Materiał znajduje się w poczekalni. Prosimy o łapkę i komentarz.

Beznamiętnie

„Dzisiaj w nocy doszło do ataku na ośrodek portowy w Szczecinie. Zginęło przez to tysiące ludzi, w tym niestety burmistrz i nasz umiłowany przyjaciel narodu, Borys Kępczewski. Ponad sto tysięcy kobiet, dzieci oraz niepełnosprawnych zostało przewiezionych w bezpieczne miejsce... Potwierdzone zostało, że jest to otwarty atak Zachodniej strony na nasze mienie. Zapamiętajcie proszę państwa, dzisiejszą datę. Czternastego czerwca, dwa tysiące trzydziestego piątego roku, nasze wojska wchodzą na teren wroga. Wszystkim rodzinom ofiar składamy najszczersze kondolencje.”

     „To jest smutny dzień dla naszego społeczeństwa. Historia zatacza kółko”
- fragmenty z telewizji oraz gazet po wschodniej stronie Polski, 14.06.2035r. Dzień rozpoczęcia wojny domowej.

     Pamiętam dobrze te nagłówki i nadania z telewizji, radia czy internetu. Tego dnia, przelała się czara goryczy, która przez ostatnie lata wrzała i nabierała rozmiarów. No, ale od początku…
     Jestem… a raczej byłem jednym z najlepszych snajperów Rzeczypospolitej Wschodniej. Nasz kraj w roku dwa tysiące dwudziestym doznał pierwszego ciosu w stronę swojej spójności. Polaków podzielono. Zaczęto rozróżniać wśród obywateli grupy na: „my”, „wy”, a z czasem też dowiedziałem się, że byli też i „oni”. „Oni” są… jakby to powiedzieć? W społeczeństwie zawsze były dwie strony konfliktu oraz trzecia, która nie popierała żadnego ze stanowisk i stała z boku. W uproszczeniu – byli tacy którzy lubią książki fantasy, drudzy science-fiction i oni zawsze spierali się, które są lepsze. No, ale byli też i „oni”, którzy w ogóle nie lubili czytać obu. Albo czytać w ogóle.
     Więc chyba określiłbym, że „oni” tak naprawdę byli po prostu bezstronni. Nie chcieli popierać żadnych ze stron, więc odcięli się od narodu. Z biegiem czasu nazwano ich Bezimiennymi i zaczęto traktować jak gorszy sort ludzi. Później dowiedziałem się, że była jeszcze jedna grupa, całkowicie poza systemem. Z czasem, mimowolnie sam zacząłem do niej należeć.
     Ale wszystkiego się dowiesz, spokojnie. Musisz mi wybaczyć, bo nie jestem dobrym opowiadaczem, nigdy nie miałem tej umiejętności, ale postaram się, żebyś wszystko zrozumiał. Wracając, Polska została podzielona na dwie części – Wschodnią oraz Zachodnią. Gdybyśmy mieli określić ich w ogóle, byłyby to dwa największe kontrasty. Wschód cechował się odwagą, siłą, oddanym podejściem do konserwatyzmu, ale również i nienawiścią, gniewem i zemstą. Zachód natomiast prezentował się na stronę otwartą, przyjazną i postępową. W rzeczywistości stawał się równie zepsuty jak ich sąsiedzi. Obie strony łączyła jedna rzecz – nienawiść do odmieńców.
     No, ale co ze mną? Co mam z tym wszystkim wspólnego, bo pewnie domyśliłeś się, że nie jestem zwykłym obserwatorem. Jak wspomniałem, byłem kiedyś jednym z lepszych żołnierzy Wschodu. Za młodu studiowałem anglistykę w Lublinie, na jednej z lepszych uczelni. Nie był to mój pomysł, a ojca, który terroryzował moją rodzinę. Był alkoholikiem, który sądził, że siłą ułoży moje życie. W końcu zdecydowałem się wstąpić do wojska, rzucając tym samym studia. Musisz wiedzieć, że byłem ogromnym patriotą jak na swój wiek. Miałem wtedy tylko dwadzieścia lat i nigdy wcześniej nie byłem w związku. Nie wiedziałem, czym jest miłość i dlaczego ludzie tak bardzo się poświęcają drugiej osobie, więc poświęcałem je narodowi.
     Wszystko się zmieniło dekadę później, gdy w końcu wybuchła wojna domowa. Zostałem przydzielony do zespołu, któremu przewodził Arek Wójcik. Grupa liczyła około pięćdziesięciu ludzi, ale to mnie, ze względu na zasługi, wybrał na swoją prawą rękę. Mimowolnie zbliżyliśmy się do siebie, niestety z mojej strony zbyt mocno. Nikt o tym nie wiedziałem, a przynajmniej tak sądziłem. Wolałem swoje uczucia zachować dla siebie. Arek był ode mnie siedem lat starszy i bardzo wiele mi pokazał i nauczył. Nigdy mnie nie traktował, jak gorszego od innych. Myślę, że on domyślał się, ale nigdy nie powiedział tego wprost. Za to go… kochałem? Tak, można tak powiedzieć.
     Pamiętam dzień, kiedy zginął. Był to styczeń, trzydziestego dziewiątego. Nie wiem jak, ale inni dowiedzieli się o mnie, a wiedziałem jakie mieli podejście do tego. W Lublinie, nad nami stał jedynie jeden człowiek – Andrzej Markowski, będący najwyższym generałem we Wschodzie. Pod nim było piętnaście niższych generałów. Pamiętam, jak on przyszedł do mnie. Pamiętam, jak powiedział mi wprost, że on wie o mnie, ale nie zabije mnie, tylko dlatego, że widzi potencjał. Zastraszył mnie i wpłynął na to, że przez praktycznie rok byłem posłuszny krajowi. Markowski myślał, że ma nade mną kontrolę. Nie był świadomy, że z dnia na dzień moja nienawiść wrzała coraz bardziej.
     W Sylwestra, mężczyzna zaprosił mnie na imprezę. Na początku nie byłem pewien, dlaczego miałem tam się pojawić. Zgodziłem się jednak i było to dla mnie błędem. Andrzej opowiadał o mnie jak o zabawce, jak o jakiejś potężnej broni. Nie byłem w stanie tego zrozumieć. Kim ja byłem, do cholery? Nie byłem nikim inteligentnym, czy silnym. Ja… byłem tylko gniewnym, małym człowiekiem, który potrafił… zabijać. Pamiętam, jak gorejący gniew nagle ucichł, a ja zacząłem myśleć. Chciałem to wszystko odrzucić, porzucić i nigdy nie wracać do tego. Dlatego wtedy, równo o północy, zakradłem się do jego kuchni, pochwyciłem nóż i poderżnąłem mu gardło. „To za Arka, skurwysynie” – wrzeszczałem do niego, a on trzymał się kurczowo z nadzieją, że krwawienie ustąpi. Poszedłem o krok dalej. Tamtej nocy, gdy w mieście aż brzęczało od odgłosów fajerwerków, ja zabiłem łącznie z nim trzynaście osób, wysoko postawionych w państwie. Trzech uciekło, ale nie miałem w planach ich ganiać. Postawiłem na jeszcze jeden ruch.
     Podłożyłem ogień w jego mieszkaniu, tak aby wszystkie dokumenty, notatki i informacje obróciły się w popiół…
     Na początku nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Byłem roztrzęsiony i przerażony. Z dnia na dzień, moja twarz pojawiła się na okładkach wschodnich gazet i byłem poszukiwany. Nie chciałem nawet zwracać się do moich tamtejszych przyjaciół, bo wiedział jacy są. Mogłem prędzej spodziewać się wydania policji. Była tylko jedna osoba, z którą próbowałem się skontaktować. Mianowicie mój brat, Ryszard, który mieszkał w Szczecinie. Wiedziałem, że miasto jest zrujnowane przez wojnę i nie panoszy się tam zbyt wiele patrolu. Niestety, nigdy nie udało mi się z nim porozmawiać, a ja na pół roku zaszyłem się pod Warszawą, chyba w jedynym miejscu, gdzie nigdy by mnie nie znaleźli. W miejscu bardzo plugawym i ponurym… Przez jakiś czas było ciężko mi o nim opowiadać. Przez sześć miesięcy ukrywałem się w gettcie Warszawskim, można by rzec wręcz wysypiskiem uwięzionych i zniewolonych Bezimiennych. Ludzie nie posiadający swych imion, osobowości. Wyprani z życia, puste lalki. Będąc tam, poznałem jednak wielu, w których dalej się coś tliło. Może to też dlatego do końca nie oszalałem.  
     Regularnie włączałem telefon, czekając na jakieś info od Rysia. Liczyłem, że w końcu zadzwoni, ale nigdy nie mogliśmy się zgrać...

