„American Cream”
Gdzieś nad Atlantykiem, w samolocie rejsowym linii lotniczych, których nazwy nikt nigdy nie pamięta, siedziała Monika. Miała dwadzieścia lat, 164 centymetry pewności siebie, czarne włosy jak lakier do trumny i ciało, które mogłoby złamać niejednego księdza — i zapewne już złamało kilku. Jej pupa, o której opowiadano legendy na warszawskich siłowniach, była jak rzeźba z marmuru, tylko że bardziej jędrna i dostępna za odpowiednią cenę. Monika nie była głupia. Była... strategicznie pragmatyczna.
Leciała do Stanów, żeby zostać gwiazdą. Nie taką z telewizora, co to gra w reklamach tamponów i w świątecznych filmach na Netfliksie. Monika celowała w Hollywood. W wielkie napisy. W czerwone dywany, które mogłaby bezkarnie zalać szampanem, łzami i spermą, niekoniecznie w tej kolejności.
W samolocie siedziała w klasie ekonomicznej, choć wyglądała jakby ktoś ją pomylił z pierwszą. Miała na sobie legginsy tak obcisłe, że granica między ubiorem a penetracją była płynna, a crop top z napisem „SWEET, BUT PSYCHO” w stylu ironicznym tylko dla tych, którzy przeżyli. Obok niej siedział stary Włoch, który przez pierwsze trzy godziny udawał, że czyta gazetę, ale oczy miał wbite w jej obojczyk jak w relikwię.
— Lecisz do kogoś? — zapytał z akcentem tak śliskim, że Monika poczuła, jak jej bielizna robi się wilgotna. Ale to przez klimatyzację.
— Lecę po swoje — odpowiedziała, uśmiechając się tak, jak tylko kobieta świadoma własnej mocy może się uśmiechać.
Założyła nogę na nogę z wdziękiem zawodowej kusicielki, a gazeta Włocha opadła nieco niżej. Włączył tryb „ostrożna modlitwa”.
Monika nie marzyła o miłości. Marzyła o sławie, o ekranach, na których świeciłaby jej pupa — idealnie oświetlona przez reflektory i grzech. Miała plan: najpierw casting do reklamy jakiegoś sosu BBQ, potem krótki film o lesbijkach-zombie, a potem już tylko droga prosta jak kokaina w nosie producenta.
Samolot zadrżał, a stewardesa przeszła obok, oferując Monice sok pomarańczowy i spojrzenie pełne nienawiści. Bo Monika przyciągała. Mężczyzn, kobiety, małe dzieci i duchy z pokładowych toalet. Jej uroda była jak broń chemiczna — raz w zasięgu, nie było ratunku.
W kiblu, który wyglądał jak kapsuła ratunkowa z filmu o katastrofie, Monika zrobiła sobie selfie z językiem na brodzie. Podeszła do granicy wulgarności z takim wdziękiem, że można by to oprawić w ramkę. Dodała filtr z różowym neonem i wrzuciła na Instagram. „#FlyingToMyFate ✈️💦💋”
Monika nie miała złudzeń. Wiedziała, że Hollywood to bagno pełne napalonych rekinów w garniturach od Gucciego. Ale właśnie takie bagna najlepiej nawilżają skórę. A ona miała w planach kąpać się w mleku i pieniądzach.
Pod siedzeniem trzymała torbę. W torbie były: czerwone szpilki, które mogłyby posłużyć za narzędzia tortur, turkusowy mini-wibrator w kształcie Hello Kitty, list do przyszłej siebie (brzmiący: „Jeśli to czytasz, to znaczy, że jeszcze nie zarobiłaś na willę – wracaj do dmuchania!”), oraz trzy kopie CV. Jedna z nich miała dopisane na końcu: „I give excellent head – ask around ”
Monika nie wierzyła w przypadki. Wierzyła w dekolty i dobrą strategię. Wierzyła, że świat należy do tych, którzy nie czekają na pozwolenie.
Wstała z miejsca. Wzrok staruszka Włocha podążył za nią, jakby jego gałki były przymocowane do jej pośladków na szynach magnetycznych.
Spojrzała w lustro w toalecie i szepnęła:
— Nadchodzę, Ameryko. Otwórz szeroko.
Monika wróciła na swoje miejsce, bujając biodrami jakby grała główną rolę w pornograficznym musicalu. Włoch już nie udawał. Patrzył się na nią z nabożnością, jakby jej tyłek miał zaraz odprawić mszę. Ona zaś usiadła z gracją nimfy z reklamy bielizny i zapięła pas tak ciasno, że mogła zyskać nowy fetysz.
Zamknęła oczy. Śniła już. W jej fantazji była na castingu, klęczała przed kamerą, reżyser klaskał, a operator płakał ze wzruszenia. „Jesteś stworzona do rzeczy wielkich”, mówił jej sen.
Tymczasem rzeczywistość postanowiła... zatrząść się.
Dosłownie.
Samolot najpierw lekko drgnął, jakby coś go połaskotało. Potem zadrżał jak kochanek przed przedwczesnym wytryskiem. Monika otworzyła oczy. Kilku pasażerów rozejrzało się zaniepokojonych. Włoch wyjął różaniec, ale tylko po to, żeby przykryć nim erekcję.
