrota w niebie.
Zrywam się na równe nogi. To może być zwiastun szkwału, a ja mam podniesione wszystkie żagle. Połamie maszt, rozerwie na strzępy płótna. Pierwsza myśl: zrefować grota. Nie robię jednak nic, zniechęcenie bierze górę nad rozsądkiem, stoję tylko skąpany w potokach wody. Siwa ściana przesłania świat. Dar niebios spłukuje ze skóry osad soli i zdejmuje brzemię upału ze zmęczonego ciała. Ulga nieziemska. Zapominam o niebezpieczeństwie i tańczę z radości, wywijając idiotyczne piruety w strugach ulewy.

     – Jesteś wielki, Posejdonie – próbuję wykrzyczeć w mrok.

     Głos ginie w monotonnym szumie, gdy po pokładzie spływają strumienie bulgocącej wody. Naraz, jak ucięte nożem, wszystko cichnie. Ostatni ślad deszczu – krople wody spływające z żagli – uderzają z głuchym, nieregularnym pluśnięciem w nadbudówkę. Nad jachtem unosi się mgiełka – to paruje rozgrzany kadłub. Zapada cisza. Jedynie spod pokładu powraca echem miarowy odgłos pracującej prądnicy. Powietrze staje się rześkie. Koc cały przemókł, więc rozwieszam go na relingu. Wiadro do opłukiwania ciała czerpaną z oceanu wodą jest pełne. Przez chwilę się zastanawiam: Zostawiłem pełne czy puste? Zanurzam dłoń i smakuję. Jest słodka. Dzięki wam, bogowie – rzucam w myśli. Idę do kajuty i wracam z szamponem. Namydlam się cały, od stóp do głów a potem spłukuję ciało deszczówką. Czuję się świeży i wypoczęty. Po raz pierwszy od wielu dni przepełnia mnie chęć działania.

     Schodzę na dół, odkładam szampon na miejsce i zerkam na radionadajnik. Nic się nie zmieniło, nadal piszczy i skrzeczy. Ważne, że działa! – cieszę się w myślach. Przekręcam gałkę i ustawiam znaną częstotliwość. Nic. Czekam na sygnał. Cisza. Tylko trzaski i jednostajny szum dobiegają z głośnika. Może się jeszcze dzisiaj odezwie? – rozmyślam. Nadzieja umiera ostatnia. Pukam palcem we wskaźnik naładowania akumulatorów. Wskazówka zbliża się do zielonego pola. Biorę świeży koc i wracam na pokład. Nie wiem skąd nachodzi mnie refleksja, że sprawdzianem hartu żeglarza nie jest sztorm, lecz cisza. Gdy ogromne, spienione fale oceanu, z wyjącym potępieńczo w olinowaniu wiatrem, rzucają jachtem we wszystkie strony, nie mam czasu myśleć, muszę działać. Wypracowane przez lata żeglowania odruchy pomagają przetrwać. W ciszy łódź zdana jest na łaskę prądów morskich, a umysł zostaje wystawiony na bezpardonową próbę cierpliwości, torturę bezsilności. Do tego morderczy upał. Dopiero w tych warunkach zaczynam rozumieć, czym jest samotność. Czy ja zdaję ten egzamin? – zastanawiam się i nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi. Myśl niespodziewanie przeskakuje i staje mi przed oczami twarz Kasi. Kładę się i zaplatam ręce pod głową, przymykam powieki. Przywołać wspomnienia. Uzmysławiam sobie, że coraz częściej o niej myślę. Zmęczenie bierze górę, znika obraz ukochanej, a ja zapadam w nerwową drzemkę. Wypoczynek żeglarza.

                                                       * * *

     Światło księżyca wpada przez odsłoniętą firanę. Noc się dopiero zaczyna. Podparty na łokciu przyglądam się Kasi. W pomieszczeniu panuje półmrok. Ona leży z zamkniętymi oczami. Wiem, że nie śpi, udaje. Przez uchylone okno słychać szum morza, niestrudzenie uderzające o brzeg fale. W głowie rodzi mi się tyle pytań, nad którymi dominuje jedno: czy będzie czekać? Kilka miesięcy znajomości. Próbuję policzyć w pamięci… trzy czy cztery?… Mam wrażenie, że znamy się od zawsze. Jest atrakcyjna, adoratorów nie zabraknie. Ooooo… niespodziewanie uświadamiam sobie to z całą mocą. Cierń zazdrości kłuje mnie w serce. Dostrzegam w kącikach ust dziewczyny błąkający się uśmiech. Zupełnie jakby słyszała moje myśli. Pochylam się i delikatnie dotykam swoimi ustami jej warg. Wyciąga ręce i zarzuca mi na szyję.

