Mickey Finn

Mickey FinnMiasto, ludzie, szum samochodów, zgrzyt tramwajów, jakaś karetka, z daleka policja, krzyki budowlańców, rozmowy przechodniów, kawałek parku – skwer zieleni i ptaki, dużo ptaków zamyślonych nad wszystkim, nad ludzkim losem. Wrony, wróble i jaskółki cierpliwie zapatrzone w normalność człowieka.

Nagle wśród przechodniów rozlega się huk, trzask pękających kości, film przerwany, urwana scena, gromadzą się gapie. Ktoś krzyczy, by dzwonić po karetkę. Przed chwilą jakaś jechała, ale na sygnale, więc była zajęta.

Ludzi jest coraz więcej, tworzą kokon ciekawości, ale nie podchodzą zbyt blisko, bo mogliby się pobrudzić krwią.

– Nie żyje – mówi ktoś pewnym, mocnym głosem.

– Mamo, ta pani jest goła.

Jakiś chłopiec pokazuje palcem, a matka natychmiast wyciąga go z kręgu i ciągnie za sobą, tłumacząc coś z przejęciem.

Mężczyźni patrzą jakby z żalem.

– Ćpunka jakaś… – Ktoś próbuje poprawić sobie humor.

– Ja ją znam – odzywa się mężczyzna z gazetą. – Mieszka tu pod siódemką.

– Raczej mieszkała… – rzuca ktoś z tłumu.

– To dziwka była – mówi ktoś inny. – Przyprowadzała różnych facetów, co jakiś czas.

– To ryzykowny zawód. – Jakaś kobieta odezwała się głośno z dezaprobatą i poszła dalej.

Wśród tłumu stoisz ty. Teraz wiem, że wyszedłeś tylko na chwilę, po papierosy. Palenie zabija – nie czytasz etykiet?

Nie wierzysz w to, na co patrzysz. Właściwie to ciebie to nie dotyczy, a jednak czujesz się winny. Chłodne zimno usiadło ci na ramionach, ściska i gniecie. Chyba się tu nie przewrócisz? Patrzysz na mnie, wiercisz wzrokiem każdy mój słodki cal. A ja? No cóż, ja stygnę, niebawem nie będę już taka atrakcyjna. Nigdy zresztą za bardzo nie byłam. Teraz już mi wszystko jedno.

Patrzysz uparcie w moją twarz, pogrążasz się w oczach, w szeroko otwartych i ciemnych, a w nich wszystko się odbija, cała ta otoczka – garnitury, drogi sprzęt, hostessy gotowe na wszystko i szampan w długich kieliszkach ze szlachetnego wyrobu – która sprzyja budowie nastroju. Wystarczy, że zatrzymasz się przy stoisku, jednym czy drugim, i będziesz przez chwilę udawał zainteresowanego, zaraz wcisną ci alkohol spod stołu, nieoficjalnie oczywiście. Za podpis na umowie to możesz już wybrać sobie hostessę, żeby nie tkwić przy stoliku samemu, ale w towarzystwie – nietykalnym, ale zawsze jednak towarzystwie. Mimo to nie każdy podpisuje. Część snuje się od stoiska do stoiska i kontempluje coś, ocenia, rozmyśla.

Ja współpracuję z Markiem, który sprzedaje elektroniczne papierosy. To popularny produkt, zawsze się gdzieś wciśnie stolik. Jeśli jesteś cichy i niezdecydowany, błąkasz się bez celu, oglądasz asortyment, ale nie podejmujesz dłuższych rozmów, to nadajesz się idealnie. Marek zagada cię cicho, zarzuci przynętę, ty podchwycisz temat, nawiąże się nić męskiego porozumienia i Marek już pisze mój numer z zapewnieniem, że ode mnie nie wyjdziesz rozczarowany. Dzwonisz wieczorem, właściwie to nawet trochę wcześniej, późnym popołudniem. Masz gładki, niemal aksamitny, zakłopotany głos. Nie rozmawiamy o pieniądzach, tylko o mieście, spacerze i wspólnie spędzonym czasie.