     –  Halo? Kto tam?
     –  To ja. Rysiek nie żyje.
     –  Co? Jak to?
     –  Wschodni go dopadli. Dowiedzieli się, że jesteście spokrewnieni.
     –  I co teraz?
     –  Chciałam żebyś wiedział. Poza tym, mam do ciebie sprawę.
     –  Jaką?
     –  Nie tutaj, nie teraz. Przyjedź do Szczecina.
     –  Wiesz, że nie mogę…
     –  Wiem, ale mimo to cię proszę. To ważne

     Była to pierwsza rozmowa telefoniczna, którą przeprowadziłem w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy. Wiadomo, że nie mogła być zbyt przyjemna. Jadąc na gapę, trzymając się poręczy tylnego wyjścia wagonu, wróciłem do niej pamięcią. Zadzwoniła do mnie żona mojego zmarłego już brata. Amelia. Nigdy nie mieliśmy jakichś ciepłych stosunków. Zresztą, z Rysiem tak samo się nie dogadywałem. Ja przeżywałem własne problemy w wojsku, kiedy on skupiał się na karierze oraz rodzinie.  
     Małżeństwem byli od zaledwie pięciu lat. Ona miała trójkę dzieci z poprzedniego związku. Najstarszy syn był o dziesięć lat młodszy ode mnie, a pozostała dwójka miała po dwanaście lat. Wiem też, że brat starał się o własnego potomka. Kiedyś nie rozumiałem tego, ale może dlatego, że nigdy mnie to tak naprawdę nie obchodziło. Wiesz, to całe życie z jedną osobą i założeniu rodziny. Uważałem, że to marnowanie swojego potencjału. Są to kolejne obowiązki, przez co nie można skupić się na sobie.
     Nigdy bym nie sądził, że to się zmieni, ale tak. Kochałem drugą osobę, dla której byłem w stanie oddać wszystko. Kochałem kogoś, kto był dla mnie wszystkim. O ironio, przez to włóczę się teraz po rozwalonym kraju, w ukryciu. Dlatego nie mogę wejść do środka pociągu, ogrzać się, odpocząć. Dlatego noszę maskę i kaptur, aby nikt mnie nie poznał. Bałem się tego, dużo ryzykowałem. Stałem od kilku godzin w bardzo niewygodnej pozycji, trzymając się poręczy pociągu, moknąc na deszczu. A byliśmy dopiero w połowie drogi…

     Dojechaliśmy do Szczecina bez żadnych opóźnień, ani kolizji. Nim pociąg dojechał na peron, wyskoczyłem na tory. Gruchnąłem na ziemię, aż wydarło mi dech z piersi. Podniosłem się obolały, masując kończyny i rozciągając się. Rozejrzałem się dookoła. Uśmiechnąłem się. Za rzeką widniał ten sam napis „Szczecin wita”, niezmiennie od lat. Karabin, który miałem przewieszony przez ramię nieco zsunął się z ramienia. Spojrzałem na niebo. Powoli nabierało odcieniu czerwieni. Westchnąłem głęboko i udałem się w stronę bloków na Malczewskiego.

     Dużo się zmieniło w kraju, odkąd tylko podzielił się na pół. Wiele decyzji i gorejących konfliktów, uniemożliwiła dalszą współpracę i życie w spokoju. Władza w pewnym momencie zadecydowała o podziale, który tylko zaostrzył konflikt. Każda ze stron miała dwóch innych prezydentów, osobną gospodarkę i społeczność. Ludzie byli głównym zapalnikiem wojny domowej, jaka toczyła się tutaj od lat. Ich charaktery, poglądy i sposób bycia diametralnie się od siebie różnił. Zaczęło się spokojnie, po rozbiciu miały miejsce na granicach liczne bójki, ataki terrorystyczne i bojkoty. Atmosfera była coraz napięta, aż w końcu w trzydziestym piątym doszło do pierwszego, poważnego ataku. Ucierpiał wtedy Szczecin, jedno z głównych miast portowych Wschodnich. A zaraz z nim wiele z innych obszarów, po których zostawały ruiny.
     Zarazem też, zaczęło ubywać ludzi. Po obu stronach życie straciło wiele osób, pomimo tego, że w tym konflikcie od samego początku prowadził Wschód. Fakt faktem to Zachód pierwszy podjął się broni, to nie przewidział jednej rzeczy. Że w tych stronach są ludzie, którzy uczą się zabijać od małego. Tutaj nie znało się litości oraz współczucia dla wroga.

     Po ponad trzydziestu minutach zaszedłem pod blok, w którym mieszkała Amelia. Był w gorszym stanie od tego, którego pamiętałem sprzed pięciu lat. Ściany był niepewne, sypało się z nich, a na niektórych piętrach brakowało szyb w oknach. Sięgnąłem po komórkę, aby zadzwonić do niej, ale w tym momencie ktoś gwizdnął.. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, jak z pierwszego piętra wygląda za mną dziewczyna o słomianych włosach. Schowałem telefon do kieszeni, uprzednio go wyłączając
     – Otwarte. Trzeci mieszkanie – krzyknęła, aby zaraz zniknąć w cieniu. Wyciągnąłem dłoń z kieszeni i przejechałem po biodrze, aby sprawdzić czy za paskiem znajduje się mój pistolet. Odetchnąłem. Oczywiście, nie powinienem tutaj się niczego bać, w końcu była moją rodziną. Mimo to, było to dla mojego komfortu. Tak na wszelki wypadek.
     Wszedłem do klatki schodowej i wspiąłem się na pół parter, gdzie znajdowały się drzwi z „trójką” na górze. Były lekko uchylone. Pchnąłem je i wszedłem do środka. Nie było to wielkie mieszkanie. Dwa pokoje, jeden połączony z kuchnią. Wąski korytarz prowadził do łazienki. Amelia wyłoniła się z saloniku. Podeszła, aby mnie przytulić na przywitanie, ale od razu się odsunąłem. Zakłopotana odwróciła wzrok i zaprosiła mnie, abym usiadł.
     Zająłem swoje ulubione miejsce przy oknie i rozprostowałem nogi. Odsłoniłem twarz spod kaptura, przeczesując przy okazji potargane czarne włosy. Rozwiązałem chustę, którą nosiłem na ustach. Odetchnąłem głęboko, czując w głębi przyjemność. Ledwo usiadłem, a już robiłem się senny. Cóż, niektóre rzeczy od dzieciństwa się nie zmieniają.  
     – Przejdź od razu do rzeczy, proszę – skwitowałem krótko, masując skroń. Chciałem zebrać się chociaż na odrobinę uprzejmości, ale jakoś nie potrafiłem.
     – Spieszy ci się gdzieś? Ledwo przyszedłeś... - zapytała, siadając naprzeciw mnie. Prychnąłem głośno, odsłaniając zęby.
     – Jestem aktualnie najbardziej poszukiwanym człowiekiem tutaj, więc tak. Spieszy mi się. Powiedz, jak zginął? Gdzie jest pochowany? Chciałbym odwiedzić jego grób, zanim wyjadę… - pokręciła głową, uśmiechając się.
     – Zwolnij, zwolnij. Telefon wyłączony, a każdy z bliski próbował się do ciebie dodzwonić. Zero wdzięczności względem nas – zadrwiła, kładąc dłoń na piersi.
     – Nie wiem, kogo próbujesz okłamywać. Od nikogo nie dostawałem połączeń, więc mi tutaj kurwa nie kłam - warknąłem na nią, podchodząc bardzo blisko – Czego chcesz? Shh, zresztą o czym ja mówię. Mogłem się spodziewać, że nie dzwonisz do mnie z cholernej troski do brata. Zawsze taka byłaś, Amelia. Ignorancka, roszczeniowa dziewucha.
     – No proszę. Ale mi powiedziałeś, aż poczułam się dotknięta, doprawdy. Powiedz mi, a od kiedy ci tak na nim nagle zależy? Przez pięć lat nie odzywałeś się do niego ani razu. Nie raczyłeś mu nawet odpisywać na SMSy – rzekła z dozą ironii. Uśmiechnąłem się do niej z pogardą. Musiała wyczuć, pewien blef w moich słowach. Rzeczywiście, z bratem mieliśmy słabe relacje. Mimo to, gdy byłem jeszcze młody, obiecał mi, że odbierze każdy mój telefon, gdybym potrzebował pomocy. Może ja w pewnym momencie przestałem być dla niego młodszym bratem, ale on wobec mnie nigdy taki nie był. Pewnie też dlatego zdecydowałem się, aby wychylić się ze swojej nory.
     – Od kiedy straciłem ostatniego, prawdziwego członka rodziny – odparłem - Matka się nie odzywa,  tak samo jak ojciec. Nie wiem nawet czy żyją jeszcze i szczerze mnie to nie obchodzi. Oboje są siebie warci. A ty i twoje bachory nie jesteście moją pełnoprawną rodziną. Gdy tylko stąd wyjadę, chcę o was zapomnieć. No więc, czego ci trzeba? Mów prędko, bo nie ufam ci ani trochę - zapytałem szybko, odbiegając od tematu. Przymknąłem na chwilę oczy, odetchnąwszy głęboko. Dawno nie czułem takiej ulgi siedząc w tym wygodnym fotelu. Od pół roku nie było lepszej możliwości, aby odpocząć, nabrać sił. Żyłem w tym czasie w ciągłym stresie.
     – Powiem wprost. Po śmierci Rysia, zaczęli mnie śledzić i coraz bardziej inwigilować. Domagali się jakichś informacji na twój temat. Gdy za którymś pocałowali klamkę, Wschodni porwali moich chłopców. Ukrywają je gdzieś tutaj, w mieście.
     – Skąd ta pewność, że akurat w Szczecinie? Szczecin jest w ruinie, gdzie mogliby je schować? Pod gruzami Starbucksa? - zapytałem drwiąco. Amelia wyglądała na zdruzgotaną. Myśl, że jej dzieci są w niebezpieczeństwie na pewno ją dotykała… choć kto wie, czy mówi prawdę. Wodziła wzrokiem we wszystkie strony, tylko po to, żeby na mnie nie spojrzeć. Dostrzegłem również kropelkę potu na jej czole.
     –  Adrian Zalewski mi powiedział – odpowiedziała, a ja wybałuszyłem oczy. Adrian był moim jedynym kumplem ze Szczecina. Pamiętam go z czasów, kiedy to piliśmy każdego wieczoru piwo nad rzeką. Pamiętam też, że był bardzo wierny swoim poglądom i ludziom, których lubił i kochał. On również wstąpił do wojska i brał udział w wojnie. Wszystko mniej więcej w tym samym czasie co ja, lecz nigdy też nie rozmawialiśmy o tym. Nie spotykaliśmy, a jedynie od czasu do czasu pisaliśmy ze sobą, choć i to szybko się urwało. Nie byłem pewien, jakby zareagował, gdy mnie spotka. W końcu moje nazwisko jest teraz dość znane – Nie powiedział jednak, gdzie są ukryci. Znajdź ich dla mnie – pokiwałem delikatnie głową. Tak jak wspomniałem, Szczecin to wymarłe miasto. Cały ośrodek stacjonujący tutaj ma około trzydziestu, może pięćdziesięciu żołnierzy, rozsianych po całym mieście. Szansa, że trafię na nich była mała. Byli jednak niemniej groźni, niż ci w centrali, w Warszawie.
     – Robię to tylko dla Rysia, nie dla ciebie. Potem powiesz mi, gdzie jest pochowany - Amelia odeszła, zostawiając mnie. Odprowadziłem ją wzrokiem. Wiedziałem, że w pewnej kwestii mnie okłamywała. Może nie na temat Rysia, ponieważ widziałem w jej oczach pewność, gdy mówiła o jego śmierci. Miałem jeszcze chwilę, by się zastanowić, czy stąd nie pójść. Przystałem jednak na tym, aby jej pomóc. W głębi czułem, jakbym był coś winien bratu...

