Maja przyszła pierwsza. Kręcone, brązowe włosy łapały światło, wyciągając z niego miodowe nitki. Sukienka opadała miękko na biodra, akcentowała ruch ud, kiedy przystawała i znów ruszała; miała w sobie lekkość kogoś, kto czuje swoje ciało i lubi je mieć w użyciu. Darek odruchowo zwolnił, dopasowując krok. Niósł plecak i tę swoją cichą gotowość obserwatora, który widzi detale, zanim domyśli się intencji. Był porządny w najlepszym sensie: uważny, poukładany, obecny.
— Jak cię trzyma po warsztatach? — zagadnął od razu, bez niepewnych wstępów.
— Jak po burzy, co przewietrza — uśmiechnęła się. — W głowie ciszej. W ciele odwrotnie.
Ruszyli alejką. Mijali biegaczy, pary z kocami, psy jak pluszowe strzały, które bieg rozciągał w kreski. Szukali miejsca nie tylko „ukrytego”, ale przede wszystkim takiego, które stworzy im prywatność z samego porozumienia. Darek wskazał wgłębienie terenu osłonięte dwoma drzewami. Z jednej strony krzewy gasiły widok na ścieżkę, z drugiej otwierała się szeroka polana. Rozłożyli koc, prosto, sprawnie, jakby robili to razem nie pierwszy raz, choć to był pierwszy. Wyjęli wino. Kieliszki. Nic nie brzękało głośno — nawet szkło umiało tu mówić półgłosem.
Usiedli naprzeciwko, kolana prawie się dotykały. Maja wsunęła dłonie we włosy, odsłaniając kark. Jej spojrzenie wcale nie było prowokacyjne — raczej jasne. Jakby mówiło: „wiem, po co tu przyszłam”.
— Pamiętasz ćwiczenie z uważności? — zapytała.
— Za dobrze.
— Patrzyłeś na mnie.
— Ty na mnie też.
— Ja to robię tylko wtedy, kiedy chcę, żeby ktoś zobaczył, że patrzę.
Uśmiech Darka nie miał w sobie gry. Bardziej wdzięczność. Przesunęli kieliszki bliżej siebie, jakby tworzyli z nich małą barykadę od reszty świata. Podmuch wiatru poruszył trawę, drzewo odpowiedziało cichym szelestem. Wieczór układał im scenę.
Maja pochyliła się do jego ucha tak blisko, że Darek poczuł ciepło jej oddechu na skórze.
— Zacznij powoli — wyszeptała. — Powolutku… Zwolnij… Świat na nas zaczeka.
Nie powiedział nic. Tylko skinął, jakby potwierdzał zasady gry. Jej wargi musnęły jego usta, krótko, celowo. Nie badała terenu — wyznaczała rytm. Pocałunek był miękki, ale miał ciężar: obietnicę zwolnienia, które nie znaczy rezygnacji, tylko skupienie.
— Chciałam ci to powiedzieć już na warsztatach — dodała, patrząc mu prosto w oczy. — Ale sala to nie jest miejsce, gdzie robi się rzeczy, na które naprawdę ma się ochotę.
— A tu? — spytał półgłosem.
— Tu jest wystarczająco daleko od ludzi i wystarczająco blisko nas.
Przesunęła dłonie po jego przedramionach. Skóra Darka była cieplejsza niż powietrze. Prowadziła jego dłoń na swoją szyję — to było jasne „tak”. Kciukiem dotknął miejsca pod uchem; poczuł, jak jej puls przyspiesza pod jego skórą. Zniżył usta do tego punktu i złożył krótki, celny pocałunek. Maja przymknęła powieki i westchnęła, ten dźwięk uciekł jej niechcący, ale został między nimi jak dotyk.
— Budź moje ciało pocałunkami — mruknęła. — I zmysły dotykiem palców.