Na spotkanie przychodzę jak na randkę – trochę spóźniona i ubrana jak co dzień w dżinsy, ulubioną bluzkę i wygodne buty. Nie od razu mnie poznajesz. Ja natomiast już od początku wiem, że ten niepewny facet, który rozgląda się gorączkowo, żeby nie przepuścić okazji, to ty. Stoisz zażenowany, niepozorny, badasz wszystkich przechodzących uważnym spojrzeniem. Nawet na mnie spoglądasz, ale nie rozpoznajesz. To przecież nie mogę być ja – za zwykła jestem, za szczęśliwa. Kogo szukasz? Na kogo czekasz? Przecież sam nie wiesz. W końcu się lituję, podchodzę i wszystko staje się proste. Nawet przyspieszony kurs poznawania, który musimy przejść w trybie błyskawicznym.

Chwytam cię więc za rękę i ciągnę przez miasto, przez rynek, przez park. Coś tam mówię, coś pokazuję, śmiejemy się i jest łatwiej. Robi się późno, więc ciągnę cię do domu. Wchodzimy po schodach, snując się ze śmiechu. Humor nas nie opuszcza, robisz się odważny i silny, podnosisz mnie, wnosisz przez próg, jakbyśmy wzięli przed chwilą ślub. Rzucasz na łóżko, ja zrywam się z niego i czas się zatrzymuje. Patrzymy sobie w oczy w milczeniu jak posągi, trwamy w ostatnich chwilach trzeźwości. Czy zdążyłeś się już zakochać? Ja nie potrafię. Choćbym bardzo chciała. Umiem za to udawać, potrafię udawać znakomicie, zobaczysz, nawet się nie zorientujesz. Uwierzysz w każdą sekundę, uwierzysz na zawsze.

Wyciągam z kredensu whisky i flakonik z zielonego szkła. Dodaję kilka kropel do swojego kieliszka. Jutro nie będę niczego pamiętała i tak będzie lepiej. Opieram głowę o poduszkę, cisza szumi w uszach jednostajnością. Twoja obecność tutaj staje się faktem, za chwilę będziesz należał do tego miejsca bardziej niż ja sama. Patrzę w twoje oczy, patrzę z bardzo bliska, wydają się czarne, bez wyrazu i bez kształtu. Ciemność wylewa się z nich i ścieka po schodach, wypełnia park i rynek, toną w niej kamienice, toną mosty, ja też tonę. Zrywają się jaskółki i krążą nisko tuż nad głowami. Pochylasz się nade mną.

* * *

Światło, ciepło i dookoła pasmo górskie albo ocean wzburzonych bałwanów, a wszystko z kołdry i poduszek. Pokój skąpany w strumieniach porannego słońca, przeciekającego przez stalowe, w pośpiechu zaciągnięte żaluzje. Pośrodku leżę ja – sponiewierana, ciśnięta w miękką paszczę pościeli, przeżuta, strawiona i przerażona tym, że wciąż niczego do ciebie nie czuję.

– Chodź tu… – mruczysz.

Ale jesteś zbyt blisko. Boję się, że będę cię pamiętać, nie mam jednak siły, by zaprzeczyć, o odepchnięciu cię nie ma mowy. Ten język byś zrozumiał, ale nie ma szans na jakikolwiek ruch – jeszcze za wcześnie, jeszcze tonę w oparach sennych. Płynę we mgle zapomnienia. Po omacku przypominam sobie ciebie. W świecie zamkniętych powiek jesteś wielki, nabrzmiały. Płynie w tobie dymiąca krew, pulsują żyły zupą życia. Mięśnie masz twarde, wiązania napięte. Jesteś nasycony żądzą jak dziki kot przed morderczym skokiem.