     Przez to, że było już późno, położyłem się do łóżka. Nie potrafiłem zasnąć. Nie przez kapiący kran w kuchni, czy ponury świst wiatru za oknem. Wieczory oraz noce były dla mnie najgorsze. Wtedy zawsze rozmyślałem, a jeśli nie ma się samokontroli to można źle na tym wyjść. Tysiące myśli bombardowało mnie naraz, a jedna z nich była najgorsza – poczucie niebezpieczeństwa. Nieważne jaką maskę bym nie nosił za dnia, w nocy zawsze ją zdejmuje.  
     Leżałem w bezruchu od godziny, aż w końcu poderwałem się i usiadłem. Było mi strasznie okropnie, ale zarazem czułem ulgę. Miałem okazję, by zjeść normalny posiłek, wykąpać się i odpocząć. Byłem świadomy, że za jakiś czas wrócę do swojej „normalności”.
     Podszedłem do okna i wyjrzałem przez nie na ulicę. Żadne auto nie przejeżdżało tędy. Żadnej żywej duszy. Usiadłem na parapecie i zapaliłem papierosa. Ciepły, letni wiatr łaskotał mnie po torsie i podrywał lekko włosy do góry.
     – Chciałbyś do mnie dołączyć w sypialni? - to było najmniej spodziewane przeze mnie pytanie, które mogłem usłyszeć o tej porze, szczególnie w takim czasie. Zaśmiałem się głośno i spojrzałem w jej stronę. Nie wiedziałem, jak długo mnie obserwowała.
     – Podobno na ślubie, przysięga się wierność. Zresztą, dobrze wiesz, że mnie nie interesujesz.
     – Daj spokój. Rysiek nie żyje, a my jesteśmy dorośli, więc w czym problem? Oboje mamy potrzebę się zaspokajać. No, ale nie będę cię zmuszać – westchnęła i podeszła do okna. Nosiła jedynie cieniutki szlafrok, nic poza tym.
     – Nie lubię uprawiać seksu z kimś, kogo nie znam za dobrze – burknąłem. „I kogo nie lubię”, dodałem w głowie.
     Nie odpowiedziała na to. Zignorowała mnie. Uśmiechnęła się tylko.
     – Jestem w ciąży. Z Rysiem. Miałam mu o tym powiedzieć, ale… nie zdążyłam – rzekła, a ja wybałuszyłem oczy. W głębi trochę się cieszyłem. Rysiek zawsze chciał mieć własnego potomka. Poczułem w sercu mocne ukłucie żalu. Czułem się winny, że poniekąd przeze mnie go zabili.
     – Jak to w ogóle się stało? - wyrwało mi się z ust bez kontekstu. Nie miałem pojęcia co powiedzieć jej na to, że jest w ciąży. Kobieta popatrzyła na mnie i spochmurniała.
     – Że Rysiek zginął? Cóż, nie jest to jakaś tajemnica...
     – To znaczy?
     – Na początku czuł on do ciebie urazę. Nie przyznawał się, że jesteście spokrewnieni. We Wschodnich mieliśmy mało znajomych, a Adrian obiecał że nie wygada nikomu. Dwa tygodnie temu jednak Ryszard zaczął węszyć na twój temat. Liczył, że jak cię wytropi to dostanie specjalne zasługi wśród Wschodnich i będziemy mogli żyć dalej w spokoju. Przy okazji dowiedział się jednak pewnych obciążających rząd faktów – „Dlaczego nie zadzwonił więc do mnie?” Pytanie te przewijało mi się potem przez głowę do następnego dnia, ale nigdy go jej nie zadałem. Czasem nieświadomie włączałem telefon, licząc że zadzwoni. Sądziłem, że nigdy nie zapomniał o naszej obietnicy. Że dalej jest ona aktualna...
     – Na przykład, co? - jej oczy zaszkliły się od łez. Nabrała powietrza w usta i wypuściła od razu. Słyszałem, jak jej głos się łamał.
     – Na przykład to, że torturują Bezimiennych w Szczecinie, Łodzi albo Warszawie. Wiedziałeś o tym, Kenny? Testują na nich broń biologiczną, poddają eksperymentom jakby byli jakimiś zwierzętami. Ba, to już zwierzęta się lepiej traktuje – zagryzłem lekko wargę, aby przemyśleć to, co powiedziała Amelia.
     – Bezimienni… Oni zostali pozbawieni imion, tożsamości, domu. Naprawdę dziwisz się, że Wschodni testują na nich swoje specyfiki – spojrzała na mnie kręcąc głową.
     – Nie, ale Rysiek nie wytrzymał i zabił jednego żołnierza przy bramie portowej. To był początek. Potem dołączył do grupy rebeliantów, która chciała wyzwolić wszystkich Bezimiennych stąd. Na początku szło to gładko, ale zaczęli węszyć i wtedy też doszukali się w nim pokrewieństwa z tobą. Znaleźli ich i zabili.
     Zrobiło mi się chłodno na karku, słuchając tej opowiastki. Zaciągnąłem się papierosa, wyglądając na gwieździste niebo. Amelia łkała cicho. Chciała odejść, ale ja zatrzymałem ją jeszcze na chwilę.
     – A co z twoimi dziećmi? Opowiedz mi od początku, jak to się stało – dziewczyna, nastąpiła z nogi na nogę i wodziła wzrokiem. Dała mi do zrozumienia, że unika mojego wzroku, a ja przez to zacząłem się domyślać, że kręci. Postanowiłem pociągnąć tą rozmowę.
     – Kilka dni temu najstarszy, Paweł poszedł do pracy, a dwójka młodszych do szkoły. Po siedemnastej myślałem jeszcze, że są u znajomych i niedługo wrócą. O dwudziestej już wiedziałam, że jest coś nie tak. Zadzwoniłam na policję, ale powiedzieli mi, że ich już nie dostanę, bo zdradziłam kraj. Dlatego dzwoniłam do ciebie – zachichotałem. Nie, najpierw chichotałem, a potem już rechotałem głośno. Spojrzałem jej prosto w oczy.
     – Ach, to tak. Moje życie w zamian za trójkę gnojków? Amelia, ale ty jesteś egoistką. Nie wiem jak mój brat ci zaufał.
     – Wcale nie twoje życie… - zająknęła się, a ja wstałem.
     – Szczecin jest w ruinie, Amelia. Jak mam ich znaleźć? Równie dobrze mogą już nie być w mieście, a Zalewski cię okłamał. Albo co gorsza, mogą już nie żyć – wodziłem wokół tematu, żeby wprost jej nie powiedzieć, że przejrzałem jej podstęp – No, ale dobrze. Poszukam ich. Mam nadzieję, że nikt nie wie o moim przyjeździe.
     – Nikt – skłamała, a ja pokiwałem głową, uśmiechając się.
     – No dobrze, nie przetrzymuje cię więcej. Jutro wyruszam. Mam nadzieję, że mi powiesz gdzie leży Rysiu...
     

