Red Dead Redemption One Shot

Arthur ciągle był poszukiwanym człowiekiem, mimo że gang Dutcha rozpadł się lata temu. Doszły go słuchy, że John się ustatkował i kupił stare ranczo w pobliżu Blackwater, które prowadzi wraz z Abigail, Jack'em oraz Wujaszkiem. Podobno Charles im pomagał ale ich opóścił w poszukiwaniu własnej rodziny.  
             Raz spotkał też Saide, jak się okazało została łowcą nagród. Widział nieszczęśnika, który został przez nią złapany. Siedział w tedy w celi w Valentine za pobicie mieszkańca ale nie odezwał się ani słowem, gdy weszła i wsadziła go do celi. Gdy Arthur został wypuszczony, odjechał na swoim koniu w góry za Strawberry, w których miał swoją dotychczasową kryjówkę.  
             Dojeżdżając do niej, zauważył kilka koni. Wyjął lornetkę i przyjrzał się miejscu. Agenci rządowi przeszukiwali jego kryjówkę. Schował lornetkę, zawrócił konia i odjechał w miejsce, w którym nikt nie powinien go szukać. Udał się w stronę starego obozu gangu w pobliżu Rhodes.  
          Zbliżając się do miasteczka spotkały go kłopoty. Trzech łowców nagród rzuciło się w pogoń za Arthurem. Nim Morgan zdołał coś zrobić został trafiony w prawy bark, a jego klacz wystraszyła się i zrzuciła rewolwerowca z grzbietu. Upadek połączony z raną postrzałową ogłuszył go na chwilę, dając łowcą czas na podejście do niego. Kiedy byli wystarczająco blisko Arthur wyciągnął dwa rewolwery i wypuścił serię w dwóch agentów. Ci padli martwi zostawiając Morgana z jeszcze jednym, który uciekał na koniu w przeciwną stronę niż Rhodes. Arthur powoli wstał i zawołał konia. Gniada klacz z czarną grzywą i ogonem przybiegła po chwili. Wspiął się na nią, poklepał po szyi i ruszył powolnym krokiem.  
            Jego rana mocno krwawiła, zostawiając ledwo widoczną plamę na jego czarnej koszuli. Zatrzymał konia przy sklepie w Rhodes. Zszedł z lekkim spadnięciem i wszedł do sklepu.  
- W czym mogę pomóc? - odezwał się gruby mężczyzna za ladą. Wiek odznaczył na nim swoje piętno bowiem Pearson miał teraz białą brodę i włosy. Arthur starał się zmienić ton swojego głosu by Pearson go nie poznał.
- Potrzebuję bandaży i jakiś środków przeciwbólowych.
- Środki przeciwbólowe są pod tamtą ścianą, proszę sobie wybrać co panu odpowiada.  
             Arthur podszedł pod ścianę, na której wisiało oprawione w ramkę stare zdjęcie gangu van Der Linde'a. Zapatrzył się na zdjęcie.
- W porządku panie? - spytał były rzeźnik.
- Tak, tak. Wezmę te trzy.
- Za wszystko będzie siedem dolarów.  
Arthur wyciągnął z torby dziesięć dolarów i podał sprzedawcy.
- Reszty nie trzeba. - schował swoje zakupy. Wychodząc spojrzał raz jeszcze na Pearsona, tym razem tak by drugi mężczyzna widział kawałek jego twarzy. Arthur uśmiechnął się do byłego rzeźnika.
- Morgan? Ty żyjesz?! - ale młodszy mężczyzna nie odpowiedział tylko wyszedł. Pearson podbiegł do okna by zobaczyć jak mężczyzna wsiada na konia, który przypominał Sygin Arthura.  
             Jeździec udał się w docelowy punk podróży. Był na miejscu kilka minut po wyjechaniu z Rhodes. Jego koszula była cała mokra od potu i przykleiła się do rany. Mimo to najpierw rozłożył obóz i rozpalił ognisko, następnie przyniósł wody dla swojej klaczy, a dopiero na samym końcu wziął się za ranę postrzałową. Zdjął kamizelkę, później rozpiął koszulę, którą delikatnie odkleił od rany. Spojrzał na dziurę w barku. Wyglądała jakby kula dalej siedziała w środku. Będąc samemu i tak jej nie wyciągnie. Zabandażował ranę i wziął środki przeciwbólowe mając nadzieję, że się tu nie wykrwawi. Nadchodziła noc więc Arthur wszedł do namiotu i położył się spać, przed wejściem położyła się jego klacz, jakby pilnowała by nic się nie dostało do jej człowieka.  
