Od dawien dawna nie miałem wolnego dnia. Oczywiście, nie pracuję siedem dni w tygodniu i mam dla siebie jeden lub dwa dni lecz tak naprawdę nie są one "wolne". Mój weekend przypada nietypowo - w tygodniu. Jestem kawalerem i te wolne chwile poświęcam na zajęcia domowe czyli sprzątanie, pranie, prasowanie i tym podobne oraz na dodatkową pracę. Tym razem dzień był tylko dla mnie. Mogłem pozwolić sobie na błogie lenistwo, na brak pośpiechu, delektowanie się każdą chwilą nie martwiąc się o upływające sekundy, minuty i godziny. Cisza, relaks, odprężenie.
Zazwyczaj wstaję dość wcześnie. Poranna gimnastyk, toaleta, świeża, wykrochmalona koszula i lekkie śniadania. Tak wygląda niemal każdy początek dnia. Dzisiaj wstałem jednak dość późno. Pominąłem ćwiczenia i ubrałem się w dres. Nie miałem zamiaru nigdzie wychodzić. Chciałem cały dzień spędzić w domu czytając nową powieść mojego ulubionego autora, zajadając się ciastkami z malinowym dżemem. Umyłem się starannie, zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i wróciłem do łóżka z książką w ręku. W ten zadzwonił telefon. Przeklęty, zapomniałem go wyłączyć. Zmącił mój spokój. Cóż, dzwoni więc powinienem odebrać. Numer nieznany. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.
- Słucham.
- Dzień dobry. Z tej strony Mikołaj Zacierkowski. Informuję, że rozmowa jest nagrywana. Czy dodzwoniłem się do właściciela tego numeru? - odpowiedział ktoś po drugiej stronie.
- Tak, a o co chodzi?
- Bardzo mi miło. Dzwonię do pana z miła niespodzianką. Mamy dla pana przygotowaną niezwykle atrakcyjną ofertę.
- Dziękuję, lecz nie jestem zainteresowany – odpowiedziałem i nacisnąłem czerwoną słuchawkę.
Natręt z Call Center. Nie potrafią zrozumieć, że 'nie” znaczy 'nie'. Na siłę próbują wcisnąć niepotrzebną usługę lub jakiś tandetny produkt, który przy pierwszym użyciu rozpada się na kawałki. Wyłączyłem telefon, odłożyłem na półkę i ponownie sięgnąłem po książkę. Nareszcie spokój. Mogę zatopić się w powieści i przenieś do świata, gdzie nie ma telemarketerów, urzędników, skorumpowanych polityków i łasych na pieniądze celebrytów. Tylko ja.
Spędziłem dwie godziny w Japonii śledząc kroki i myśli bezbarwnego Tsukuru Tazaki. Kark mi zdrętwiał. Czas pomyśleć o obiedzie i może jednak bym się wybrał na spacer. Zaznaczyłem zakładką stronę, na której skończyłem czytać, wstałem z łózka i udałem się do kuchni. Odgrzałem sobie obiad z wczoraj, wypiłem butelkę piwa i wyszedłem zabierając ze sobą tomik wierszy, który wczoraj wypożyczyłem z biblioteki. Rzadko czytam poezję, lecz ostatnio coś we mnie pragnie jej, łaknie rymów, porównań, metafor, wzniosłych uczuć, nieoczywistości.
Pogoda była iście niespacerowa – wiał silny wiatr, a niebo przysłoniły gęste, ciemne chmury. Zbierało się na deszcz, a raczej na porządną ulewę. Ja jednak się tym nie przejmowałem. Lubię deszcz, a wiatr mi nie przeszkadza, no, może trochę, gdyż pewne złośliwie będzie starał się wertować kartki tomiku poezji. Może wiatr lubi wiersze? Nic to, ruszam w dal, gdzie za dalą dal, polne drogi i tory, po których od kilkunastu lat nie jechał żaden pociąg - moja ulubiona trasa. Często zabieram ze sobą aparat i robię zdjęcia sarną, które patrzą na mnie z trwoga.