     – Zdrajca i uciekinier – mówi cicho, nie otwierając oczu.

     – Zdrajca? Dlaczego? – pytam z udawanym zdziwieniem. Chociaż wiem, że chodzi o morze.

     Unosi powieki i przygląda mi się uważnie. Wplata mi dłoń we włosy. Zaciska mocno, do bólu. Przyciąga i całuje długo, namiętnie. Ma takie rozkosznie miękkie wargi. Natychmiast topnieją przerażające, ponure myśli o innych mężczyznach. Chcę ją objąć, przytulić…

     – Nie! – Powstrzymuje mój zamiar jednym, zdecydowanie brzmiącym słowem. Układa się na brzuchu. – Weź mnie wymasuj, olejek masz na szafce.

     Ściąga koszulkę i kładzie się z rękami pod głową. O co chodzi? – zastanawiam się zdezorientowany. Na szafce? Nigdy tu nie stał. Naraz dociera do mnie, że ona to wszystko zaplanowała. Jest zgrabna, ma pięknie zarysowane, kobiece kształty. Atrakcyjna. Spoglądam na pośladki… ten widok budzi u mnie do życia… Podnieca mnie. Rozpala do szaleństwa. Chciałbym powiedzieć: chodź, kochaj się ze mną. Coś jednak mnie powstrzymuje. Nie, nie będę psuł planów. Ciągle mnie zadziwia. Niezbyt wysoka, wręcz filigranowa, rudowłosa dziewczyna. Cicha i spokojna. W łóżku zmienia się nie do poznania. Jest zaborcza, zdecydowana. Wszystko się dzieje pod jej dyktando. Może przyłożyć klapsa? – waham się sekundę. Unoszę dłoń do góry i spostrzegam że cały czas mnie obserwuje. Przyłapany rezygnuję. Nieznacznie porusza głową w geście dezaprobaty, więc już bez słowa klękam przy boku. Biorę flakonik i rozprowadzam gęsty płyn na plecach. Zaczynam ugniatać, wcierać. Raz mocno, raz delikatnie. Przesuwam palce wzdłuż kręgosłupa, kolistymi ruchami docieram coraz wyżej. Rozmasowuję barki, z wyczuciem uciskam kark. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak intensywny ma zapach. Odurza. Próbuję go rozpoznać: Chyba cynamon? Nie, raczej drzewo sandałowe.  
     
     – Spoglądam na flakonik. Co ona mi tu dała? – zastanawiam się, nie przerywając masażu.

     – Jak dobrze – wzdycha. – Rób tak dalej.
     
     No, nie! – narasta we mnie oburzenie. Oczekiwałem, że powie… coś innego. Przestaję.

     – No… dalej – przynagla i nieznacznie unosi głowę, zniecierpliwiona przerwą.

     Nabieram kolejną porcję olejku na dłoń i sięgam do łydek. Zgrabne nogi z lekko zarysowanymi mięśniami. Tenis robi swoje. Ach… jak one się pięknie zaplatają na plecach, szyi… – rozmarzam się. Zaczynam mocniej ugniatać. Jest tak kusząco piękna Coraz wyżej, wyżej, aż obłapuję tyłek. Nie, no, kuźwa, nie wytrzymam! Co ona ze mną robi? – Jestem podniecony do bólu. Wsuwam dłoń miedzy pośladki i przesuwam niżej, coraz niżej… A niech mnie! Mam wrażenie, że palce zanurzam w wodzie. Nie pytam o nic, przekładam nogę nad leżącym ciałem i wchodzę w nią powoli. Przytulam się na moment i całuję w kark. Uśmiecha się zadowolona.

     – Myślałam, że się nie doczekam – mruczy w poduszkę.

