„Ostatni pionier”

„Ostatni pionier”Wyobraź sobie świat, gdzie nikt już nie pamięta o zdobywcach kosmosu, świat w którym nowe planety podbijają wyłącznie autonomiczne maszyny, przekazujące na Ziemię perfekcyjne holozapisy obcych światów. W świecie tym domowe projektory rozgrzewają idealnie rzeczywiste projekcje z powierzchni odległych planet i wydaje się, że nikomu nie zechce się zrzucić ciepłych pantofli, aby poczuć adrenalinę normalnej podróży międzyplanetarnej.

Jest jednak jeden desperat, który wygrywa walkę o wznowienie ludzkiej eksploracji. Wyrusza w trudną podróż, by zbadać jedyną planetę, z którą stracono połączenie.
Wynik tej podróży przekroczy wszelkie oczekiwania!

Zapraszamy do fascynującej opowieści autorstwa Marcina Świątkowskiego o walce człowieka nie tylko z kosmosem, czy samym sobą, ale przede wszystkim z odległą planetą, która broni swojej tajemnicy…


  

OSTATNI PIONIER

  

I.

Błękitne światło wschodzącej gwiazdy ścierało się z odległym murem wzniesień. Rzucany przez nie cień skrywał dolinę, wypełnioną po brzegi gęstą jak zupa mgłą. Poranek trwał tu wiecznie, drwiąc z upływającego czasu i wstrzymując ruch wszechświata. Tutejsze słońce nigdy nie wzbiło się jeszcze ponad pasmo górskie, a kolejne „wejścia” nie mogły w żaden sposób wpłynąć na krajobraz. Przygoda musiała zacząć się, jak zwykle, w centralnym punkcie doliny.

Otaczająca mgła – jedyny rozpoznawalny, ziemski aspekt tutejszego klimatu i dowód istnienia atmosfery, niestety nieprzyjaznej człowiekowi, ograniczała widoczność zaledwie do kilku metrów. Wśród opływających oparów dało się dostrzec smukłe, nieduże, jakby dziecięce sylwetki. Wystarczyło zaledwie parę kroków, aby zbliżyć się do nich na wyciągnięcie ręki. Z mgły wyłaniały się dziesiątki kolejnych. Otaczały człowieka równie skutecznie jak męcząca mleczna zawiesina. Bulwiaste, zamknięte okwiaty przedziwnych roślin, oparte na cienkich, gładkich i pozbawionych liści łodygach, skrywały we wnętrzu nadzieję na dalszy rozwój. Prymitywna roślinność wyczekiwała porannego zefiru. Mężczyzna właśnie wyczuł go na twarzy. Wiatr rozrzedził powolnie zawiesinę, odsłonił jaśniejące porannym blaskiem niebo, ale był jeszcze za słaby, aby pobudzić kwiaty.

Mężczyzna uniósł głowę. Ciężkie, granatowe chmury sunęły z trudem po nieboskłonie. Wtem rozświetlił je od wewnątrz krwawy blask. Ognisty skalpel przeszył obłoki. Płonąca elipsa rysowała dymem pokaźną skazę na niebie.
Zaledwie parę sekund wystarczyło, aby obiekt znalazł się nad doliną. Powietrze wibrowało, niewyobrażalny świst przegonił ciszę. Intruz przeleciał bardzo nisko, kierując się ku niedalekim wzgórzom.
Chwilę potem horyzont eksplodował białym, nieznanym tutaj światłem. Śmiertelny powiew fali uderzeniowej wyrywał hektary ziemi i mieszał je z ogniem. Wzbudzony pył zmierzał w potwornym tempie ku dolinie.

Pierwszy powiew rozpędził w okamgnieniu resztkę mgły i rozhuśtał rośliny. Te zareagowały natychmiast, wystrzeliwując z główek tysiące zarodników, których krystaliczna powłoka wchłonęła barwy nadchodzącego kataklizmu. Bordowy deszcz zapierał dech, lecz trwał jak zwykle zbyt krótko, aby nasycić nim wzrok. Kolejny powiew przyniósł już tylko ciemność. Projekcja została przerwana, jak zwykle w ten sam okrutny sposób.