Idę, czytam i nie dowierzam – ta kobieta jest genialna, zawsze trafia w sedno. Nic dziwnego, że otrzymała Nobla. Piękne, po prostu piękne są jej słowa. Musze jednak zamknąć książkę, gdyż zaczęło kropić. Zapiąłem kurtkę pod szyję. Chmury wyglądały majestatycznie. Szkoda, że nie zabrałem aparatu. Na dodatek na łące zauważyłem stado saren. Stały nieruchomo wpatrzone we mnie. Miałem ochotę pobiec i je przestraszyć. Często tak robiłem – najpierw kilka zdjęć, a potem gonitwa. Oczywiście, raz dwa i mi uciekały, lecz miałem z tego dziwną frajdę. Tym razem się powstrzymałem. Chwile popatrzyłem i ruszyłem dalej wzdłuż torów. Krople nadal muskały spragnione deszczu pola.
Nie tylko ja wpadłem na pomysł żeby wyjść na spacer. W moją stronę zmierzają dwie postacie. Chyba są to dziewczyny. Są zbyt daleko bym mógł dokładnie określić, lecz każdy krok upewnia mnie w przekonaniu, ze są to właśnie kobiety. Zauważyły mnie. Skręciły na polna dróżkę. Chyba się speszyły, albo też przestraszyły widząc faceta, który nie golił się od kilku dni, a do tego ubrany niedbale z czymś w ręku. Droga, którą teraz szły, prowadziła do ogródków działkowych. Nie wiem dlaczego, lecz niedawno zostały one zamknięte, a liche altany zburzone. Było ich zaledwie trzy. Jedna z nich należała do tutejszego dziwaka, który nie stronił od alkoholu. Niegdyś zasiadał na stanowisku wiceprezesa banku spółdzielczego, lecz coś się w mu w głowie przestawiło. Był i jest to zatwardziały zwolennik minionego systemu i może to właśnie upadek komunizmu tak na niego wpływał. Doznał szoku. Coś, co miało być wieczne nagle się skończyło i skończył się także on.
Postanowiłem zmienić trasę mojej wędrówki. Zszedłem z torowiska, przeszedłem przez pole i znalazłem się na terenie dawnych ogródków działkowych. Dziewczyny skręciły natomiast na ścieżkę prowadzącą do miasta.
Ruiny, dewastacja – tak przedstawiał się obraz tego miejsca. Wszędzie pełno śmieci, azbestu i butelek po tanich nalewkach. Szedłem wzdłuż wydeptanych ścieżek. Wokół śmierdziało odchodami. Musiałem uważać by przypadkiem w nie nie wdepnąć. Wszedłem do altany, która została pozbawiona jednej ściany, okien i dachu. Wokół leżały kartki wyrwane z jakiejś książki. Podniosłem – coś o sadzeniu drzewek owocowych. Idę dalej. Docieram do miejsca, gdzie kiedyś stały dwa prowizoryczne budyneczki. Teraz pozostała z nich tylko sterta dykty i eternitu. Rozglądam się – stary pędzel, dziurawe wiaderko, rozbita muszla klozetowa i...szachownica. Miedzy jedną butelką a drugą, właściciele ogródka oddawali się pewnie namiętnie grze w szachy. Jeżeli jest szachownica muszą być i bierki. Może gdzieś, pod zgniłą deską, czeka na ratunek król wraz ze swoją armia? Nie widać jednak ani białych ani czarnych żołnierzy, których pochłonęło to rumowisko. Stoczyli swoją ostatnią bitwę i zapadli pod ziemię. Podnoszę kawałek zgniłej płyty pilśniowej. Po nią, samotnie leży ten jeden ocalały – biały pionek oblepiony błotem. Nie król, hetman czy laufer, lecz on, ten niepozorny, który stoi w pierwszym szeregu, na stracenie – ocalał. Wytarłem pionek o kawałek szmaty zdartej ze starego, zniszczonego krzesła. Trzyma się całkiem nieźle. Co [prawda lakier odchodzi, lecz poza tym nie ma innych uszkodzeń. Schowałem do kieszeni i zacząłem szukać kolejnych bierek: podnosiłem deski, przerzucałem sterty butelek, lecz nie znalazłem. Przetrwał jako jedyny. Zza chmur wyszło słońce, a ja skierowałem się w stronę miasta, by odnowić ocalałego, pokryć lakierem i oddać mu należytą cześć.
Dodaj komentarz