     Zaciska uda. Robi się ciaśniejsza. Obejmuję dłońmi pośladki, miękkie, jędrne. Nasmarowana skóra jest delikatna. Nieśpiesznie się zagłębiam. Westchnęła. Znajduję właściwy rytm i smakuję rozkosz, którą mi ofiarowuje. Zaczyna cichutko pojękiwać.

     – Szybciej – dobiega mnie głos.

     Z każdym kolejnym pchnięciem jęk rośnie w siłę. Nieznacznie unosi biodra. Widzę ramiona zaciskające się na poduszce. Teraz już krzyczy. Zamieram w bezruchu i czuję, że szczytuje, gwałtownie dygocząc. Daję jej siebie, dochodzę i opadam zmęczony obok. Obejmuję ramieniem i przysuwam się bliżej. Głowę układa na mojej piersi. Rozgrzane ciało pachnie nieziemsko. Przygarniam ją mocniej.

     – Robert, ja się boję – niepewny, urywany głos, ledwo ją słyszę.
     
     Nie rozumiem, dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że mówi o rejsie. Jak mam ją przekonać? Nie znajduję właściwych słów. Tyle razy dyskutowaliśmy. Już dawno temu wyraziła zgodę. Nie wie o moich wątpliwościach, o lęku, że ją utracę. Szukam w głowie sensownych argumentów.

     – Jesteś dla mnie najważniejsza, ale każdy żeglarz musi się w życiu poddać próbie. Dla mnie tą próbą jest ten rejs. Sto dni samotności i wiary… – milknę i dodaję – że ty będziesz na mnie czekać.

     Dopiero teraz w pełni dociera do mnie znaczenie własnych słów: sto dni samotności. Przecież ten zapach, dzisiejsza noc, musi mi wystarczyć na całą wyprawę! Czy ja nie jestem idiotą?! – kolejny raz zadaję sobie pytanie.

     – Będę. – W głosie brzmi niezachwiana pewność. – Co sobotę o dwudziestej będę czekać na wiadomości od ciebie.

     Podnosi się i siada mi na brzuchu. Duże, łagodne oczy błyszczą w świetle księżyca. Muska palcami moje krocze. Pobudza.

     – Daj słowo, że cię usłyszę co sobotę. – Przełyka nerwowo ślinę. Wargi drżą i nie potrafi tego ukryć, w oczach nabrzmiewają łzy. – Bo inaczej cię nie puszczę.

     Mówiąc to, zaciska uda na moich biodrach. Nawet nie wie, ile ten gest dla mnie znaczy. Przyciągam ją do siebie. Obejmuję. Całuję pospiesznie, zachłannie włosy, usta. Po raz kolejny uzmysławiam sobie, jak głupim było pytanie: czy będzie czekać? Jednak jestem idiotą i to do potęgi.

     – Masz moje słowo. – Próbuję odgarnąć uparcie opadający kosmyk włosów Kasi i dodaję z mocą: – W soboty będziemy rozmawiać.

     Nieznacznie się unosi i nadziewa od razu do końca. Głęboki oddech urywa się w połowie. Zastyga z otwartymi ustami. Zaczyna się poruszać. Niespiesznie. Zamyka oczy i odchyla się do tyłu. Dotykam piersi. Sutki są, twarde, nabrzmiałe. Przyspiesza. Rytmiczne uderzenia pośladków o moje biodra wypełniają ciszę. Zatraca się we własnych odczuciach. Gdy przychodzi ten moment, wciąż bez słowa zamiera. Zachłannie łapie powietrze i przytula się. Przesuwam palcem po brzegu ucha i odgarniam włosy. Oddycha głęboko i układa się przy mnie. Zaciska palce na moim ramieniu i zasypia. Delikatnie muskam ustami czoło, a ona niezrozumiale coś mruczy i usiłuje wtulić się mocniej. Nad ranem, gotowy do wyjścia, staję przy łóżku. Przekręca się na bok. W tym ruchu obnaża biust. Mam wrażenie, że zaraz otworzy oczy i wyciągnie do mnie ramiona. Jej twarz tchnie spokojem w oprawie kapryśnych rudych włosów. Wygląda, jakby o czymś przyjemnym śniła. Odsłonięte piersi unoszą się w miarowym, spokojnym rytmie. Coś ściska mnie w gardle i nie mogę znaleźć słów, by nazwać to uczucie. Wilgotnieją mi oczy. Do zobaczenia, najdroższa – szepczę. Składam delikatny pocałunek na włosach i jak złodziej wymykam się z domu. Nie chcę pożegnania i łez. Chcę zapamiętać tę noc. Wiem, że zrozumie.