Szukam we wspomnieniach twojego spojrzenia. Rozprasza mnie łakomstwo twoich dłoni. Zataczają one okręgi garncarza, lepisz mój stan uniesienia koliście i wzdłuż. Błyszczę, tężeję, tańczę w uścisku, walczę przez chwilę i dziękuję, to byłoby na tyle, nie mam już sił się opierać. Łagodzisz mój gniew, uroczo układasz warstwę po warstwie, wolno wznosząc monument. Powinnam cała drżeć, ale nie mam na to siły.

Dlaczego nie śpisz? Czy już jest jutro? Musimy już wstawać? Karuzela myśli kręci mi się w powiekach. Nie mogę zebrać się w sobie, oderwać twarzy od poduszki. Przecież to światło… Musi być już jasno. Czuję, że jest mi wszystko jedno. Coś mówi mi, że nie powinno mnie tutaj być. Z drugiej jednak strony, wszystko jest bez sensu, bez celu. Wcale nie powinno mnie tu być, a jestem.

Przewracasz mnie na wznak. Patrzę w twoją twarz, ale jej nie widzę, nie rozpoznaję nosa, ust i oczu, jedynie same kontury, jakby była jeszcze noc, a nie pełnia poranka. Nie jesteś obcy, bo wchodzisz we mnie, a ja na to pozwalam. Cała mokra czekałam, by poczuć na udach twoje ramiona. Jaka szkoda, że wszystko jest tak niewyraźne. Nawet pchnięcia są jakby spowolnione w czasie, bez mojej reakcji. Niezupełnie bez. Reaguję, lecz z opóźnieniem. W ten sposób nie złapiemy rytmu. Bez rytmu nie ujrzę szczytu, więc muszę się skupić.

Rzucasz mną po pościeli, przesuwamy góry, łamiemy zastygłe fale stygnącego oceanu. Zapalamy go na nowo. W końcu dochodzi do mnie ciepło, gorąco podbrzusza. Uczucie niemal nie do zniesienia, a jednak nie chcę, byś przerywał. Ciepło ma trwać, rozprzestrzeniać się, pojawiać i zanikać w rytmie pochłaniania ciebie, aż nie minie nasz czas.

W mojej krwi nie ma śladu po wczorajszej kofeinie, pewnie niewiele w niej zostało również alkoholu, krąży w niej za to wiele z ciebie. Jestem słaba, balansuję na granicy przytomności. Jedynie to, co wstrzyknąłeś mi z siebie, trzyma mnie tu przy tobie. Bez tego już dawno bym zmarła, z samego rana odeszła w niezdefiniowaną przestrzeń zapomnienia i zniechęcenia, ręka w rękę z Mickey’em Finnem.

Trwam jednak przy tobie, a ty mnie odwracasz, układasz z kolanami pod brzuchem i penetrujesz jak sukę. Używasz tego słowa.

– Suka!

Wymierzasz mi uderzenia, czerwienieją pośladki, ale nie czuję bólu. Mimo to reaguję, zaciskam mięśnie, napinam się na tobie i wokół ciebie, a ty korzystasz z tego skrupulatnie, rżnąc swoją sukę bez opamiętania. Nawet nie zauważyłam, że plącze włosy z twoją dłonią. Zamykasz ją i ciągniesz, a ja wyginam teraz plecy w posłuszny łuk, przyjmując cię tak głęboko, jak tylko potrafię. Rozkosz przychodzi powoli, ma coś wspólnego z kołysaniem. Rozpędzasz huśtawkę…

Lubię powroty do wcześniejszych sytuacji, nie radzę sobie z ciągłą zmianą miejsc i przyzwyczajeń. Próbuję się skupić, ale mi się to nie udaje. Odsuwam od siebie wszystko, co znam, z czym na co dzień się stykam. Nawet nie czuję już rytmu, którego obiecałam sobie pilnować. Jedynie kołysanie i twoje dłonie – jedna we włosach, a druga na biodrze. Czuję twoją siłę. Szepczę z wysiłkiem, że chcę jeszcze, że chcę mocniej i głębiej. Znów jestem suką, bitą, poniżaną, rżniętą.