To już nie był cytat na pokaz. To był program działania. Darek poprowadził wargi po linii żuchwy, do kącika ust, potem zawrócił, muskając obojczyk. Dłonie przesuwały się z górki i znów pod górkę — szyja, obojczyk, ramiona, skraj sukienki na ramionach, który nosił ciepło dnia. Dotyk był pewny, ale nie ciężki. Maja otworzyła usta nieznacznie. Czuł jej oddech, słodkawy od wina i lata, mieszał się z czymś jej własnym, co Darek nazwał sobie w myślach „jej”.
— Jeszcze — poprosiła bez wstydu. — Wolniej.
Słowo „wolniej” nie znaczyło „mniej”. Znaczyło „dokładniej”. Jego palce znalazły na karku miejsce, gdzie skóra była najcieńsza. Krótki nacisk, ruch kciuka po kręgu, przejście w dół wzdłuż kręgosłupa. Maja odchyliła głowę, odsłaniając szyję i piersi pod cienkim materiałem sukienki. Widok i faktura — jednocześnie. Dotknął ustami skóry tuż nad obojczykiem. Delikatny smak soli mieszał się z perfumą i ciepłem. Maja wydała z siebie krótki dźwięk, bardziej powietrze niż głos. Darek poczuł, jak jego własne ciało odpowiada, momentalnie, bez negocjacji: puls przyspieszył, podbrzusze ściągnęło się w znajomym napięciu.
— Dziś ja prowadzę — powiedziała miękko, ale ton nie zostawiał wątpliwości.
Poprawiła sukienkę na kolanach. Jednym płynnym ruchem wsunęła dłonie pod materiał i zdjęła bieliznę, jakby to było coś zupełnie naturalnego. Guma bielizny na sekundę zaszeleściła o skórę ud, potem zniknęła gdzieś obok na kocu. To była deklaracja bez patosu. Odchyliła się odrobinę, po czym usiadła na nim okrakiem. Biodra dopasowała, jakby znała ten ruch od dawna. Kolanami objęła jego uda, łydki ułożyła po bokach. Materiał sukienki opadł jak parawan.
Z zewnątrz było widać tylko ich bliskość, z wewnątrz zaczynała się historia ciała. Rozpięła mu rozporek w rytmie, który nie zdradzał pośpiechu. Palce były pewne, ale zwracały uwagę na każdy zatrzask, każde drgnięcie materiału. Szmer zamka brzmiał tu jak zbyt głośne „klik” w teatrze ciszy. Maja przesunęła dłonią po nim przez materiał, testując napięcie, sprawdzając odpowiedź. Palce znalazły go szybko. Jej dotyk był śmiały i miękki naraz, szczery, pozbawiony wahania. Darek poczuł, jak wszystko w nim wyostrza się na jeden kierunek.
— Bądź wytrwale powolny — przypomniała szeptem, przesuwając biodrami tak, że jego reakcja stała się ich wspólną.
Kiedy go w sobie przyjęła, nie odegrała teatralnego westchnienia. Wzięła powietrze i wypuściła je przez usta, powoli, jak ktoś, kto lubi smakować wdech i wydech. Ciepło jej wnętrza otoczyło go od razu. Darek z trudem utrzymał spokojny oddech; w ciele miał napięcie, które prosiło o ruch, ale rozumiał reguły. Wolniej to tutaj znaczyło „głębiej”.
Pierwsze ruchy były mikro — półkola biodrami, poprawienie rozstawu kolan, dociśnięcie ciężaru o centymetr. Maja poruszała się tak, jakby stroiła instrument. Znalazła rytm, nie podnosząc głosu. „Tu.” „Dobrze.” „Jeszcze.” Pojedyncze słowa składały się na partyturę, której nie trzeba było zapisywać.
Darek był dla niej oparciem, nie ciężarem. Dłonie miał na jej plecach i bokach, przesuwał je po skórze, która była gorąca i gładka. Kciukiem odnalazł mały pieprzyk przy kręgosłupie, zapamiętał. Pocałował jej szyję, dolną linię szczęki, zagłębienie pod uchem. Maja napinała mięśnie brzucha i zwalniała je w tempie ruchów. Kiedy przyspieszała — robiła to na dwa krótkie pchnięcia i jedną długą falę. Kiedy zwalniała, zatrzymywała biodra tuż przed punktem, za którym zaczyna się pośpiech. Zatrzymanie paliło mocniej niż ruch.