Z głośnika rozległ się głos kapitana, głęboki, spokojny, jakby nagrany w zakładzie pogrzebowym:
— Proszę Państwa, doświadczamy chwilowych turbulencji. Prosimy o zachowanie spokoju i zapięcie pasów. Wszystko pod kontrolą.
Monika spojrzała przez okno. Ciemność. Tylko smugi świateł innych samolotów albo anielskich widm — nie była pewna.
Kiedy właśnie miała sięgnąć po gumę do żucia i skrolować profil producenta z Miami, stało się coś... nienaturalnego.
Zgasły światła.
Wszystkie.
Tak po prostu: pstryk. Jakby ktoś w niebie powiedział: „dość tej szopki”.
Zrobiło się ciemno jak w d... (no właśnie tam), a potem… cicho.
Zbyt cicho.
Silniki umilkły. Szum, który przez cały lot był jak biały szum macierzy życia, nagle zniknął.
Monika poczuła, że jej ciało unosi się lekko w fotelu. Nie w sensie mistycznym. W sensie – grawitacja się popsuła.
Ktoś krzyknął. Ktoś się modlił po niemiecku, co zawsze brzmiało jak rozkaz rozstrzelania. Dziecko zapłakało. Włoch puścił bąka, co w tej chwili było najmniejszym z problemów.
Monika siedziała sztywno, wpatrzona w czarne okno. Jej ręka zacisnęła się na podłokietniku, paznokcie wbiły się jak pazury w ciało kota, który właśnie zrozumiał, że idzie do weterynarza.
Głos kapitana rozległ się raz jeszcze, ale już nie spokojny. Raczej... przerażająco poprawny:
— Szanowni Państwo... mamy poważną awarię wszystkich silników. Prosimy o zachowanie spokoju i zastosowanie się do procedur awaryjnych. Zbliżamy się do powierzchni oceanu...
Monika spojrzała na Włocha. Wzajemnie.
— Wiesz co? — powiedziała szeptem. — Zawsze chciałam spróbować w warunkach ekstremalnych.
Zamiast odpowiedzi, Włoch wyjął fiolkę z czymś, co wyglądało jak święcona woda. Monika wyjęła szminkę. Bo nawet jeśli miała rozbić się o ocean, chciała wyglądać jak bogini piekła.
Samolot trząsł się już na całego. Maski tlenowe wypadły z sufitu jak oferty z OnlyFans. Monika założyła swoją, spojrzała w sufit i powiedziała do siebie:
— No dobra, Ameryko. Jeszcze się nie znamy, ale już cię pierdolę.
Potem zrobiła selfie.
Z lampą błyskową.
Z podpisem: „If I die, publish this. With filter.”
Monika już się pogodziła ze śmiercią. Zrobiła w głowie listę rzeczy, których nie zdążyła zrobić:
– nie zagrała w żadnym filmie,
– nie miała sesji z boa dusicielem (żywym lub lateksowym),
– nie poszła z nikim do łóżka tylko dlatego, że znał Toma Hardy’ego,
– nie wypowiedziała ostatniego zdania na czerwonym dywanie w Cannes:
„Zostawcie mnie, i tak już jestem legendą”.
Zamiast tego miała maskę tlenową, majtki z napisem Juicy, i bliskie spotkanie trzeciego stopnia z zagładą.
Patrzyła w okno. Tam, gdzie Atlantyk powinien być otchłanią, teraz pojawiło się małe światełko. Mrugało.
Raz.
Dwa.
Trzy.
— Pewnie to to jebane światełko w tunelu — pomyślała sarkastycznie. — Albo reklama McDonald’s dla dusz z klasy ekonomicznej.
I wtedy uderzyli.
Z hukiem.
Z brakiem gracji.
Z entuzjazmem betoniarki, która właśnie poślizgnęła się na skórce od banana.
Kadłub samolotu zanurzył się w wodzie, ale zamiast się rozpaść, odbił się jak zdezelowana piłeczka pingpongowa, podskoczył jeszcze raz – jakby się wahał, czy zginąć teraz, czy dopiero po reklamach – i w końcu z jękiem blachy opadł z powrotem.
Monika uderzyła głową o fotel przed sobą. Przez chwilę zobaczyła całe swoje życie... ale to było nudne. Więc wyobraziła sobie inne: jako gwiazda kina grozy, z cycem wyskakującym z krwawej sukni. Zawsze chciała umrzeć w czymś dramatycznym.
Samolot zaskrzypiał jak pijany dinozaur i wtedy wydarzyło się to.
Dziob samolotu oderwał się.
Po prostu – ciach. Jakby jakiś gigantyczny dzieciak postanowił rozmontować zabawkę.
Monika poczuła powiew zimna. I zaraz potem czarną, lodowatą falę Atlantyku, która z gracją gwałciciela wpadła do środka, zalewając wszystko.
Krzyk. Zimno.
Woda wciskała się w każdy otwór – drzwi, uszy, tyłki.
Fotele pływały jak rozkładające się trony.
Maski tlenowe zamieniły się w meduzy z lateksu.
Monika złapała się oparcia i uniosła głowę nad powierzchnię, która jeszcze przed chwilą była podłogą.