A teraz stygnę, leżąc w samotności. Na szafce, tuż przed twarzą, wyostrza się kieliszek słabego Mickey’a. Powoli wraca pamięć, jest jednak rozmazana i niekompletna, jak wszystko wokół mnie. Kręci mi się w głowie i upadam, wciąż leżąc. Lecę w głąb siebie, mijam ocienione krawędzie zboczy, przelatuję koło urwisk i przełęczy dezorientacji. Nie powinieneś mnie zostawiać samej. Nie po Mickey’u. Czuję, że się zbliża, że nadchodzi wolno i niepostrzeżenie. Obiecałeś mnie nie zostawiać. Gdzie jesteś?

Głaszczę dłonią z wysiłkiem pościelowe rumowisko, nie wyczuwam w nim jednak nic poza materiałem. Uspokajam się, gdy dostrzegam w przejściu wysoki cień. Stoisz i gapisz się, jak leżę z rozrzuconymi nogami, zajmując całe łóżko. Stoisz jak za mgłą – ciemna, niewyraźna plama w przejściu – i patrzysz nieruchomo, może nawet się onanizujesz. Niektórzy tak lubią – mogą stać chociażby w przejściu, i patrząc na mnie, robić sobie dobrze ręką. Dla innych nie muszę się nawet rozbierać, wystarczy, że jestem w pończochach. Dochodzą z głośnym jękiem, przeszywając intymną ciszę mokrymi stęknięciami. Czasami wystarczy, że tylko patrzę, jakby wybierali mi wtedy z oczu swoje odbicie, rozkoszując się sobą i wrażeniem, jakie na mnie robią.

Dlaczego wciąż tak stoisz, tak długo i nawet nie drgniesz? Chyba się nie zakochałeś? Wczoraj to nawet powinieneś, bo miłość jest jak smar, dzięki któremu jest łatwiej, milej i przyjemniej. Działa natura. Umiesz zakochać się w trzy godziny? To jest sztuka. Trzeba ją opanować, trzeba ćwiczyć. Ja to już umiem. Wyćwiczyłam również odkochiwanie – to jest nawet ważniejsze, bo można zwariować, zostawiając wszędzie za sobą otwarte drzwi.

Wciąż stoisz, więc chyba tego nie opanowałeś. Patrzysz na mnie, jakbyś chciał więcej, ale na ciebie już pora, nieprawdaż?

Zaraz wyjdziesz i zostawisz mnie samą. Odjedziesz do innego miasta, kraju, świata. Przywitasz się z żoną lub partnerką, ucałujesz dzieci. Wszyscy będą ci współczuć, że podróżowałeś służbowo, dostaniesz dietę i zwrot kosztów. Nie, za mnie nikt ci nie odda. Rzuciłeś się na mnie, to prawda, ale stać cię na to – i było warto. Będziesz pamiętał i wspominał, może nawet podmieniał twarze. Będę przed tobą przez wiele lat, może zanim zrobisz to drugi raz, a może nawet jak zrobisz. Obiecałeś, że zostaniesz do południa, ale dopiero jest ranek. Dlaczego tak stoisz? Chodź do mnie. Przechylam się na łóżku, wyciągam rękę, wszystko wiruje, kołysze się, oczy wciąż lepią się mgłą. Nie widzę ciebie – to tylko sukienka z dżerseju, na inne wyjścia, wisi w przejściu, tam, gdzie ją wczoraj powiesiłam.