                  W tym samym czasie Pearson skończył swój dzień pracy i zamknął sklep. Ciągle miał przed oczami widok uśmiechającego się Morgana, który bez słowa odchodzi. Musiał wysłać wiadomość do Saide i Johna. Ta dwójka musiała wiedzieć, że Arthur żyje. Na poczcie Pearson nadał wiadomość i wrócił do swojego domu.  
               John rzadko dostawał wiadomości, więc sama informacja, że coś do niego przyszło go zaskoczyło. Jeszcze bardziej zdziwił go nadawca listu. A jego  treść zostawiła go w osłupieniu. Abigail widząć stan Johna podeszła do niego.
- John co się stało. - on nie odpowiedział tylko podał jej list, a ona zaczęła czytać go na głos.  
             „ John, wiem że teraz prowadzisz spokojne życie jako ranczer ale wydaje mi się, że chciałbyś o tym wiedzieć. Dzisiaj nad ranem do mojego sklepu przyszedł pewien jegomość. Chciał kupić bandaże i środki przeciwbólowe, gdy wysłałem go by sobie jakieś wybrał zawiesił się na naszym starym bardzo starym zdjęciu. W tedy wydawało mi się to już podejrzane. Nikt nigdy nie zwraca na nie uwagi. Gdy wychodził spojrzał jeszcze na mnie tak bym widział jego twarz. John, jak Boga kocham wydawało mi się, że to Arthur. Podbiegłem szybko do okna i widziałem jak wsiada na konia. Na jego starą, gniadą Sygin. Wiem, że jest gdzieś w okolicy i jest ranny. Jeśli chcesz pomóc go odnaleźć przyjedź do Rhodes, do mojego sklepu. Nawet jeśli byś nie chciał to i tak cię o to proszę, John. Jeśli to naprawdę Morgan to dla niego warto.
                                   Podpisano Pearson"
               John dalej patrzył osłupiały przed siebie. Abigail uklękła przed nim i położyła ręce na jego kolana.  
- John, jeśli to naprawdę jest on to jedź. Odnajdź naszego Arthura i przyprowadź go tu. Dla niego zawsze znajdzie się u nas miejsce.  
- Abigail, ja.. ja dziękuję, że to rozumiesz. Jeśli od żyje to z nim wrócę.  
               John pakował swoje rzeczy do Jul na koniu, gdy przez bramę bardzo szybko przejechała pewna blondynka. Saide zatrzymała konia przed Johnem.
- John, czy do ciebie też pisał Pearson?
- Tak, właśnie wybieram się do Rhodes. Też jedziesz?
- Jeśli to on to musimy po niego pojechać.
                  Oboje ruszyli w drogę. Jechali szybko, zwalniali tylko gdy konie musiały nabrać oddechu. W taki sposób dostali się do Rhodes w kilka godzin. Zostawili konie przed sklepem i uzbrojeni po uszy weszli do Pearsona. W środku była tylko starsza pani, którą widząc przybyszów od razu uciekła.
- Dobrze was widzieć ale to nie czas na takie rzeczy. W prawdzie Arthur był u mnie prawie dwa dni temu, ale gdzieś tu jest.
- Skąd to wiesz? Nie żebym ci nie wierzyła ale szukaliśmy już wszędzie.
- Widocznie nie moja droga. Pamiętacie nasz stary obóz niedaleko stąd? Podobno ktoś tam teraz urzęduje ale nikt nie ma odwagi tego sprawdzić.
- Dobra, z Johnem to sprawdzimy.
- Jadę z wami. - Pearson zamknął sklep, zabrał konia i cała trójka ruszyła na stare śmiecie.
              Arthur obudził się w nocy z gorączką. Nabrał sobie wody ze stawu i wrócił do namiotu. Sygin patrzyła na niego z niepokojem. Wiedziała, że coś z nim jest nie tak. Morgan wziął kolejną dawkę leków zakupionych w Rhodes i zapadł w gorączkowy sen. Nad ranem ból wywołany raną postrzałową go obudził. Zmienił opatrunek na nowy, wziął ostatnią dawkę leków i ponownie zapadł w gorączkowy sen.