     „Poszukiwania” zacząłem z samego rana. Zjadłem śniadanie, które mi przygotowała i wyruszyłem na miasto, w tych samych brudnych, starych ubraniach. Słońce schowało się za chmurami. Zapowiadało się na deszcz.
     Może cię zastanawiać, czemu nie przyspieszyłem sprawy i nie zabiłem jej już w nocy, bo w końcu wiedziałem, że chce mnie wsypać. Wyda się to głupie, ale myślałem, czy może w jej historyjce nie ma jakiegoś cienia prawdy. Z drugiej strony, chciałem rozejrzeć się po mieście, a także pomyśleć, w jaki sposób mógłbym podejść do sprawy, aby ją wykiwać.
     Poszedłem na początku do opuszczonych budynków. Opustoszałe bloki mieszkalne. Penetrowałem coraz to kolejne pokoje, miejsca pracy i tym podobne miejsca. Przerażało mnie to, że z tych zagraconych pomieszczeniach, zostawionych przez właścicieli, dało się wiele wyczytać. W jednym z nich, znalazłem zdjęcie rodziny. Było o tyle nietypowe, że obok mężczyzny i kobiety z dzieckiem, stały dwie kobiety, obejmujące się. Jego boki były zwęglone. Leżało ono na biurku, najpewniej należącym do tej małej dziewczynki ze zdjęcia, a obok niego pamiętnik. Złapałem go bez namysłu, że mogę naruszać jej prywatność. Zastanawiało mnie to, co się z nią stało.
     Przeczesywałem kolejne kartki. W starszych wpisach zwierzała się ze wspólnych wypadów z rodzicami oraz dwiema ciociami. Kolejne pochodziły już z jej szkolnego okresu, gdzie była gnębiona i zastraszana. Na stronach widać były wyschnięte krople łez. Dotarłem do ostatniego wpisu, który pochodził z 2034 roku. Nie był on napisany tym samym pismem, co poprzednie. Kształty liter były dokładniejsze, wyraźniejsze i schludne.  
     Kobieta, która to pisała nazywała się Zuzanna i miała wtedy ponad trzydzieści lat. Napisała, że ich córkę zabito w szkole przez dwójkę agresywnych chłopców. Powodu publicznie nie określono, ale ona wiedziała, że chodzi o jej siostrę, lesbijkę.
     „Nie wiadomo, jak długo to potrwa, zanim dotrą do nas. Już wcześniej dostawaliśmy pogróżki, że nasza rodzina powinna wypierdalać z Polski, ale nigdy nie chcieliśmy, aby nasza mała dowiedziała się o tym. Chociaż, jak na to patrzę z boku, sądzę, że domyślała się od dawna”
     Coś trzasnęło w holu, ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Budynek był stary, opuszczony. Taki hałas był czymś normalnym.
     „… Nieważne co się stanie, chce aby ten, kto to przeczytał… nie wiem. Może zrozumiał? Może zapobiegł temu co się dzieje? Ciężko określić, co chce kobieta, będąc w patowej sytuacji, mając nóż na gardle. Mój mąż również panikuje... Mniejsza. Ktokolwiek to czyta niech chociaż nas zapamięta. Nikt nie zasługuje na przeżywanie podobnego piekła”
     Zamknąłem pamiętnik i odłożyłem go na bok. Wstałem z łóżka i wyszedłem stamtąd, szukając dalej dzieciaków.
     Byłem na tyle zmęczony i wkurwiony tym, że kobieta cały czas mnie okłamywała i wszystko zaplanowała. Musiałem usiąść sobie na ławce, przed blokiem i odpocząć. Czułem, że jest coś, co przeoczyłem. Że wpadnę w pułapkę. Udałem się do bardziej zaludnionej części miasta. Wyciągnąłem zdjęcie, które zabrałem Amelii i zacząłem udawać, że wypytuje napotkanych ludzi, czy widzieli te osoby. Każdy, kogo minąłem, unikał mojego wzroku. Zresztą vice versa. Coś co bardziej mnie przerażało od tego, to fakt, że ani razu nie napotkałem Wschodnich. Rozpoznałbym ich po specyficznej szarfie na prawym ramieniu, przypominającą flagę biało-czerwoną z gwiazdą na środku i granatowych mundurach.
     Nie wiem, jak długo już byłem na mieście, ale zaczął mi doskwierać głód i zmęczenie. Trafiłem na brzeg Odry, gdzie często jedliśmy z bratem, gdy go odwiedzałem. Gdzie jeździliśmy na motorówkach, albo po prostu wpatrywaliśmy się w porywiste fale rzeki. Gdzie…
     Zaczął padać deszcz. Krople uderzały w taflę zabrudzonej rzeki. Po raz kolejny rozmyślałem nad tym, co widziałem podczas tych „poszukiwań”. Myślałem nad słowami Amelii i jej zachowaniu. Wyjąłem ich zdjęcie, aby mu się jeszcze raz przyjrzeć. Na widok uśmiechniętego brata zrobiło mi się go znów żal. Spotkał go podobny los, który dotknął tamtą rodzinę. Zresztą, nie tylko ich. Tutaj, czy na świecie było wiele podobnych przypadków.
     Nagle zerwał się silny wiatr i wyrwał mi zdjęcie z ręki. Omal nie wyskoczyłem po niego, ale wstrzymałem się. Wtedy usłyszałem czyiś głos za sobą.
     – Kenneth Olszewski w Szczecinie. Cóż za brak jakiejkolwiek odpowiedzialności i rozsądku – od razu go poznałem. Adrian Zalewski, którego o ironio właśnie tutaj, przy Odrze pierwszy raz spotkałem. Złapałem instynktownie za broń, odwracając się i nacelowałem na niego, przykładając oko do lunety – Wow, spokojnie kamracie.  Bo jeszcze zrobisz tym komuś krzywdę.
     – Współpracujesz z tą suką? - wycelowałem prosto w jego głowę. Adrian nie zmienił się za bardzo od naszego ostatniego spotkania. Oprócz paru blizn, nadal był tym samym kruczoczarnym, wątłym chłopakiem.
     – O czym ty mówisz?
     – Dobrze wiem, że Amelia ściągnęła mnie tutaj specjalnie. Najpewniej w zamian za jej dzieciaki. Podobno od kilku dni nie wracają do domu.
     – I czemu wściekasz się na mnie i próbujesz zabić?
     – Bo… - westchnąłem i schowałem karabin za pazuchę – Wybacz Adrian, ostatnio coraz bardziej świruje. Żyje na odosobnieniu już jakiś czas i czuje jakby każdy czyhał na moje życie.
     – Nie, to całkowicie uzasadnione. Bo masz rację, Amelia zrobiła to specjalnie i widzę, że okłamała cię.
     – Wiesz coś na ten temat więcej, Adrian? - spytałem, podchodząc do niego. Podałem mu rękę, którą złapał mocno i potrząsnął – Usiądziemy? Mamy chwilę…
     – Pewnie, Ken. Okłamała cię, ponieważ jej dzieciaki mają się dobrze. Nikt ich nie porywał, nikt im nie groził. Są całe i zdrowe, ukrywają się w ich drugim mieszkaniu, na Mieszka I – zdziwisz się pewnie, ale zabolało mnie to. Choć wydawałoby się, że przyjąłem to spokojnie, w głębi czułem rozpacz. Czułem się oszukany. Nie pierwszy raz.
     – Rozumiem. A Rysiek? Czy on…
     – Nie. Przykro mi – Adrian chciał położyć swoją dłoń na moim barku, ale odtrąciłem ją i warknąłem.
     – Zostaw. Dobrze wiedziałeś, że ta suka chce mnie zabić. W zamian za co? Za zasługi? Za spokój? Ech, chrzanić to. Zresztą, skoro jeszcze mnie nie zabiłeś, to musisz mieć dobry powód. Mów więc szybko, nim się rozmyślę i cię nie zastrzelę.
     – Oj Kenny, widzę że stałeś się jeszcze większą babą, niż byłeś dotychczas. W dziesięć sekund zdążyłeś wygłosić kilka odbiegających od siebie zdań. Zadziwiasz mnie coraz bardziej – spojrzałem na niego, marszcząc brwi. Niespodziewanie szturchnąłem go w ramię, a on podskoczył, łapiąc oddech – Spadaj, gościu.
     – Nie wierzę, że to powiem, ale fajnie cię znowu widzieć – powiedziałem do niego i tym razem ja położyłem rękę na jego ramieniu.
     – Ciebie również, Ken. Szkoda, że w takich okolicznościach… - westchnął, oparłszy się o ławkę – Ależ mnie kości bolą…
     – Adrian, powiedz wszystko co wiesz. Gdzie jest Amelia? - również się oparłem, patrząc na niego. Cieszyłem się, że nikogo tam nie było, ponieważ mogliśmy swobodnie rozmawiać.
     – Ach, to może zacznę od początku co? - kiwnąłem głową i zamieniając się w słuch, z cierpliwością chłonąłem jego historię – Po śmierci Ryśka, wiedziałem, że będzie niebezpiecznie kręcić się wokół niej. Wiedz, że odkąd odciąłeś się od całej rodziny, ja często bywałem u Rysia. Wspierałem jego plany – patrzyłem na niego wzrokiem i chciałem zapytać co miał na myśli, ale Adrian pokręcił głową – Później ci o nich powiem. Wspierałem je, ale robiłem to po kryjomu, bo wiedziałem jaką osobą jest Amelia. Suka mnie znalazła i chciała, żebym jej pomógł cię zabić. Nieco się przeraziłem, ponieważ od pół roku jesteś poszukiwany w całym kraju. Zaproponowałem jej, żeby przygotowała zasadzkę, ale ją omamiłem. Może jest podła, ale nie jest mądra. Ona myśli że wrócisz do niej, do tamtego mieszkania i wysadzi cię w powietrze. A nawet jeśli uciekniesz, to już tam czeka orszak żołnierzy. Trzy ciężkie wozy i prawie pięćdziesiąt ludzi.
     – Rozumiem, że ona siedzi na Mieszka I, na pewno nie sama… A ty co masz robić?
     – Ja miałem jedynie się upewnić, że umrzesz, ale w rzeczywistości jestem tu by powiedzieć ci, gdzie masz się udać. I tak, ona nie będzie sama. Oprócz jej dzieci będzie tam z paru żołnierzy. Idź tam teraz, Kenny. Wrócę po ciebie i wyjedziemy za granicę.
     – Hej, czekaj! - zawołałem po chwili. Adrian wstał już od ławki i odszedł kawałek. Wyrwałem nieco za nim, a on spojrzał się przez ramię, w moją stronę – A co jeśli mnie zabiją? Boję się tam iść…
     – Oj, Kenny proszę cię. Ty się boisz? Mam ci przypomnieć, jak zabiłeś tuzin wysoko postawionych generałów, w pojedynkę? - pokręciłem głową. „Ale oni byli pijani, bez broni”, pomyślałem. Chciałem to powiedzieć na głos, ale Adrian już się oddalił, a mi zabrakło sił, aby go ganiać.