Dawid Frost znalazł się we wnętrzu kuli rażącej zielenią przeplotów surowej siatki holograficznej. Wyłączył projektor i podpłynął do pulpitu sterowniczego. Czytnik wysunął sześcienny, bezbarwny nośnik z projekcją oznaczoną numerem 26 – słynny, ostatni przekaz z planety bez nazwy. Aż dziw bierze, że w Międzynarodowej Organizacji Kosmicznej (MOK) nie zainteresowała nikogo na tyle, aby przedstawił wniosek o jej nazwanie. Cóż, to tylko jedna z setek planet, w dodatku nic szczególnego jej nie wyróżniało – atmosfera zatruwająca ludzkie płuca, brak życia rozwiniętego bardziej niż prymitywne bakterie, a garstka jeszcze raczkującej roślinności to za mało, aby przyciągnąć uwagę naukowców. Przypisano jej zatem zaledwie standardowy numer katalogowy UM-006, uwzględniający symbol układu planetarnego i miejsce w rankingu odległości od pobliskiej gwiazdy.

Kilka lat temu, za sprawą projekcji 26, przez którą kolejny raz przebrnął właśnie Frost, kod UM-006 pojawiał się we wszystkich stacjach medialnych. Nigdy wcześniej bowiem nie udało się uchwycić podobnej katastrofy w czułych oczach rejestratorów holograficznych. Szybko znaleziono winowajcę zdarzenia – asteroida o niezbyt imponujących rozmiarach boiska piłkarskiego. Jej uderzenie wprawdzie nie mogło równać się z kataklizmem, który niegdyś omal nie zmiótł życia na Ziemi, ale w rejonie kilku kilometrów od uderzenia było równie spektakularne i niszczycielskie. W efekcie UM-006 stała się pierwszą planetą, z którą stracono kontakt po wysłaniu zautomatyzowanych robotów rejestrujących. Całe to wydarzenie nie stanowiło jednak impulsu do nazwania planety. Może zrobiono to celowo lekceważąc miejsce, gdzie „wspaniała” ludzka technologia została zmieciona równie gładko, jak to pole bezbronnej roślinności w zamglonej dolinie. Nie nazwanie UM-006 mogło zatem być wynikiem ignorancji, czy pychy, ale przede wszystkim zwykłego lęku przed siłami, których człowiek wciąż nie potrafił kontrolować.

Kierownictwo zlekceważyło to wydarzenie. Tymczasem projekcja 26 nieustannie figurowała na liście najczęściej pobieranych pokazów z bazy danych MOK. Stale korzystano z niej w akademiach, ośrodkach badań, ale przede wszystkim w prywatnych projektorach. Trudno było bowiem oprzeć się pokusie bezpiecznego przebywania w centrum tak widowiskowego impaktu, zwłaszcza mając świadomość, iż zdarzył się naprawdę. Mimo braku nazwy UM-006 zyskała zatem całe rzesze miłośników, a Dawid był naturalnie jednym z nich.

Frost chwycił kryształowy nośnik i schował go do kieszeni kombinezonu. Postanowił zabrać projekcję ze sobą. Na miejscu będzie bezużyteczną, ale mimo wszystko pamiątką. W końcu to dzięki niej zdecydował się na tę podróż.

  

Spojrzał na kontrolkę – mroczyła bladą, przyjazną zielenią. Powłoki chroniące statek ostygły nareszcie po manewrze hamowania w atmosferze planety i można było je złożyć. Musnął hologram. Wraz ze składaniem się zewnętrznych osłon, blask skąpanej w błękitnym świetle planety wypełniał powoli wnętrze statku, rozkoszującego się bezpieczeństwem niskiej orbity. Powierzchnię globu tylko gdzieniegdzie zakrywały pasma rzadkich, fioletowych chmur. Z łatwością zatem można było dostrzec potężne, niczym marsjańskie wąwozy, śnieżne czapy na szczytach licznych pasm górskich oraz iskry światła na falach jedynego, niewielkiego – w porównaniu z jakimkolwiek ziemskim – oceanu. Frost nie miał niestety zbyt wiele czasu, aby sycić wzrok nowym pejzażem. Właśnie kończyła się krótka chwila odpoczynku po wyczerpującym i pełnym nieprzyjemnych niespodzianek locie.

Przez dziesięć miesięcy podróży Frost musiał zmagać się nie tylko z samotnością, ale przede wszystkim z całą masą usterek, awarii, czy nawet nieprzewidzianych zdarzeń kosmicznych, począwszy od spotkań z mikrometeorytami, a na niszczycielskim działaniu wysokoenergetycznych elektronów kończąc.