— Zawsze chciałam zagrać syrenę, ale nie w tej wersji „Ariela” — parsknęła przez zęby.
Zamrugała. Gdzieś w wodzie pływał misiu dziecka z pierwszego rzędu. Gdzie indziej stewardessa próbowała otworzyć drzwi wyjściowe, ale drzwi... mówiły do niej. Albo jej się tak wydawało.
Woda wlewała się dalej. Ciemność gęstniała.
Na monitorach rozbłysły ostatnie obrazy systemu rozrywki: zapętlona reklama kasyna w Las Vegas.
Z napisem: „Your luck starts now”.
Monika zanurzyła się na chwilę i wynurzyła z głośnym chlup, łapiąc powietrze. Włosy przykleiły się jej do twarzy, majtki straciły sens istnienia, a podkład zszedł jak złudzenia nastolatek po obejrzeniu „Pretty Woman”.
Złapała coś. Kogoś? Prawdopodobnie korpulentnego Niemca.
Popchnęła go w stronę wyjścia awaryjnego. Życie to casting – kto się nie przepcha, ten ginie.
W tej chwili Monika przestała być dziewczyną z marzeniem.
Została dziką, ociekającą wodą boginią katastrofy.
Bez planu. Bez scenariusza.
I gdzieś w głębi, w samym środku tej tonącej blachy, jej ciało zaczęło... drżeć. Nie tylko z zimna.
To był nowy rodzaj napięcia.
Oczyszczenie.
Albo zwierzęca furia przetrwania z przymrużeniem oka.
Wtedy przypomniała sobie słowa jednej ze swoich guru:
„Jeśli życie daje ci cytryny, rzuć je komuś w ryj i idź dalej.”
I poszła.
Płynąc przez zatopiony przedział klasy ekonomicznej, między unurzanymi w chaosie ciałami, unoszącymi się rajstopami i poplątanym złotem z duty free, Monika już wiedziała jedno:
Jeśli cudem to przeżyje – zostanie gwiazdą.
Własnego filmu.
Własnego kataklizmu.
Z tytułem: „Splash Bitch”.
Woda była lodowata. Tnąca.
Piekła jak odrzucenie na castingu, jak tekst:
„Masz piękną twarz, ale niestety szukamy kogoś bardziej... amerykańskiego.”
Monika wypłynęła z wnętrza kadłuba jak noworodek z mechanicznej macicy. Gwałtownie. Ze świstem. Z krzykiem.
Dostała się na powierzchnię i zaczerpnęła powietrza z takim zachłannym mlaskiem, jakby wciągała koks z klucza do willi agenta.
Świat był ciemny. Ale prawdziwy.
I dźwięk... dźwięk był inny.
Głosy.
Krzyki. Jęki.
Ktoś płakał w języku portugalskim, ktoś bełkotał po francusku, ktoś klął po polsku.
— Kurrrrwa, żyję?!
Monika zakręciła się w wodzie. Rozchlapała ją wokół siebie jak nimfa z teledysku klasy B i spojrzała tam, gdzie wcześniej było tylko nic.
A teraz – był cud.
Albo rechot losu.
Wyspa.
Na horyzoncie, może kilometr, może mniej. Nie wyglądała jak z folderów biur podróży. Raczej jakby ktoś rzucił kawałek bagna na środek oceanu i postawił tam palmy z recyklingu.
Ale miała brzeg.
A Monika miała mięśnie.
I bardzo silną motywację, żeby nie zdechnąć w kostiumie kąpielowym z kolekcji „Bieda w tropikach”.
Zobaczyła obok siebie mężczyznę. Mógł mieć 40, mógł mieć 60, wyglądał jakby wyszedł z pralki z funkcją mielenia.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, jakby widział Matkę Boską. Albo kogoś znanego z Instagramu.
— Płyniemy! – wrzasnęła, chwytając go pod pachy.
Facet coś burknął, ale dał się ciągnąć.
Był jak worek kartofli, który raz po raz próbował się utopić z gracją poetki ginącej za sztukę.
Monika płynęła, kopiąc nogami jak natchniona. Za sobą słyszała pluski. Kilkanaście, może mniej.
Odwróciła się, zachłystując wodą i ryknęła:
— Tam jest wyspa, do cholery! Ruszcie dupy, zanim zginiemy jak statyści w „Titanicu 2: Zemsta Oceanu”!
Kilka głosów podjęło desperackie „taaak!”, ktoś splunął, ktoś zaklął.
Ale nie było już samolotu.
Nie było skrzydeł ani stewardes.
Nie było nadziei na ratunek z zewnątrz.
Byli tylko oni.
Garstka.
Rozbitków.
Mięsa na zupę dla losu.
Monika płynęła jak furiatka. Włosy ciągnęły się za nią jak mokre macki. Twarz miała zaciętą jak Lara Croft po chemioterapii.
Ciągnęła swojego przypadkowego towarzysza, który co chwilę sapał, jakby właśnie umierał na trzy różne sposoby.
Wyspa się zbliżała.
Za nią – chlupoty, jęki, przekleństwa.
Wtem – pierwszy dźwięk brzegu.
Płytka woda.
Szum fal rozbijających się o piasek.
Choć bardziej przypominał błoto.