                                                       * * *

     Cichy, tajemniczy szmer rozstępującej się wody. Mokre płachty żagli wypełnia podmuch wiatru. Zaledwie wyczuwam jego tchnienie, poświst w olinowaniu. Nadal mam zamknięte oczy. Jeszcze nie do końca jestem pewien, czy to sen czy jawa. Słyszę, że ktoś śpiewa kolędę. Przecież jestem sam na pustym oceanie! Oszalałem czy śnię? – idiotyczne złudzenie, a może… – Dostałem udaru? Otwieram oczy i zrywam się na równe nogi, rozglądam się wokół. Nikogo, pusty horyzont. Piękny, kobiecy alt nadal wypełnia ciszę, a ja stoję osłupiały. Zaczynam się bać, strach jak wrzód rośnie w umyśle. Próbuję… Zwariowałem? – jeszcze nie chcę się poddać brutalnej diagnozie. – Przecież… Radio!!! – w końcu dociera do mnie oczywista prawda. Zbiegam do kabiny i przy okazji uderzam się w kolano. Łamago, zabij się – rzucam głośno w pustkę, siadając za stołem. Rzut oka na chronometr. Jest trzecia w nocy. Kolęda nie milknie, a ja odczuwam ulgę. Nie oszalałem. Więc dzisiaj zaczęły się święta? – uzmysławiam sobie ze zdziwieniem. W pamięci pojawia się widok białej, ośnieżonej połaci pól. Dom, choinka, prezenty… pocałunki, żarty, opłatek. Coś ściska mnie za gardło. Dwa tygodnie ciszy. Rezygnacja i niechęć, które opanowały mój umysł, ulatują bez śladu. Wyobraźnia podsuwa obraz brązowych oczu pełnych łez i potarganych, miedzianych włosów. Czy nadal czeka? Czy… Zmieniam częstotliwość. W głośniku charczy i popiskuje. Wywołuję nadbrzeżną radiostację. Czekam zniecierpliwiony, nikt nie odpowiada. Po którejś z kolei próbie coś słyszę, dostrajam i już wyraźnie odbieram głos radiooperatora. Drżę cały, gdy podaję nazwę jachtu, pozycję i proszę o przekazanie informacji, że wszystko w porządku. Zamawiam rozmowę telefoniczną. O dwudziestej będę na nasłuchu. Głos mojego rozmówcy rwie się na kawałki, gubi słowa. Powtarza kilkukrotnie przekazaną wiadomość i ginie w narastającym szumie. Odczuwam zadowolenie i próbuję wyobrazić sobie jej radość. Przestrajam radio na stację nadającą kolędy. Nastawiam głośno i wychodzę na pokład. Ta wiadomość jest moim prezentem pod choinkę – przez chwilę kołacze mi w głowie.

     Pod naporem podmuchów łajba nieznacznie kładzie się na burtę. Wiatr tężeje, gdy staję za sterem i sprawdzam kurs. Już nigdy samej cię nie zostawię – obiecuję szeptem i w tej sekundzie zdaję sobie w pełni sprawę, że rejs jest próbą dla nas obojga. Dwie fałdy wody z szumem i bulgotem opływają kadłub, spieniony kilwater niknie w ciemności. Nabieram prędkości. Za rufą nad widnokręgiem rośnie ciemny wał chmur, przesłania gwiazdy. Koniec ciszy, nadchodzi sztorm. Jacht prze naprzód po roziskrzonej gwiazdami powierzchni. Płynę po niebie – znikąd nachodzi mnie myśl. – Do ciebie, Kasiu.
________________________________
¹ Cytat pochodzi z książki Williama Willisa ”Bogowie byli łaskawi”

batavia

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka, użył 3847 słów i 22868 znaków.

1 komentarz

 
  • Mak

    Pięknie napisane
    Te epitety...
    Piękne

    20 lut 2017