               Był półprzytomny gdy jego koń zaczął prychać i rżeć. Przy wjeździe na polanę pojawiły się trzy znajome konie, które zostały rozpoznane przez klacz zasłaniającą wejście do namiotu. Sygin wstała, nerwowo kopiąc kopytem w ziemię i  prychając na znanych jej ludzi. John jako pierwszy zsiadł z konia i podszedł do namiotu.
- Matko, Arthur. - uklęknął przy leżącym człowieku i potrząsnął nim. Z ust Morgana wydostał się tylko cichy jęk. Po minucie jego oczy się otworzyły. - Arthur, spójrz na mnie.
- Zamknij się Marston. Łeb mi pęka.
- Nic dziwnego chłopie. Masz głęboką ranę na czole, gorączkę i ranę po kuli.
- Z kulą. - John zostawił to bez komentarza.
- Dasz radę wstać? - Morgan pokiwał głową i powoli wstał. Chodzenie mu nie wychodziło także John go podparł i tak razem wyszli z namiotu. Pearson pomógł Johnowi posadzić rannego przed nim.  
- Mogę sam jechać.
- Z całym szacunkiem ale nie wydaje nam się. - Arthur nie odezwał się, tylko zagwizdał by Sygin podążała za nimi.  
- Musimy zabrać go do Saint Denis. Tam jest najbliższy lekarz.
- Ale to zajmie sporo czasu.
- Jeśli się ruszymy to około trzydziestu minut.  
              Dojechanie do miasta nie sprawiło im dużego kłopotu. Arthur przez całą drogę był przytomny mimo to jechali w ciszy. Nikt na razie go o nic nie wypytywał. Sygin co chwilę trącała go nosem. Wciąż wyglądała na zmartwioną.  
           Stanęli przed gabinetem lekarza. Była taka godzina, że gabinet był zamykany. Sadie weszła do środka i złapała doktora.
- Przepraszam pana ale mam prośbę. Mój przyjaciel został ranny, gorączkuje i co trochę traci przytomność. Może go pan obejrzeć. Bardzo proszę. - kobieta wyszła do czekających towarzyszy. - Wchodźcie z nim.
            Na początku myślał, że kobieta zbytnio panikuje, że jej przyjaciel pewnie ledwo się zranił. Nie był przygotowany na to co nadeszło. Dwóch mężczyzn wprowadziło, rzeczywiście ledwo przytomnego, rannego mężczyznę.  
- Połóżcie go na krześle i wyjdźcie poczekać na korytarz.  
Oczyszczenie, wyjęcie kuli i zszycie rany zajęło lekarzowi godzinę. Następnie sprawdził rozcięcie na czole. Potrzebował pomocy więc zwrócił się do czekających.
- Potrzebna mi pomoc kogoś z was. - trójka spojrzała na siebie i odezwała się kobieta.
- Idź John my poczekamy. - tak też zrobił.
              Wszedł za lekarzem do gabinetu.  
- Proszę go delikatnie obudzić. Potrzebny jest nam świadomy.  
- Arthur, Arthur otwórz oczy. Musisz się ocknąć. No dalej, bracie. Otwieraj oczy.
- Czego ty znowu ode mnie chcesz? Mówiłem byś się zamknął bo mnie łeb boli.
- Panie Arthurze, jestem lekarzem i chciałbym się dowiedzieć skąd ta rana na czole?
- Nie wiem, może pojawiła się po tym jak spadłem z konia. Biedna się wystraszyła i mnie zrzuciła.
- A czy oprócz bólu głowy ma pan mdłości?
- Lekkie, czy to wszystko?
- Tak. Chce pan usłyszeć moją diagnozę? - John pokiwał głową. - Więc stracił dużo krwi, gorączką pojawiła się z wyczerpania i stanu zapalnego w ranie na barku i z tego co mówi pana przyjaciel ma on lekki wstrząs mózgu. Przez najbliższe dwa tygodnie powinien odpoczywać i nie wdawać się w kłopoty.
- Dziękujemy. - zapłacili i wyszli od lekarza.
- Pearson, zabieramy Arthura do mnie na ranczo, jedziesz z nami?
- Nie mogę, ale dajcie mi znać jak wydobrzeje.