Monika wyszła z wody pierwsza. Mokra. Wściekła.
Nagie stopy stanęły na brzegu czegoś, co kiedyś mogło być plażą, ale teraz wyglądało jak strefa porzuconych prezerwatyw.
Pociągnęła mężczyznę za sobą.
— Masz na imię? – wypluła wodę.
— Jürgen — jęknął. — Z Düsseldorfu...
— Okej, Jürgen. Jeśli przeżyjemy, kupię ci piwo. Ale jak umrzesz teraz, to chociaż nie pierdź po drodze.
Ostatni głos dopłynął z tyłu.
— Uwagaaaa! Chyba coś nas goni...!
Odwróciła się. Atlantyk był ciemny, ale coś tam rzeczywiście się ruszało. Coś... większego.
Jakby sam ocean miał ich dość.
Ale wyspa była.
Pod nogami.
Realna.
Śmierdząca algami i dziwną obietnicą.
Monika stanęła, wyprostowała się, spojrzała w dal.
Z jej oczu sączył się cień triumfu.
Nie została gwiazdą.
Nie dotarła do Hollywood.
Ale była żywa.
I może – tylko może – została główną bohaterką nowej historii.
Nakręconej bez kamer.
Bez scenarzystów.
Bez happy endu.
Niebo nad nimi miało kolor zrezygnowanego błękitu.
Taki odcień, jakby samo niebo powiedziało:
„No dobra, możecie jeszcze żyć. Ale nie liczcie, że coś dostaniecie za darmo.”
Leżeli jak sardynki w puszce otwartej przez Posejdona. Mokrzy, sponiewierani, żywi.
Monika leżała z głową na swoim ramieniu. Drugie ramię drżało od zimna, a może od tego, co przed chwilą przeszli.
Czuła piasek w zębach, sól w oczach i wodę w płucach. I coś jeszcze.
Rozerwane legginsy.
Do połowy uda.
Nowoczesna wersja szaty pokutnej.
Każdy centymetr nagiej skóry wystającej spod materiału mówił: „Byłam blisko śmierci. Ale mam jeszcze do odegrania rolę.”
Obok niej leżał Jürgen. Przeżył. Wciąż sapał, ale teraz bardziej jak stary jamnik po maratonie niż jak umierający.
Po jego lewej — Polka. Zimna, oschła, włosy do ramion. Miała na imię Daria i wyglądała jakby była w stanie wypatroszyć rekina scyzorykiem, gdyby tylko wstała.
Obok niej — Serb, którego imienia nikt jeszcze nie znał. Brodaty, z koszulką AC/DC przylepioną do klaty jak tatuaż. Oddychał równo. Niewzruszony.
Trzej Francuzi — dwie z nich leżały na sobie jak pijane foczki. Trzeci (mężczyzna), z twarzą jak młody Sartre po miesiącu w saunie, coś mówił do siebie po francusku, nerwowo machając rękami. Może modlił się. A może recytował przepis na zupę z małży.
Amerykanin – zadziwiająco spokojny. Usiadł już. Patrzył w ocean z wyrazem twarzy człowieka, który właśnie zrozumiał, że zapomniał zapłacić podatki od kryptowalut.
I wreszcie Włoch – sąsiad Moniki z samolotu. Gabriele.
Znalazł kawałek drewna, z którym flirtował wzrokiem, jakby to była ostatnia rzecz godna kochania na tej wyspie.
Nie znali się.
Nie łączyło ich nic.
Poza katastrofą.
I przemoczoną bielizną.
Monika podniosła się na łokciu. Spojrzała na swoje rozdarte legginsy i parsknęła z nieprzyzwoitym rechotem.
— Świetnie. Nowa kolekcja: Dres Apokalipsa.
Wszyscy powoli łapali oddech. Cisza była ciężka, jakby morze zostawiło w ich gardłach coś więcej niż sól.
Wreszcie odezwała się Daria.
— Żyjemy. Kurwa.
Monika uniosła brew.
— Jak to leciało? „Każdy dzień to dar”?
— Raczej używka – rzucił Amerykanin. – Trzeba ją wciągać póki działa.
Francuz wstał i oznajmił coś po francusku. Monika zrozumiała tylko:
„Catastrophe. Dieu. Fromage.”
To wystarczyło.
Jürgen próbował wstać. Nogi odmówiły mu współpracy.
— Czuję... moje... kolano... w klatce piersiowej...
— Masz szczęście — rzuciła Monika — inni czuli silniki w plecach.
Nikt się nie zaśmiał. Ale nikt też nie płakał.
Zbyt zmęczeni, by panikować.
Zbyt żywi, by się poddać.
Wyspa milczała.
Za nimi – ocean.
Przed nimi – dżungla. Albo coś, co ją udawało. Drzewa wyglądały jak z bajki, którą ktoś przerobił na horror. Ptaki darły się z drzew jak opętane dzieci w przebraniu papug.
Ale przede wszystkim – było cicho.
Zbyt cicho.
— Może tu są ludzie — rzucił Gabriele.
— Może ich już nie ma — poprawiła Monika.
Wstała. Przyjrzała się rozdarciu legginsów, westchnęła.