Ilość trudności, z których każde w mniejszym lub większym stopniu zagrażało jego życiu, była zatrważająca i zmuszała do przemyśleń. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tylko i wyłącznie szczęściu zawdzięcza dotarcie do orbity odległej planety. Liczne awarie były jakby kłodami rzucanymi mu pod nogi przez tajemniczą siłę, która chciała wypędzić intruza z nie swojego terytorium. Dawid mocno zastanawiałby się, czy chciałby przejść przez to wszystko ponownie. Im dalej brnął w kosmos, tym bardziej rozumiał decyzję MOK o rezygnacji z załogowych podróży kosmicznych.

Od ponad ćwierć wieku kosmos podbijały bowiem jedynie bezduszne zautomatyzowane maszyny, zaspokajające ludzką ciekawość zaprogramowanymi przekazami ze swoich holorejestratorów i analizatorów próbek. Człowiek został wykluczony z udziału w misjach, lecz rzecz jasna nadal koordynował działania sztucznych wysłanników. Z dziesiątków planet trafiały na Ziemię projekcje, jak ta oznaczona numerem 26 z UM-006. Funkcję reżyserów pełnili programiści, a trójwymiarową projekcję tworzyły autonomiczne maszyny rozsiane po galaktyce. Tak MOK zareagowała na pokaźną, czarną listę katastrof kosmicznych. Od kilkudziesięciu lat niechlubne statystyki nadal rosły, ale zniknął z nich najistotniejszy parametr – straconych ludzkich istnień. Obecnie drogę do gwiazd torowały tylko krzemowe wraki, a nie trupy nieszczęśników, pechowych marzycieli i pionierów, takich jak Frost.

Dawid od samego początku był zagorzałym przeciwnikiem idei tej bezpiecznej, sztucznej eksploracji. Uważał, że żadna, nawet najdoskonalsza maszyna nie jest w stanie oddać w pełni specyfiki nowego świata, a już tym bardziej emocji, jakie towarzyszą jego odkrywaniu. Prócz tego, to nie maszynom stawia się pomniki, lecz ludziom – element ryzyka przy eksploracji był czymś nieodzownym, z czego nie powinno się rezygnować. Postanowił zatem powiedzieć „dość” biernemu – jak on to określał – sposobowi zdobywaniu kosmosu rozumianego przez MOK.

Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat, Dawid pokonał długą i wyboistą drogę, ale udało mu się zorganizować swoją misję i to pod patronatem MOK. W ten sposób stał się pierwszym człowiekiem w kosmosie od ponad dekady i wierzył, że zapoczątkował nową erę w podboju przestrzeni. Na pewno bowiem znajdą się naśladowcy – o ile obecna misja zakończyłaby się sukcesem.

Mimo wszystkich przeciwności statek z Dawidem w środku znalazł się ostatecznie nad celem. Poczucie spełnienia, jakiego doświadczył patrząc na lśniącą powierzchnię obcej planety, którą miał na wyciągnięcie ręki, rozwiało wszelkie wątpliwości, co do słuszności wyprawy. W tym momencie pytanie – czy było warto – przestawało mieć znaczenie. Rozterki rozpływały się w morzu odmiennych odczuć – podziwu i respektu dla tworów wszechświata oraz zaszczytu podziwiania obcego świata z ogólnej, kosmicznej perspektywy. Tych doświadczeń nikt mu już nie zabierze, a żaden robot nie byłby w stanie ich przekazać.
– Dość, trzeba działać – rzucił w próżnię Dawid, oderwał wzrok od blasku UM-006 i skupił się na holograficznej projekcji pulpitu sterującego statkiem-matką.

Dotarcie na odległą orbitę to tylko pierwszy z etapów całej wyprawy. Najważniejszym miało być bowiem lądowanie na planecie. Frost zaczął wprowadzać korektę położenia statku. Wyrzucane gazy za chwilę ponownie miały rozgrzać „manewrówki”. Statek należało przygotować do zrzucenia lądownika z jedynym, żywym pasażerem tej podróży.  

Autor:Marcin Świątkowski

zalukaj1111

opublikował opowiadanie w kategorii science fiction, użył 1769 słów i 11174 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.