Z oddali dochodziły ich odgłosy parku: śmiech, kroki, pojedynczy rowerowy dzwonek. Te dźwięki nie były przeszkodą, tylko tłem. Dawały im złudzenie anonimowości, jak szum morza, pod którym każdy szept zostaje w muszli. Ich szeptów nie było wiele. Raczej wydechy, krótkie, przytrzymane, i te drobne pomruki, o które Maja prosiła wcześniej. Darek przygryzł lekko jej dolną wargę. Zadrżała. Przeniosła dłonie na jego kark, ścisnęła palce, na ułamek sekundy ostrzej niż dotąd. Ten znak był czytelny: „głębiej”. Posłuchał. Czuła go teraz intensywniej, ciało odpowiedziało od razu — drżenie wewnątrz, ten rodzaj falowania, którego nie da się pomylić z niczym innym.
— Tak — wymknęło jej się krótkie, urwane. — Jeszcze… tutaj.
Przesunęła biodra i zmieniła kąt ledwie o parę stopni. To wystarczyło, żeby punkt napięcia zaczął grać pełniej. Ruchy spinały się w brzusznym półokręgu, przechodziły w dół i wracały do góry. Darek czuł, jak jej mięśnie zaciskają się wokół niego i znów puszczają, jakby ciało robiło własną amplitudę. Jego dłonie nie stały się cięższe, ale pewniejsze. Znał siłę. Dziś potrzebna była precyzja.
— Powiedz, czego chcesz — poprosił cicho. — Dokładnie.
To „dokładnie” nie było z pozycji przewagi. Było zaufaniem. Maja parsknęła krótkim, czułym śmiechem, który wpełzł mu pod skórę.
— Chcę, żebyś trzymał mnie mocniej — wyszeptała. — I żebyś nie przestawał, kiedy… — nie dokończyła, bo oddech przerwał jej na krótką falę.
Chwycił ją mocniej za biodra. Nie brutalnie, tylko zdecydowanie. Ścisnął i puścił, ścisnął i puścił, synchronizując siłę z jej rytmem. Dodała do tego własne tempo: dwa szybkie, jedno wolniej, pauza. Zęby znów przywarły jej do wargi, ale tym razem nie było już nic z pozowania. Otworzyła oczy i szukała jego wzroku. Znalazła. To spojrzenie mówiło: „jestem z tobą” i „jestem sobą” naraz.
— Niech serce wyrywa się z piersi… — mruknęła, prawie śmiejąc się z własnych słów. — Ale reszta niech będzie cierpliwa.
Śmiała się cicho, nim znów zassało ją w dół ruchu. Teraz oddechy brzmiały głośniej, ale to wciąż był szept — nawet napięcie nauczyło się tutaj manier. Pot zalśnił na jej skroni. Darek przesunął kciukiem po tym miejscu i zebrał kroplę, jakby to była część rytuału. Maja poruszyła biodrami szybciej, ciało odezwało się mocniejszym drżeniem, w jej gardle zabrzmiał krótki, niski dźwięk, jak zaciągnięty struną pomruk. Prawie prośba, prawie rozkaz. I tak go potraktował.
Zmienił kąt o milimetry, podparł się mocniej, objął ją blisko, tak że materiał sukienki zaszeleścił między ciałami. Tkanina ocierała się o skórę ud, brzuch, o nagie piersi pod sukienką, które pod jego dłońmi pulsowały w rytmie kroków, których nikt nie stawiał. Zbliżył usta do jej ucha.
— Tu… — podpowiedział półszeptem, kierując ruch, i wtedy ona weszła w ten punkt tak idealnie, że ich ciała odpowiedziały jednocześnie.