Była naga od połowy uda w górę – z jednej strony jak wojowniczka z Mad Maxa, z drugiej – jak bohaterka reklamy proszku do prania, która przegrała.
— Dobra — mruknęła. — Ktoś tu musi przejąć kontrolę, zanim zaczniemy się zjadać.
— Zaczynamy od Francuzów — rzucił Serb. — Zawsze są pierwsi do wina i mięsa.
Francuz spojrzał z oburzeniem, ale nic nie zrozumiał.
Amerykanin się roześmiał.
Monika odwróciła się ku dżungli.
— Jeśli mamy tu zostać dłużej, trzeba znaleźć schronienie. I wodę. I coś do żarcia. I...
Zamilkła.
Coś między drzewami się poruszyło.
Cień. Za szybki, by był tylko gałęzią.
Wszyscy zamarli.
Ptaki zamilkły.
Wyspa wstrzymała oddech.
A z lasu dobiegło:
„Klik... klik... klik.”
Jak kroki. Ale nieludzkie.
Jakby coś... czekało.
Morze postanowiło, że będzie miłe.
Przynajmniej przez chwilę.
Złowrogi cień w dżungli zniknął tak nagle, jak się pojawił, a w zamian ocean z wielkodusznością złodzieja, który oddaje skradzioną torebkę – zaczął wypluwać śmieci.
Pierwsze wypadły plastikowe torby, jakieś siedzenia, potem…
— Bouteilles! Eau! — wrzasnął jeden z Francuzów, dobiegając do brzegu jak nadgorliwy steward z mokrym menu.
— „Ooo jaaa!” — dołączył Jürgen, podskakując jak rozentuzjazmowany pies tropiący kiełbasę.
Z piany i śmieci wyłoniły się:
Trzy litrowe butelki wody (z logiem „SkyRoyal – woda wyższych sfer”);
Próżniowo pakowane danie pierwszej klasy: łosoś z groszkiem i jakieś coś wegańskie w formie czegoś, co przypominało kupę w satynie;
Plastikowy widelec. Jeden.
I broszura z instrukcją użycia poduszki ratunkowej, już zupełnie bezużyteczna.
— Gott sei Dank! — jęknął Niemiec, przytulając butelkę do policzka, jakby była jego pierworodnym dzieckiem.
Monika stanęła w rozkroku na mokrym piasku, z rozdartymi legginsami i satyną wystającą spod materiału. Uniosła rękę jak generał w kostiumie fitness.
— Spokojnie. Przeżyliśmy dzień pierwszy. Gratulacje. Jutro trzeba się przestać cieszyć jak dzieci z chrupków i ruszyć w dżunglę. Woda, jedzenie, może coś, co nie było zapakowane w atmosferze beztlenowej w 1997.
Wszyscy spojrzeli na nią.
Nawet Gabriele przestał flirtować z kawałkiem deski.
— Musimy rozpalić ogień — dodała.
— Mam zapałki — mruknęła Daria, Polka, zmieniona w twardą twarz z blizną na ustach i ramionami, które wyglądały, jakby kiedyś pracowały przy rozbiórkach betonu. — Suche. Zapas. Tylko nie pytajcie, czemu miałam je w staniku.
— Nie będziemy pytać — mruknęła Monika z szacunkiem. — Ale jak przeżyjemy, opowiesz wszystko.
Ogień zajął się po pół godzinie prób, modlitw i krzyków.
Siedzieli wokół jak krąg idiotów w piekle drugiej kategorii.
Jedli wegańską pulpę z plastikowego opakowania, popijając wodą z butelki, jakby to było Château Margaux.
Monika siedziała lekko z boku. Czuła się... dziwnie.
Ciało miało jeszcze w pamięci wstrząs spadania, ale dusza – coś innego.
Przeżyła.
Miała ciepło.
I ogień.
I... była w majtkach.
Białych. Satynowych.
Z koronką.
W myślach przeszukała zawartość swojego bagażu, który teraz pewnie leżał na dnie Atlantyku.
Słuchawki. Nowe perfumy. Mój cholerny Kindle. I… wibrator.
Ten ostatni wspominała jak poległego żołnierza. Z czułością i złością.
Niewielki, turkusowy, ładowany przez USB.
Zginął w katastrofie. Bohatersko.
Westchnęła.
Patrzyła na płomień, który tańczył jak tancerka w klubie dla ocalałych.
Czuła ciepło. I wilgoć. Ale nie tylko od morza.
Jej ciało, z jakiegoś absurdalnego powodu, czuło ekscytację.
Może to był stres.
Może adrenalina.
A może... zwykła frustracja.
Rozejrzała się. Włoch gadał z Francuzką. Jürgen zasypiał z otwartymi oczami. Daria czyściła patyk nożem.
Nikt jej nie widział.
Wsunęła rękę pod bluzę, pod koszulkę, dotknęła swojego brzucha.
Ciepło. Miękko.
Zsunęła palce w dół.
Dotknęła materiału satyny.
Mokra.
Od oceanu. Ale nie tylko.
Zacisnęła uda. Westchnęła cicho.
— Świetnie — szepnęła do siebie. — Koniec świata, a ja podniecona jak nastolatka na backstage’u koncertu Tokio Hotel.
Noc zapadła szybko.