Obiecałeś, że nie zostawisz mnie samej, nie przed południem…

Teraz sprawiłeś, że się boję. Nadchodzi głębia. Czuję ją całą sobą. Przecież prosiłam, byś mnie nie zostawiał. Pokój stygnie, łóżko już zimne, po tobie nie ma śladu, nawet zapach wywietrzał. Tylko te kilka banknotów na szafce, tuż obok kieliszka. Kładę rękę na piersiach, dotykam się między nogami, ale cała się trzęsę z deszczu i z zimna, więc nic z tego nie będzie. Dźwięczy mi głowie ten dzień, dźwięczy mi jesień za oknem, całym tym listopadem.

Nie powinnam dziś wstawać z łóżka, ale jestem głodna, więc wlokę się do lodówki. Rozciągam z niej blask na zewnątrz, na meble i na siebie. Stoję skąpana w złocie, cała naga w tym chłodzie i nie wiem, czego tu właściwie szukam. Przyglądam się swoim złym stopom, a właściwie licznym pręgom, które rozciągają się od stóp przez łydki i uda na całe ciało. Mam pręgi i teraz mnie pieką, bo je zauważyłam. Trzeba było nie patrzeć, nie rozświetlać tej drogi lodówką. Czuję się wysmagana, całe złe plecy płoną. Potrzeba mi wiatru, zatem w złotym chłodzie lodówki odchodzę tam, gdzie mi nie wolno.

Pcham drzwi i jestem na zewnątrz, a w środku wiatr głaszcze moje plecy. Nie pobrudzę już krwią ścian – jestem silna, stoję prosto, nie muszę się opierać. W dole ludzie, kolorowi, zadbani i zdrowi, pełni świadomego myślenia. Pewnie tam gdzieś też ty idziesz z bagażem nowych wspomnień, z moim zapachem, którego nie zmył prysznic, nie wypłukał szampon. Z którym jeszcze będziesz się jakiś czas zmagał, zanim się z nią przywitasz. Zanim do niej wrócisz. Nie powinieneś mnie tak szybko zostawiać. Czuję się rozchwiana, bez lęku i strachu, mogłabym spacerować po krawędzi dachu jak ten kot, który łypie na mnie nocnym wzrokiem. Rusza wąsami, jakby zapraszał.

– Chodź, połazimy po dachach – mruczy.

– Nie mogę – odpowiadam. – Jestem sama, nie powinnam się ruszać z łóżka.

– A jednak tu stoisz – przekrzywia głowę.

– Bo mnie zostawił, choć nie powinien. Jeszcze na to za wcześnie. – Próbuję się wytłumaczyć.

On się jednak odwraca, macha ogonem i znika za wyłomem.

– Idziesz czy nie?

– Idę przecież.

Kładę ostrożnie stopy na stalowej krawędzi dachu. Wcale mnie to nie przeraża. Ludzie jak mrówki, nawet jaskółki latają niżej – muszę uważać, żeby żadnej nie nadepnąć.

Kot wydaje się być obruszony.

– Nie przejmowałbym się nimi.

– Muszę uważać, obiecałam nie krzywdzić ptaków.

– Komu?

– Nie wiem, chyba nikomu.

Stopy mi płoną, a krawędź jest ze stali, zimnej, pełnej poranka. Każdy krok je schładza. Idę na kocią odpowiedzialność. Za mną złe nawyki, przegrane życie i brak przyszłości, brak czegokolwiek, co mogłoby się jeszcze zdarzyć. Mimo że kot kazał to zignorować, staram się nie nadepnąć żadnej jaskółki. Niby jeden fałszywy krok… i lecę jak ptak. Wcale mnie to nie martwi. Wręcz przeciwnie – kusi. Cóż może się stać? Nikt nawet nie zauważy. Brakuje mi ciebie. Pewnie kazałbyś zejść, pewnie bym posłuchała…

entalia

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat i miłosne, użyła 2718 słów i 15675 znaków, zaktualizowała 15 mar 2019.

3 komentarze

 
  • Użytkownik Somebody

    Całkiem całkiem  ;) Chociaż troszkę by można dopieścić początek  :)

    15 mar 2019