     Zastanawiałem się, jakiego trzeba mieć pecha, żeby nawet najbliżsi cię zostawili i oszukali. Chociaż nie zaprzeczam, że za wiele się nie spodziewałem po Amelii. Odkąd ją znam, nie byłem w stanie jej zaufać, a teraz wiedziałem to na sto procent. Szedłem w stronę jej starego mieszkania, będąc cały czas zaaferowany spotkaniem z Adrianem. Może dlatego, że nie byłem pewien, czy po tym całym przewrocie w Lublinie dalej byliśmy przyjaciółmi.

     – Widzę, że sama znalazłaś dzieci – powiedziałem, jak tylko wparowałem do mieszkania, które znajdowało się na trzecim piętrze. Byłem cały czas przygotowany na niebezpieczeństwo. Nie spotkałem po drodze nikogo podejrzanego. Kobieta spojrzała się na mnie z oburzeniem, obejmując dwójkę młodszych synów. Ten starszy stał z boku i równie gniewnie spoglądał na mnie, jednak dało się w nim wyczuć strach.
     – Myślę, że nie jestem ci tego winna  – warknęła, po czym uśmiechnęła się szyderczo. Zerkała nerwowo za moje plecy. Mogła to być specjalna zmyłka, bądź nerwowe wołanie o pomoc.
     – Chyba jednak tak. Ty serio myślałaś, że mnie okłamiesz? Powiem ci wprost. Jesteś głupią pizdą, ale strasznie głupią i naiwną. Nawet kłamać nie potrafisz. Ale spokojnie, w końcu masz do czynienia z zabójcą takiej grubej ryby, jaką był Markowski. Wiesz jak zginął? Może pokaże ci to na jednym z twoich dzieciaków? – spoważniała. Nie była już tak pewna siebie. Wtedy usłyszałem spotęgowane kroki za sobą. Wiedziałem, że będzie gorąco, a akcja potoczy się dość szybko. Odwróciłem się na pięcie i wyciągnąłem przed siebie pistolet, mierząc w wylot z mieszkania. Nagle wparowało sześciu, może siedmiu żołnierzy z granatowymi mundurami – Wynoście się stąd. Nic tu po was - rzekłem, zaciskając mocniej rączkę. Nagle Amelia przyłożyła mi spust do głowy. Westchnąłem. Strasznie do przewidzenia... Wydawałoby się, że jestem w patowej sytuacji.
     – Poddaj się. Oddaj się w nasze ręce – staliśmy w takiej pozycji jeszcze przez chwilę, aż w końcu opuściłem pistolet i rzuciłem go na ziemię. Zapamiętałem, gdzie leżał i podniosłem delikatnie ręce.
     – Nazywasz się Kenneth Olszewski? - naprzeciw mnie wyszedł żołnierz, mierząc do mnie z broni. Uśmiechnąłem się kpiąco.
     – Może - wyszczerzyłem zęby. Nie minęła chwila, a dostałem z pięści w twarz.
     – To on, oficerze – rzekła Amelia. Jej głos powoli się łamał. Domyślałem się, że nigdy nie trzymała broni w ręku. Krew puściła mi z ust, a mężczyzna powiedział, że mam się im oddać dobrowolnie. Ja natomiast rozejrzałem się po pokoju. Rozmyślałem nad tym, jak to rozegrać.
     W tych czasach nie można wierzyć, nawet rodzinie. Nigdy nie wiesz, czy mówiąc coś najbliższym, nie wykorzystają tego przeciwko tobie, skrzywdzą cię. Więcej szczerości i miłości możesz doświadczyć od obcego, niż własnej matki. Taak… takie czasy mamy. Musiałem się z tym pogodzić, aby ruszyć do przodu. Ja, mężczyzna, który zgotował temu państwu największe piekło, o jakim mogliby pomyśleć. Ten mężczyzna coś do mnie mówił, aż w końcu zauważył, że nie reaguje.
     – Rozumiesz do cholery? - popatrzyłem się na niego. Nie miałem pojęcia co czuć. Gniew? Może rozpacz i żal? - Odpowiedz kurwa! - zbliżył się na niebezpieczną odległość. Poczułem teraz jego broń na czole. Złapałem kilka głębszych oddechów. Emocje w tym momencie nie miały najmniejszego znaczenia.
     – Nie.
     Kopnąłem jego karabin, wytrącając mu go z ręki. Później szybko obróciłem się, uderzając Amelie w twarz. Strzeliła, ale chybiła. Kula wbiła się w ścianę obok. Trójka chłopaków cofnęła się momentalnie, chowając w pokoju za nami. Stanąłem za nią, wykręciłem jej rękę, uniemożliwiając ucieczkę. Pochwyciłem zręcznym ruchem broń, którą tak pokracznie trzymała. Wymierzyłem i oddałem pierwsze strzały. Był to mały rewolwer z sześcioma nabojami. Pięć z nich trafiło. Czterech żołnierzy padło trupem, jeden  dostał w nogę, a szósty skrył się na klatce.
     Amelia próbowała się wyrwać i dopiero wtedy zauważyłem, że trzymam ją na wysokości piersi. Zarechotałem, łapiąc ją za nie i rzucając kąśliwą uwagę.
     – Nie podoba się? Ostatnio chciałaś mnie zaciągnąć do łóżka, zdziro – odrzuciłem rewolwer i skierowałem się po pistolet leżący na podłodze, cały czas trzymając ją jako tarczę. Nie byłem jednak w stanie się schylić w takiej pozycji. Nagle ten zraniony żołnierz wychylił się zza szafy i otworzył ogień, a razem z nim jego wspólnik. Rzuciłem nią przed siebie, a wszystkie kulki przyjęła na siebie. Złapałem prędko pistolet, odskoczyłem w prawo, blisko ściany. Zabiłem żołnierza nim ten zdążył zmienić cel.
     Dzieci zawrzeszczały. Nawet ten chłopak, który łypał na mnie groźnie był teraz przerażony. Słyszałem, jak płakał.
     – Wyłaź!! - krzyknął w moją stronę Wschodni. Zorientowałem się, że brakuje mi naboi w pistolecie. Zakląłem głośno i schowałem go do pochwy.
     – Po moim trupie – wyjąłem swój karabin snajperski i naładowałem.
     – Bardzo chętnie.
     Prychnąłem. Kobieta nienaturalnie się wygięła. Jej oczy były puste, pozbawione życia. Patrzyła na mnie z rozdziawionymi ustami. Ciężko mi było stwierdzić w takim momencie czy się z tego cieszyłem. Za zdradę jednak ciężko się wybacza.
     Wychyliłem się prędko zza framugi, nie celując nawet. Strzeliłem prędko i schowałem się od razu, a słysząc jazgot mężczyzny uśmiechnąłem się.  
     Myśląc o tym dłużej, nie było mi jej żal.
     Wstałem i wyszedłem na korytarz, opuszczając lekko gardę. To było błędem, bo żołnierz tylko na to czekał. Postrzelił mnie ze swojej maszynówki w brzuch, a ja odpowiedziałem mu prędko kulką w środek głowy.  
     – Kurwa… - zasyczałem, łapiąc się za lewy bok, gdzie miałem pociski. Wiłem się z bólu, nie mogąc się ruszyć. Byłem świadomy, że zagrożenie nie minęło, a tylko czyhało na moje potknięcie. Byłem… świadomy… Gdzie jest Adrian?
     Obróciłem się na plecy, dysząc ciężko. Nie byłem w stanie się podnieść. Ciało samo zmusiło mnie do poddania się, aż ostatecznie straciłem przytomność.

     Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Obudziłem się na starym materacu, przykryty kocem. Ciężko było mi opisać ból, który czułem. Wydawało mi się, jakby te rany miały wypalić mi cały brzuch. Z czoła spływał mi pot. Podniosłem się i oparłem o ścianę, cały czas trzymając prawą dłoń na ranie. Zauważyłem wtedy, że przyłożony był do niej gazik, owinięty bandażami. Z pół przymrużonymi oczami rozejrzałem się po pomieszczeniu, gdzie aktualnie się znajdowałem. Mały pokój, bez łóżka. Jeden stolik w kącie i dwa krzesełka. Bez okien.
     Nic mi to nie przypominało.
     – Wyspałeś się? - nagle do środka wszedł mój dawny przyjaciel. Momentalnie chciałem się poderwać do góry, ale on machnął dłońmi tak, żebym siedział spokojnie – Spokojnie, nie zrobię ci przecież krzywdy. Jesteś bezpieczny tutaj – zagryzłem wargę i wciągnąłem powietrze.
     – Nie spałem. Byłem nieprzytomny, ciulu – skwitowałem i położyłem się z powrotem. W takiej pozycji nie czułem przynajmniej nieznośnego palenia w brzuchu. Adrian zaśmiał się i usiadł obok mnie.
     – Nic się nie zmieniłeś. Zawsze byłeś opryskliwy i wulgarny. Mogę zobaczyć ranę?
     – Nie.
     – Czemu w ogóle zgodziłeś się pomóc Amelii, skoro wiedziałeś że kłamie? Byłeś w jej mieszkaniu, mogłeś ją od razu zabić - nie spodziewałem się, że tak szybko przejdzie do konkretnego tematu. Spojrzałem na niego i pokręciłem lekko głową.
     – A czy ty mnie znasz od wczoraj? Dobrze wiesz, że nie przyjechałem tu ze względu na nią. Myślałem, że zdołam ją wykiwać w jakiś inny sposób i dowiem się gdzie… on jest.
     – Rysiek… - pokiwałem głową. Nie minęła chwila, aż zaniosłem się płaczem. To dziwne. Odkąd pamiętam, to przy nim zawsze byłem w stanie się otworzyć. Znaliśmy się sporo czasu, ale jako jeden z nielicznych był szczery i przyjacielski. Poczułem niewyobrażalna ulgę, gdy łzy spływały mi po policzkach. Może tego potrzebowałem? Takiej zwykłej ludzkiej troski…
     – Czuje, jakbym go zawiódł.
     – Dlaczego?
     – On był prawdziwym bratem, nie to co ja. A... – westchnąłem, ocierając łzy – A przeze mnie nie żyje…
     – Nie pierdol. Rysiek był o dwie dekady starszy. Dobrze wiedział co robi – popatrzyłem na niego. Domyśliłem się, że miał na myśli jego plan, o którym wspominał wcześniej
     – O czym ty…
     – Najpierw pokaż ranę. Trzeba odkazić, żeby nie zaropiała.
     – Nie, kurwa, jest w porządku. Powiedz mi o co ci chodzi.
     – Chcesz tu umrzeć? Rana ci zropieje, wda się zakażenie i kipniesz ma miejscu. Masz nadal kule w sobie, Kenny – popatrzyłem na niego z wyrzutem. Co to za życie, skoro i tak prędzej czy później ktoś mnie dopadnie?
     Odsunąłem rękę z miejsca zranienia, a Adrian odwiązał bandaż.
     – Lepiej nie patrz – powiedział, ale nie posłuchałem go. Gdy odsunął gazik, spojrzałem tam. Widząc krew sączącą się z dziur po ostrzale, spanikowałem. Rana była dość świeża, więc nie minęło za długo. – Mówiłem ci Ken, nie patrz.
     – Zamknij się, proszę – zrobiłem się jeszcze bardziej niespokojny, widząc jak Adrian przechyla butelkę z wodą utlenioną. Odruchowo chciałem się tam złapać, ale on powstrzymał mnie, łapiąc moją dłoń.
     – Uspokój się, stary – dysząc ciężko, trzymając wtedy mojego jedynego przyjaciela, zacisnąłem wargi. Zalany łzami, z podnoszącą się temperaturą, zamknąłem oczy, czekając. W końcu pierwsze krople poleciały. Szczypało jak cholera, ale powstrzymałem się od wrzasku. Zaraz było po wszystkim, a ja się uspokoiłem. On chciał zabrać swoją dłoń, ale nie pozwoliłem mu. Chciałem, żeby to trwało dłużej… Nie wiedziałem kiedy znowu zaznam tego uczucia. Tego uczucia ludzkiej bliskości, dobroci. On spojrzał na mnie, a na twarzy malowało się zdziwienie. Pokręciłem głową.
     – Nie myśl za dużo. Po prostu tego potrzebuje… - spojrzałem na sufit, oddychając znacznie spokojniej. Na szczęście, Adrian to rozumiał. Mimo, że ręka sama mi opadła, on położył się obok i położył swoją na moim barku – Jak długo byłem nieprzytomny?
     – Niemal dwadzieścia godzin. Niedługo powinni przyjechać odpowiedni ludzie, którzy się tobą zaopiekują.
     – A co mi jest? - spytałem, wodząc wzrokiem. Z oczu nadal spływały łzy.
     – Jak mówiłem, nie zdołałem wyjąć kulek. Muszą cię zoperować i zbić gorączkę. Inaczej…
     – Umrę, wiem – przełknąłem ślinę, zastanawiając się nad jednym pytaniem, które chciałem zadać od ponownego spotkania. Musiałem się zmusić do tego, inaczej nigdy bym się nie dowiedział.
     – Dlaczego mi pomogłeś? - on popatrzył na mnie, uśmiechając się tak samo zadziornie, jak za nastolatka. Pobudziło to moje wspomnienia, że aż sam się uśmiechnąłem.
     – Dlaczego? Hm… - udawał, że się zastanawia, aż w końcu odpowiedział – Cóż, musisz wiedzieć, że z dwojga złego, wolałem postawić na ciebie. A poza tym, mam u ciebie dług.
     – Jaki dług?
     – Kiedy poznaliśmy się, wtedy nad Odrą… chciałem się utopić – zmarszczyłem brwi, obracając głowę w jego stronę.
     – O czym ty… nigdy cię nie widziałem zmartwionego.
     – Bo nigdy nie wyglądam na zmartwionego – jego uśmiech zszedł, a zamiast niego przyszedł smutek i zaduma – Wtedy miałem dość tego towarzyskiego życia. Ciągłego picia, imprezowania i rozrób na mieście. Czułem się kochany nie przez to, kim byłem, a przez to, że potrafiłem zrobić dym w okolicy. Zanim cię poznałem, chciałem to skończyć. Ale ten nieśmiały i cichy, a zarazem wulgarny i opryskliwy chłopak z Lublina pokazał mi, że można żyć inaczej.
     – Mówisz, jakbyś chciał się do mnie przymilić, Adrian – zaśmiałem się. Ucieszyłem się, że byłem w stanie komuś pomóc swoją osobą. Dobrze pamiętałem tamtą rozmowę nad rzeką. Dobrze pamiętałem również nasze kolejne spotkania – Sądziłem, że jesteś wierny przekonaniom Wschodnich i raczej będziesz chciał mnie zabić… Szczególnie przez to, kim jestem – poderwał się do góry, siadając. Chciałem zrobić to samo, ale mnie powstrzymał.
     – Leż, musisz odpoczywać. I nie, nie zgadzałem się. To, że na wierzchu się tak zachowywałem, to nie znaczy że tak naprawdę myślałem. Oni zakładali eksterminacje odmiennych od nich ludzi. Ja jestem wolnościowcem i nie wyobrażam sobie śmierci ludzi za to, kim są. Nie wyobrażam… - prychnął i pokręcił głową – To już w sumie się wydarzyło, a sam przyłożyłem do tego ręki, choć w małym stopniu. W pewnym momencie sam siebie zawiodłem, wiesz? Pracowałem tutaj w obozie zagłady. Dlatego pomogłem twojemu bratu - zagaił, patrząc w moją stronę.
     – O co chodzi z Rysiem? - zapytałem w końcu a on pokiwał głową.
     – Pracował w podziemiu i obmyślił plan wyzwolenia obozu dla Bezimiennych. Był prawie gotowy, ale jego śmierć pokrzyżowała wszystko - skrzyżował nogi i położył na nie ręce. Znów się uśmiechał      – Trochę cię wykorzystałem. Wiedziałem od Amelii, że przyjedziesz i wiedziałem, że chcąc czy nie zrobisz rozpierdol. Chciałem to wykorzystać i uciec stąd w zamieszaniu. Z tobą. Kiedy się rozdzieliliśmy, zabiłem większość strażników i uwolniłem Bezimiennych. Nie mogłem ich przemycić, bo pędziłem do ciebie. Ale zostałeś postrzelony i musimy teraz czekać na eskortę. W momencie, gdy na zewnątrz są zamieszki.