             Pożegnali się z byłym rzeźnikiem i udali się do powozu, który zawiezie ich do Blackwater. John z Sadie siedzieli po jednej stronie, a po drugiej spał Arthur. Za powozem podążały za nimi ich konie. Droga do Blackwater była spokojna. Kawałek przed miejscem docelowym Arthur się obudził.
- Witamy wśród żywych. - zaśmiała się Sadie.
- Gdzie jesteśmy?
- Kawałek przed Blackwater. Jak twoja głowa? - spytał John.
- Boli jak diabli.
- Nic dziwnego, masz wstrząs mózgu.
            Powóz się zatrzymał i woźnica poprosił ich by wyszli. Osidłowali konie i ruszyli za Johnem do jego domu. Arthur jechał za nimi. Gdy zbliżali się do rancza, John usłyszał jak Jack woła do Abigail, że wracają. Wjechali na teren należący do Marstona. Na werandzie domu stała jego żona wraz z synem i Wujkiem. Sadie i John podjechali pod dom i zeszli z koni.
- I co z Arthurem? Czy to był on? Nie widzę go z wami. - posmutniała momentalnie.- Kolejny ślepy trop.  
             John zagwizdał - Nie do końca moja droga. - Za nimi przez bramę wjechał jeździec. Jego koń szedł wolno, z pełną gracją tych inteligentnych, dumnych i pięknych zwierząt. - Znaleźliśmy go, Abigail. Tym razem był to strzał w dziesiątkę.  
           Arthur podjechał i zszedł z konia. Abigail była przy nim od razu. Przytuliła go i nie chciała puścić. Płakała ze szczęścia.  
- Boże, Arthur, jak się cieszę. Tyle lat cię szukaliśmy. Myśleliśmy, że jesteś martwy. - odsunęła się od niego. W tym samym momencie przybiegł Jack i przytulił go.
- Wujku Arthurze! Musisz mi opowiedzień co robiłeś i gdzie byłeś.
- Ale wyrosłeś Jack.
Na końcu podszedł do niego Wujek. Przywitali się i wszyscy weszli do domu. John zaprowadził Morgana do wolnego pokoju mówiąc, że od dzisiaj jest jego, oraz by przez dwa tygodnie odpoczywał.  
            Wrócił do reszty, której Sadie już wszystko powiedziała.
- Zaopiekujemy się nim jak należy. W końcu gdyby nie on nie wiadomo czy bylibyśmy tu i teraz w takim gronie. - powiedziała Abigail.  
         Przez cały tydzień Arthur leżał w łóżku. Pierwsze dwa dni spędził w wysokiej gorączce spowodowanej infekcją rany. Kolejne były dla niego krótkimi przebłyskami świadomości.  
        Abigail budziła go gdy tylko przyszła pora na leki oraz zmianę opatrunku. Przy tym często pomagał jej John. On trzymał rannego a ona zmieniała bandaże.  
        Pod koniec tygodnia Arthur był już w pełni świadomy i upierał się, że może pomóc w pracach na ranczu ale Abigail stanowczo mu zabroniła.  
       Jednego dnia Morgan wymknął się z domu wcześnie rano. Udał się w stronę zagrody dla koni, w której była jego kochana klacz. Usiadł na płocie, a szczęśliwa Sygin podeszła do niego.  
- Tak wiem, kochana, też się cieszę, że cię widzę. - powiedział klepiąc ją w szyję. Zeskoczył z płotu, zdjął klaczy siodło z grzbietu i wyjął z niego szczotkę. Stanął po boku konia i dokładnie ją czesał, póki nie usłyszał, że ktoś idzie.  
- Nigdy nie lubiłeś leżeć w łóżku, co? - zaśmiał się młodszy mężczyzna.  
- Znasz mnie, John. - odpowiedział uśmiechając się.  
- Tylko nie przemęczaj się bo Abigail zabije nas obu.
- Masz moje słowo, Marston.
       John zajął się swoimi codziennymi obowiązkami, aż usłyszał krzyczącą do niego Abigail.  
- John! John! Gdzie jesteś?!  
- Tu! - pomachał jej będąc przy zagrodzie dla owiec.  
- Arthur zniknął. - powiedziała będąc tuż przy niej.  
- Chodź ze mną.  
       Przeszli kawałek by Abigail mogła zobaczyć Morgana, który był zajęty czyszczeniem Sygin. Uśmiechnęła się pod nosem i odeszła ze swoim mężem.

Dodaj komentarz