Na wyspie wszystko było ciemne, wilgotne i ciche jak w kostnicy.
Monika leżała, patrząc w niebo i dotykając się tylko myślami.
Czuła się żywa. Zbyt żywa.
I trochę jak bohaterka niepokojącej reklamy bielizny:
•
„Dla kobiet, które przeżyły katastrofę. I nadal mają ochotę.”
Zasnęła z dłońmi pod głową.
Z mokrą satyną i uśmiechem pełnym wściekłej nadziei.
Nikt nie chciał iść.
Jürgen spał. Włoch oglądał swoją klatkę piersiową, jakby właśnie odkrył w niej Jezusa. Daria ostrzyła kij z takim wyrazem twarzy, jakby była już w stu procentach pewna, że ich zje. A reszta? Słodka, ociekająca pierwszą klasą gangrena społeczna – czekali, aż wszystko się zrobi samo.
— Pierdolcie się.
Monika powiedziała to cicho. Syczała, jakby spluwała jadem na świętych. Odwróciła się i ruszyła w głąb wyspy, z dwoma butelkami wody, jednym kokosem i duszą pełną nadmiarowych emocji.
Las zassał ją bez oporu.
Liście szorowały jej skórę jak języki, a liany wiły się pod stopami, jakby chciały ją złapać i zaprosić na taniec śmierci.
Wspinała się.
Ciało bolało, ale umysł już dawno był gdzieś indziej – w miejscu, gdzie frustracja i adrenalina mieszały się w coś, co przypominało orgazm w slow motion.
Pot ciekł jej po karku, plecach, udach. Czuła, jak materiał legginsów przykleja się do skóry jak rozżarzona folia.
Koszulka opadła. Biust ledwo trzymał się w sportowym staniku.
W pewnej chwili przystanęła i się zaśmiała. Głośno, krótko, jakby sama siebie chciała przestraszyć.
Na szczycie wyspy znalazła tylko... widok.
Ocean wszędzie. Horyzont, bez żadnych świateł.
Zero dymu, zero tratw, zero białych żagli z napisem „NATO”.
Ale coś ją tknęło.
Jakby… nie była sama.
Plecy paliły ją jakby miały oczy.
Obróciła się gwałtownie. Tylko ptak. Albo liść.
Albo cień myśli.
Ale uczucie nie mijało.
Wzięła głęboki wdech. Na ziemi leżały dwa kokosy, jakby ktoś je ułożył specjalnie. Z dziwną symetrią.
Podniosła je powoli.
— Niech was szlag... — mruknęła, wracając na dół, czując, jak każdy krok staje się cięższy, jakby ziemia nie chciała jej wypuścić.
Na plaży czekało ją powitanie godne władczyni.
Daria uniosła brew.
— Sama?
— A z kim, z panem Jürgenem, który chrapie jak traktor w agonalnym transie? — Monika rzuciła kokos w piasek.
— Francuza nie ma — rzuciła Daria mimochodem, jakby mówiła o zaginionym bułgarze z dokumentów. — I tej jego Barbie numer dwa też nie.
Monika spojrzała w stronę obozu. Pustka.
— Pewnie się grzmocą. — Daria się skrzywiła. — Albo zżera ją żywcem. Też możliwe. Jak się okaże, że ma fetysz na płaty skóry, to nie będę zaskoczona.
— Trzeba zrobić listę, kto został — mruknęła Monika, ale coś w niej zadrżało.
To uczucie. Obserwacji. Nie opuściło jej.
W lesie coś było. Może coś, co zostawiło te kokosy.
Może ktoś.
I może… wcale nie była pierwsza na tej wyspie.
Tylko najnowsza.
Słońce z trzaskiem wschodzi nad palmami, a Monika, siedząc na gładkim głazie, próbuje przeczesać włosy kawałkiem plastiku z rozbitego fotela. Nadal pachnie słoną wodą i potem, ale w tym wszystkim jest jakaś pierwotna duma. Przeżyła. Trzeci dzień na tej pieprzonej wyspie. I wygląda lepiej niż reszta. Nawet z rozdartymi legginsami i śladami po komarach na udach.
Włoch — siedzi naprzeciwko niej, z kartką z magazynu mody przyciśniętą do piersi. Oczy ma jak sarny po espresso.
– Madonna... – mamrocze z nabożnym zachwytem, kiedy Monika przeciąga się, eksponując talię. – Ty jesteś jak Sophia Loren, ale bardziej... barbarzyńska.
– Zajmij się ogniem, Gabriele – odpowiada chłodno. – Chyba że chcesz się ogrzać w piekle.
On tylko kiwa głową, jakby to było flirtowanie.
Francuzi nie wrócili. Czasem tylko w oddali słychać coś, co mogłoby być krzykiem. Albo jękiem. Może dzikie zwierzę, może coś lepszego. Nikt się nie przyznaje, że ma nadzieję na ich śmierć — ale nikt też nie wyrusza na poszukiwania.
Serb – ogromny, nieprzyjemnie spokojny facet o głosie jak silnik diesla – i Amerykanin – blond, spalony od słońca, przystojny w sposób, który nie wzbudza zaufania – ruszają w przeciwnym kierunku niż Monika szła poprzedniego dnia. Zabierają nóż, pół butelki wody i coś, co może być atrapą broni palnej z duty-free.