Nie był to jeden skok, raczej dłuższe wspinanie po stopniach, każdy odrobinę wyższy od poprzedniego. Maja w pewnym momencie przestała mówić. Oddech urwał jej się jak zacięta taśma; kolana drżały, dłonie zaciskały się na jego karku i znów puszczały. Drgania przechodziły przez nią seriami, czasem krótszymi, czasem dłuższymi. Darek poczuł, że oddycha z nią, bo inaczej wypadłby z rytmu. W tej chwili nie było nic do oglądania, tylko do przeżycia. Skóra na plecach paliła go, jakby właśnie uczyła się go na pamięć.
— Nie przestawaj — wydusiła, prawie bezgłośnie, a to „nie” miało więcej żaru niż jakiekolwiek „tak”.
Nie przestawał. Trzymał ją w biodrach, wspierał plecami, prowadził tak, by ani na sekundę nie straciła fali. Jego własne ciało napięło się jak lina — ścięgna, uda, brzuch. Dosłownie czuł, jak jego puls przeskakuje o kilka uderzeń, jak skóra staje się zbyt wąska. Gdy poczuł, że granica jest tuż, przycisnął usta do jej szyi i westchnął, głębiej niż dotąd. To wystarczyło. Wspólny rytm złapał ich razem. W tej sekundzie nie było słów. Tylko spięcie, rozprężenie, długie pociągnięcie przez ciało, które nie umie kłamać. Orgazm nie przyszedł jak eksplozja, tylko jak przepełnienie: fala, potem następna, krótka przerwa, znów fala. Maja przywarła do niego całą sobą; czuł, jak jej mięśnie w środku zaciskają się i rozluźniają, jak gdyby ciało chciało go zatrzymać w sobie na jeszcze chwilę, jeszcze jedną, jeszcze jedną. Odpowiedział na to ruchem, który nie był już pchnięciem, tylko głębokim przytrzymaniem, które mówi: „jestem”.
A potem cisza wdarła się między nich jak ulga. Nie była brakiem — była pełnią, która nie potrzebuje komentarzy. Dłonie osunęły się łagodnie. Maja zostawiła jedną na jego karku, drugą na piersi, tam gdzie czuła jego serce bijące wciąż odrobinę za szybko. Jej oddech powoli wyrównywał się z jego. Materiał sukienki opadł miękko. Dla zewnętrznego świata byli jedynie parą przytuloną na kocu.
— Powiem to bez wierszy — wyszeptała po chwili, wciąż w półuścisku. — Chciałam tego tutaj. W miejscu, które z daleka jest publiczne, a z bliska należy do nas. Szpary światła są najsłodsze.
Dotknął czołem jej czoła. Miał na palcach jej zapach, w smaku wciąż odrobinę soli. Znów uderzyło go, jak obezwładniająco prosta bywa prawda, kiedy ją wpuścić.
— Jak smakuje fantazja skreślona z listy? — zapytał pół żartem.
— Jak łyk wina, który zostaje w ustach dłużej, niż powinien — odpowiedziała, sięgając po butelkę. — I chcesz go jeszcze, ale już wiesz, że wystarczy.
Napełniła kieliszki. Pili powoli. Wino było owocowe, lekko cierpkie, zimniejsze niż powietrze. Z ich skóry parowało ciepło. Park ruszał zwykłym życiem: kroki, śmiechy, dalekie „cześć!”. W ich kręgu wszystko wciąż było bez pośpiechu.
— Jak się czujesz? — zapytał, wracając do swojej roli człowieka od dobrych pytań.
— Jak po pływaniu w jeziorze o świcie — uśmiechnęła się. — Mięśnie ciężkie w najlepszy sposób, głowa cicha, skóra wyostrzona.
— Też tak mam — przyznał. — I bardzo mi to pasuje.
Siedzieli jeszcze chwilę w przytuleniu, potem oparli się o siebie bokiem, łydka na łydce, kolano o kolano. Rozmawiali o rzeczach małych: o psie, który przebiegł przed chwilą i zniknął za drzewami; o filmie, który oboje widzieli, ale pamiętali różne sceny; o zdaniu z książki, które „zostało”. Maja mówiła lekko, bez wysiłku przenosiła ciężar z żartu na czułość. Darek słuchał w sposób, który sprawia, że mówienie staje się odpoczynkiem. W tej drobnicy zwyczajności było dokładnie tyle, ile trzeba po niezwyczajności.