     – Dokąd chcesz uciec?
     – Do Zachodnich – wybałuszyłem oczy. Chciałem się podnieść, ale znowu mnie powstrzymał.
     – Zachodnich? Przyjmą cię?
     – Mam tam wtyki. I te same wtyki właśnie jadą po nas. Pojedziesz z nami, bez dyskusji – powiedział krótko, widząc moją niepewność.
     – No, nie wiem. Może im się nie spodobać, że ktoś taki jak ja jedzie z nimi. Jestem najbardziej poszukiwanym człowiekiem w kraju. I na pewno znają mnie zagranicą.  
     – Spokojnie, Ken. Jesteś poszukiwany jedynie po wschodniej stronie, a nie tej zachodniej. A to tam się udajemy – pomyślał chwilę i dodał - Ten oddział, jest bardzo w porządku. Wyleczą cię raz dwa, ale nie mam pieniędzy, żeby ich opłacić. Pozostawię to tobie.
     – Ale ja też nie mam kasy… - Adi spojrzał na mnie wymownie.
     – Rozmyślałem nad tym. Wiesz kim są Duchy? - pokręciłem głową – To są Bezimienni, którzy zdołali uciec przed Wpisywaniem. Ich imion i nazwisk nie ma w systemie. Pracują jako najemnicy, więc jeśli będą cię prosić o przysługę, a zrobią to na pewno, zgódź się.
     – Tyle, że mnie już prawdopodobnie każdy zna. Od dawna jestem w systemie, znajdą mnie, rozpoznają.
     – Nie każe ci przecież zostawać nim na serio. W razie czego przedstawiaj się jak on. Nie obiecuję, ale spróbuje ci ogarnąć jakieś miejsce, w którym będziesz mógł się potem ukryć.
     Przez chwilę nie rozmawialiśmy. Myślałem nad tym, o czym powiedział mi właśnie Adrian. Duchy… kim oni tak naprawdę byli? Zastanawiałem się, czy podołam tej roli. Kto wie, może mi się to spodoba?
     – Zakładam, że nie wiesz, gdzie leży Rysiek, prawda? Pewnie dlatego się na to zgodziłeś, teraz to ma sens. Głupia szmata próbowała tobą zmanipulować.
     – Odpuść już, Adi. Ona nie żyje.
     – Ona nie, ale jej dzieci żyją. Wiedz, że młodzi są bardzo zawistni. A zawiść równa się niebezpieczeństwu. Mogą być dla ciebie zagrożeniem, a  prędzej czy później zaczną na ciebie polować. Nie wiesz o tym, ale przyszedłem po ciebie akurat w momencie, kiedy ten cały Paweł próbował do ciebie strzelić.
     – To tylko dzieciaki – prychnąłem, machnąwszy ręką - Jestem gotowy na to. Kontynuuj, gdzie jest Rysiu? – w końcu oparłem się o ścianę. Rana nadal mnie bolała, ale było to dość znośne.
     – Pół roku temu, gdy wybuchła ta sprawa z Lublina i kiedy ogłosili zawieszenie broni, oboje się ucieszyliśmy. Jeszcze bardziej się ucieszyliśmy, gdy zobaczyliśmy twoją twarz w telewizji. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że będziesz w niebezpieczeństwie i chcieliśmy jakoś ci pomóc. Jedynie Amelia była przeciwna. Rysiek mówił, że w codziennie próbował się dodzwonić do ciebie o tej samej godzinie, ale ona wyłączyła mu telefon i go chowała. Bała się, że Wschodni się dowiedzą i nas zabiją. Parę dni temu doszło do ich kłótni, w której zagroziła, że albo ty, albo my. Wtedy Rysiek powiedział, żeby doniosła na niego. I wiesz co? Nie zawahała się.
     – Jakoś mnie to nie dziwi, będąc szczerym. Ale czekaj… co ty powiedziałeś? Zawieszenie broni? – powiedziałem, masując się delikatnie po brzuchu.
     – To ty nie wiesz? Kenny, nie mogę uwierzyć, że o tym nie słyszałeś. Ludzie na Zachodzie cię kochają…
     – Mów jaśniej, proszę.
     – Już, już. Po przewrocie w Lublinie, Wschód stracił znaczną część generałów, musieli się wycofać z frontu. Od pół roku nie ma wojny, rozumiesz? Dzięki tobie, skończyło się to piekło, a przynajmniej na teraz – patrzyłem z wybałuszonymi oczami przed siebie. Nigdy nie słyszałem o tym, aby ten konflikt się skończył. Niee… Ten konflikt się nie skończył, po prostu ma przerwę. Wschodni w najmniej spodziewanym momencie stracili swoją siłę. Musieli się wycofać… dzięki mnie.
     – Gdzie… go pochowaliście? - spytałem, będąc w szoku.
     – Kojarzysz tą kantynę, gdzie często jadaliście?
     – Mówisz o kantynie portowej? No, tak.
     – Przy wjeździe stała taka wielka brama, pamiętasz? Aktualnie na całym placu nie ma nic, tylko ruiny. Tam zbierali się ludzie, którzy chcieli wzniecić bunt, sprzeciwiając się władzy. Ich pierwszym krokiem miało być uwolnienie obozu. Tam dopadli Rysia i resztę. Zabili ich, a potem zmietli budynek z powierzchni ziemi. Nie było w stanie ich nigdzie indziej pochować. Musiałem go zostawić.
     – Zabierz mnie tam. Teraz.
     – Nie ma mowy, Ken
     – Proszę…  
     – Nie
     – … weź mnie – wybełkotałem, a Adrian uderzył delikatnie pięścią ścianę.
     – Nie, Kenny. W systemie wiedzieli, że tutaj będziesz. Miałeś być martwy albo złapany. A jak widzisz, leżysz w małej kanciapie, ze mną, ukrywając się przed wojskiem. Ja też zniknąłem. Przeze mnie kilka set ludzi błąka się po mieście, ucieka, bądź walczy. To może kwestia paru minut, jak nas złapią. Nasze posiłki jadą z samego południa Polski. Od ponad dziewięciu godzin. Sami nic nie zdziałamy.
     – Jestem świadomy co się dzieje, Adi, ale mimo to. Nie panikujmy zanadto. Sam powiedziałeś, że leże tutaj od paru ładnych godzin. Daj mi morfiny, czegokolwiek i zabierz na jego grób. Ach, mogę nawet sam iść, jeśli się boisz tylko powiedz jak tam stąd trafić? - Adrian westchnął głęboko i wyszedł z pokoju. Sądziłem, że nie wróci, ale po chwili znów tu był. Trzymał strzykawkę naładowaną jakimś płynem.
     – Po drugiej stronie ulicy, kawałek przejdziesz w lewo…
     – Wstrzyknij mi to, proszę – wtrąciłem szybko, a on pokiwał głową i kontynuował.
     – Załóż jednak płaszcz. I weź ze sobą glocka. Nie bierz karabinu, bo cię poznają – zwinnym ruchem wbił mi igłę w brzuch i zaaplikował morfinę. Dopiero teraz zauważyłem, że w kieszeni miał schowany pistolet – Pamiętaj o kapturze. W razie czego strzelaj i wracaj tutaj. Tak chyba będzie najlepiej… Uważaj na siebie.
     Wyszedłem z małego budynku, który był bliski ruinie i ruszyłem według  wskazówek Adriana. Morfina zaczęła działać, ale mimo to czułem się nieswojo. Czułem w sobie obce ciało. Założyłem kaptur na głowę, a wokół ust przeciągnąłem chustę. Ruszyłem niepewnym krokiem przez ulicę. Nie przejeżdżało żadne auto. Nie spotkałem też żadnego przechodnia. Miasto opustoszało. Słyszałem jedynie nikły szum i krzyki ludzi. Byli bardzo daleko.
     Trafiłem w końcu do kantyny. Będąc szczerym, nie poznałem je. W mojej pamięci to miejsce zapisało się jako tętniące życiem, przepełnione samochodami i ludźmi siedzącymi na zewnątrz. Zapach piwa i smażonych kiełbasek wpisał mi się w pamięć. Piękne wspomnienia nijak miały się z widokiem, który miałem przed oczami. Brama w połowie zniszczona, a każdy tamtejszy budynek zasypany był gruzami i piachem. Spod zgliszczy  wystawały drewniane krzyże na upamiętnienie poległych.
     Chciałem tam wejść, przemierzać tą równinę. Nienaturalnie stworzony cmentarz. Poczułem jednak kucie w lewym boku, przez co prawie upadłem na ziemię. Zaparłem się o fundamenty starej bramy i zobaczyłem, że wisi tam tabliczka z takim napisem:

Ku pamięci
Walczących z reżimem

     A na samym dole nazwisko mojego brata.
     – Ta kantyna była dla nich siedzibą. Twój brat inspirował innych do walki, a ty zainspirowałeś jego – Adrian podszedł do mnie i położył rękę na moim barku – Mamy szczęście. Dzwonili do mnie. Będą za niecałe dwadzieścia minut tutaj. Masz rację, nie możemy się wiecznie bać, panikować. Jeśli mają nas zabić to i tak to zrobią. Nieważne, czy na mieście, czy w naszej szczurzej kryjówce. Możemy poczekać na nich tutaj, raczej nam się nic nie stanie.
     – Czy ja… byłem dla nich bohaterem? - zapytałem, tracąc powoli równowagę. Czy morfina mogła tak szybko przestać działać? To niemożliwe. Adrian dojrzał to i złapał mnie. Objął mnie w barku i trzymał mocno.
     – Dla nich? Nie wiem. Nie znali cię zbyt dobrze, a twojego brata tak. Dla Rysia na pewno byłeś wzorem.
     – Tęsknie za nim… - znowu zalałem się łzami. Trudno mi było się opamiętać. Straciłem jedynego człowieka, z którym mnie tak dużo teraz łączyło, a zarazem dzieliło. Moją rodzinę. Mojego brata. Złapałem rękę Adriana. Jego ciepło uspokajało mnie, chociaż nadal płakałem. W tym całym zgiełku i bólu, on jako jedyny był przy mnie. Położyłem swoja głowę na jego ramieniu. Czułem jak robiła się cięższa, a ja traciłem przytomność.
     – Wiem.
     – To przeze mnie… nie żyje – zdawało mi się, że jego ciepło wchłaniało ból, a łzy wymywały troski. Było to dla mnie jedyne ukojenie i sposób, aby sobie z tym poradzić.
     – Nie prawda. Rysiek miał swoje lata. Dobrze wiedział w co się pisze. Poza tym nie robił tego tylko dla ciebie, czy siebie. Dla ludzi, Ken, dla ludzi.
     – Nie chce mi się żyć – czułem, jak odpływam. Wiedziałem, że zaraz znowu stracę przytomność. Możliwe, że teraz na zawsze. Już nigdy nie będę musiał wstawać rano. Nie będę musiał wracać do tego brudnego świata…
     – Bo ci uwierzę, Kenny. Jeśli nie widzisz sensu w życiu to nadaj go sobie, choćby dla Rysia. Nie marnuj jego ofiary. Poza tym, pamiętaj że dzięki tobie jestem w o wiele lepszym miejscu. Jesteś dla mnie jak brat – jego słowa w tamtym momencie nie dotarły do mnie. Zamknąłem oczy i przestałem oddychać. Na szczęście, Zachodni przyjechali dość sprawnie i zaczęli mnie operować. Zastali nas przed dawnym zarządem portowym. Adrian trzymał mnie na rękach, wołając do mnie. Zabrali nas do samochodu i zaczęli operować, wyjeżdżając z miasta. Według późniejszych opowieści, minęliśmy grupę Bezimiennych, która szła ulicami i śpiewała jakieś bojowe pieśni.
     W taki sposób zaczęła się wprawdzie moja przygoda. Dezerter, który w akcie zemsty zabił wiele osób. Gniew był moim przewodnikiem, a ja za nim podążałem posłusznie.
     Adrian powiedział, że dzieci bywają zawistne. Cóż, chyba coś mi jeszcze zostało z dzieciństwa.

     „...Przerywamy ten piękny wykład naszego arcybiskupa, świętego ojca Jerzego na nadanie bardzo ważnego komunikatu. Dzisiaj rano w domu Andrzeja Markowskiego, w Lublinie doszło do poważnego pożaru. Doszło tam do masakry, na wskutek której zmarł pan Markowski oraz dwunastu innych generałów”
     „Drodzy słuchacze, przychodzimy do was z kolejną dawką informacji w sprawie śmierci generała Markowskiego. Otóż zostało to potwierdzone – był to zamach stanu. Przypomnijmy, że świętej pamięci Markowski był dla naszego narodu bardzo istotna osobą. To on zajmował się w Lublinie najważniejszym ośrodkiem militarnym. Podejrzenia kierowane są w stronę zachodnich żołnierzom”

     „Proszę państwa, jest  to jednak piękny dzień! Dostaliśmy informacje, że wojska wycofują się z frontu. Prezydent zawiesił broń!! Działania wojenne zastygły, nareszcie nastanie spokój. Przynajmniej na razie.
Powód, dlaczego zdecydował się on na taki ruch, jest śmierć głównego generała wojsk wschodniopolskich i hetmana, Andrzeja Markowskiego. Jak podaje premier, tak ogromna strata jest czymś, co nasz naród musi przeboleć. Co więcej, okazuje się, że nie zginął on z rąk Zachodnich żołnierzy. Winowajcą tego incydentu jest były już żołnierz, trzydziesto-pięcio letni Kenny Olszewski, którego poszukuje się na terenie całego kraju. Jest to mężczyzna niebezpieczny i nieobliczalny.”

Radio wschodnie, rok 2040. Dzień zawieszenia broni i spacyfikowania wojny domowej.

Dodaj komentarz