– Jeśli nie wrócimy... nie jedzcie nas – rzuca Amerykanin z uśmiechem.
– Tylko Serba – dodaje Monika.
Jürgen siedzi przy palącym się ogniu, skubiąc kawałek metalowego pudełka. Gada coś pod nosem. Po niemiecku, ale bardziej jakby to były zaklęcia niż słowa.
– Auge um Auge... Blut für Licht... Haut für Wärme...
– Co on mówi? – pyta Daria, kręcąc głową. – Chyba nie ma już wszystkich śrubek.
– On nigdy ich nie miał – odpowiada Monika. – Ale przynajmniej nie próbuje mnie obmacywać.
W tym momencie Jürgen patrzy prosto na nią. Powoli. Jakby słyszał wszystko.
– Du bist die Königin... du bist das Lamm...
Monika uśmiecha się szyderczo. Gdyby nie fakt, że od trzech dni nie miała dostępu do prysznica, oblałaby się zimną wodą.
– Ognisko przygasa – mówi. – Gab. Ogień. Teraz.
Włoch zrywa się i biegnie po gałęzie, jakby właśnie złożyła mu rozkaz jako cesarzowa.
Wieczór zapada. Nikt nie mówi głośno, że szanse na ratunek są nikłe. A Monika, leżąc z zamkniętymi oczami, myśli o tym, jak bardzo nienawidzi tej wyspy.
I o tym, jak bardzo jest podniecona w tej całej dziczy.
Ogień dogasa, a niebo zasnuwają ciężkie, nieruchome chmury. Zimna, lepka cisza wisi nad plażą, jakby wyspa wstrzymała oddech. Monika nie śpi. Słyszy, jak Gab mamrocze coś po włosku — modlitwa albo masturbacja. Albo jedno i drugie. Jürgen nie śpi w ogóle. Siedzi z otwartymi oczami, jakby medytował, a może rozmawiał z wyspą.
Daria rzuca się przez sen. Mamrocze coś o wężach. O jedzeniu. O „ciepłym, miękkim karku”.
Monika wstaje, cicho, bezszelestnie. Jej ciało błyszczy od potu, mokre od wilgoci. Idzie w stronę lasu, jak zahipnotyzowana. Coś ją ciągnie.
Las jest ciemny. Czarny jak wnętrze martwego żółwia. A mimo to widzi. Wszystko. Każdy liść. Każdy cień.
Zatrzymuje się przy ogromnym drzewie. Pień pulsuje. Dosłownie. Jakby miał tętno.
Kładzie na nim dłoń.
I wtedy słyszy.
Głos. Z wnętrza siebie, a może z wnętrza drzewa. Jakby pierwotna siła tej wyspy przemówiła tylko do niej.
– Zjedz ich, zanim oni zjedzą ciebie.
– Zrób rytuał. Stań się królową.
– Niech cię pragną, niech cię się boją.
Monika patrzy w dół. Jej ręka jest czerwona. Krew? Nie, to tylko sok z rośliny. Gęsty. Lepki. Pachnący jak... sperma i kadzidło.
Wraca na plażę. Naga. Nieświadomie zostawiła legginsy w lesie. Staje w świetle dogasającego ognia. Jej ciało lśni. Głowa uniesiona. Oczy szkliste.
Gabriele otwiera oczy i wstrzymuje oddech.
– Santa Maria...
Monika tylko się uśmiecha. Powoli, bezwstydnie siada przy ogniu. Rozkłada nogi. Wszyscy patrzą. Daria wstrzymuje oddech. Jürgen szepcze coraz szybciej, jakby coś przywoływał. Monika nie mówi ani słowa. Przeciąga paznokciem po udzie.
– Kto pierwszy podejdzie... przeżyje. – mówi.
Nikt się nie rusza. Tylko ogień zasyczy ostatni raz i gaśnie.
Gdy płomień gaśnie, napięcie pęka jak nadmuchana gumowa lalka — nagle, hałaśliwie i absurdalnie. Gabriele czołga się w stronę Moniki, jak wąż z odgryzionym językiem. Jürgen stoi, ale nie patrzy — tylko szepcze. Po niemiecku, po łacinie? Słychać tylko „Königin… Königin des Fleisches”.
Monika siedzi naga, jak bóstwo, które zstąpiło na plażę, by odebrać swoje ofiary. Jej oczy są czarne jak smoła, ciało lśni jak ciało zwierzęcia po uboju — piękne i groźne. Gab pada na kolana między jej nogami.
— Całuj, psie — mówi Monika.
I całuje. Najpierw z nabożeństwem, potem z dzikością. Jęczy przy tym jak potępieniec. Gdy podnosi głowę, jego twarz jest mokra i błyszcząca, ale nie do końca wiadomo od czego. Monika wciska jego głowę z powrotem między uda.
Daria patrzy. Usta otwarte. Drży.
— Co ty… robisz? — szepcze.
Monika odwraca głowę, jej usta w wilgotnym, niemal zwierzęcym uśmiechu.
— Tworzę nowy porządek — mówi cicho, jakby z czułością. — Chcesz należeć?
Nikt nie zasypia tej nocy.
Czwarty dzień.