Zrobiło się ciemniej. Liście rysowały się już bardziej konturem niż detalem. Maja związała włosy w niedbały koczek, odsłaniając kark. Darek zobaczył przy linii włosów drobny pieprzyk, którego nie zauważył wcześniej. Dotknął go lekko palcem, jakby podkreślał kropkę w zdaniu.
— Świat na nas zaczeka — powiedziała raz jeszcze, domykając klamrę.
— Ma czas — odpowiedział, i to „ma czas” ukoiło coś w nim głębiej, niż przypuszczał.
Zwinęli koc. Schowali kieliszki, butelkę, bieliznę, którą Maja, śmiejąc się cicho, wsunęła do kieszeni plecaka. Wstali powoli, przeciągnęli się, jak przeciąga się ciało, które właśnie dostało to, czego chciało. Ruszyli w kierunku pomnika. Alejka rozjaśniła się plamami latarni. Minęli parę z psem, mężczyznę z hulajnogą, dwie dziewczyny w rozmowie, które zahaczyły ich wzrok i nic w nim nie dostrzegły, bo nie było czego dostrzegać.
— Spotkamy się jutro? — zapytał. Bez nacisku. Jak pytanie, które nie ustawia odpowiedzi.
— Jutro też ma dwadzieścia cztery godziny — uśmiechnęła się. — Zaczniemy powoli.
Pocałowała go na pożegnanie inaczej niż na powitanie: dłużej, głębiej, z tym cichym, miękkim „mmm”, które znaczy „to było dobre” i „będzie ciąg dalszy”. Odwróciła się, zrobiła kilka kroków, obejrzała przez ramię — gest, który w filmach bywa obietnicą, a w życiu jest sprawdzaniem: „czy patrzysz?”. Patrzył. Przez sekundę świat zawęził się do tej krótkiej osi: ona — jej spojrzenie — on. Potem szeroki oddech wieczoru wdarł się między nich, jak powinien.
Kiedy Darek wrócił do domu, długo nie zapalał światła. Usiadł na łóżku, jeszcze czuł na dłoniach jej zapach. Przez chwilę pozwolił sobie zamknąć oczy i cofnąć się do tamtych mikro ruchów, które składały się na coś większego niż suma dotyków. Pomyślał, że rzadko kiedy odwaga jest tak cicha. Częściej krzyczy, trzaska drzwiami, domaga się braw. Tego wieczoru mówiła szeptem. I miała jedno słowo w refrenie: powoli.
***
Maja w domu rozplątała koczek i wytrzepała z włosów zapach trawy. Pod prysznicem ciepła woda zmyła pyłki i wino, ale nie ruszyła tych drobnych miejsc, które reagowały jeszcze na wspomnienie jego dłoni — zagłębienie pod uchem, linia obojczyka, wnętrze ud. Usiadła na łóżku z telefonem w dłoni. Mogłaby napisać tysiąc słów, ale wysłała tylko trzy: „zacznij powoli”. I serce. Nie trzy, tylko jedno. Wystarczyło.
Oparła się o zagłówek, uśmiechnęła się do siebie i poczuła, jak ciało rozlewa się ciepłem o ułamek stopnia innym niż woda. Nie planowała na głos. Nie robiła list. To nie był wieczór do projektowania czegokolwiek. To był wieczór do pamiętania. I do tej cichej, bardzo własnej wdzięczności, która nie potrzebuje świadków.
A Pole Mokotowskie oddychało dalej swoim rytmem. Ktoś tam pewnie wlókł jeszcze koc, ktoś szukał kluczy, ktoś dzwonił, żeby powiedzieć „zaraz będę”. Ich drobna historia już nie należała do parku, tak jak park nigdy do nich nie należał. I to było dobre. Bo to, co najważniejsze, mieściło się teraz w dwóch ciałach, które znalazły wspólny język. Wystarczająco głośny dla nich dwojga. I wystarczająco cichy dla świata.
1 komentarz
Pumciak
Bardzo ładne opowiadanie pisz czekam na jeszcze