Mgła. Ciężka jak mokry ręcznik. W powietrzu unosi się zapach spalonych liści i… czegoś jeszcze. Czegoś metalicznego. Monika budzi się pierwsza. Leży naga, przykryta tylko czyjąś kurtką. Gabriele obok niej, śpi jak dziecko po egzorcyzmie. Jürgen siedzi, jak zawsze, i mruczy pod nosem.
Daria nie śpi. Wpatruje się w Monikę, blada i napięta jak drut. Jej oczy mówią: chcę i boję się jednocześnie.
Ale coś się nie zgadza.
Brakuje jednej osoby.
Francuzka. Blondynka. Lou. Miała złoty pierścionek i tatuaż na karku.
— Gdzie jest Lou? — rzuca Daria.
Nikt nie odpowiada. Serb i Amerykanin właśnie wracają z dżungli. Mokrzy, pokryci błotem, w oczach zmęczenie i coś jeszcze — coś nerwowego.
— Jej nie było tam, gdzie spali — mówi Serb. — Ślady… znikają przy strumieniu. Jakby ją coś wciągnęło.
— Albo… ktoś — dodaje Amerykanin.
Milkną. Wszyscy patrzą na siebie.
Jürgen mówi coś cicho:
— Eine für den Anfang...
— Co powiedział?! — syczy Daria.
Monika uśmiecha się niewinnie. Rozciąga ciało. Otwiera usta, ziewa teatralnie i przeciągle.
— Zostało nas sześciu — mówi. — Idealna liczba. Jak w małej arce. Dwie kobiety, czterech mężczyzn.
— Ty to liczysz jakbyś... planowała coś — mówi Serb powoli.
— Nie planuję — odpowiada Monika z błyskiem w oku. — Wyspa planuje. A ja tylko słucham.
Daria wstaje. Powoli. Jakby chciała uciec, ale nie wiedziała dokąd. Albo jakby już wiedziała, że i tak zostanie...
Wiatr przynosi zapach soli, zgniłych liści i czegoś jeszcze — metalicznego, jak krew.
W ciemności, na uboczu obozowiska, za powalonym pniem i parawanem z wielkich liści palmowych, Monika leży rozkraczona. Biała bielizna dawno już zniknęła. Teraz jej ciało błyszczy potem i blaskiem ognia, jakby sama była zwierzęciem nocy.
Gabriele klęczy między jej udami.
Zamknięte oczy. Twarz przyciśnięta do jej wnętrza, jakby próbował znaleźć tam coś, czego nikt wcześniej nie odkrył. Każdy jego ruch — językiem, wargami, delikatne zassania — sprawia, że Monika cicho jęczy i napina pośladki, unosząc biodra.
Dłonie zaciskają się na jego włosach. Nie prosi go o nic. Nie musi.
On sam pragnął tego od pierwszego dotknięcia na lotnisku, od momentu, gdy widział, jak siada obok niego w samolocie — zbyt blisko, zbyt pewnie.
Teraz smakuje ją jak narkotyk.
A ona… myśli tylko o tym, żeby nie przestawał.
Noc jest lepka. Dżungla paruje. Coś syczy w oddali. Ale oni są odcięci, zatopieni w tym rytuale języków i wilgoci. Kiedy Monika dochodzi — cicho, gwałtownie, z drżeniem całego ciała — nie mówi nic. Po prostu otwiera oczy i patrzy w gwiazdy, jakby szukała odpowiedzi.
Gabriele leży obok. Z uśmiechem. — „W raju,” — szepcze po włosku. — „Zawsze tam byłaś.”
I wtedy coś się zbliża.
Nie od razu to słyszą. Najpierw Gabriele sztywnieje. Potem Monika. Cichy trzask gałęzi. Coś dużego. Zbyt ciężkiego, żeby być ptakiem. Zbyt cichego, by był to człowiek bez wprawy.
Z ciemności bije chłód, który nie pasuje do tropikalnej nocy.
— Słyszałeś to? — Monika siada.
— Tak.
Gabriele sięga po coś ostrego — kij, metalowy pręt. Wstają, nagle nagość staje się przeszkodą. Owijają się materiałem, starym kocem, brudną koszulką. Patrzą w głąb dżungli.
Ogień na plaży przygasa. Nikt jeszcze nie wstaje.
Cisza.
Potem znów: trzask.
Szybszy. Bliżej.
I śmiech. Cichy, gardłowy. Dziecięcy? Stary?
Gabriele robi krok w przód.
— Kto tam? — krzyczy po włosku. — Chi cazzo sei?!
Z ciemności wyłania się… nic. Tylko ślady stóp. Małe, bose, mokre.
Ale nie dziecka.
Nie człowieka.
Pozostali rozbitkowie rano zastaną tylko cztery ślady. I brak ognia.
Daria znajdzie krzyż ułożony z patyków i muszli.
Na środku — martwy krab.
Z wbitymi w odwłok szpilkami do włosów Moniki.
Monika budzi się nagle, jakby ktoś zanurzył ją we wrzącej wodzie i wyrzucił na brzeg świadomości. Serce tłucze się jak szalone. Leży na czymś miękkim – może liściach? Piasku? Jej skóra parzy od słońca, ale najgorsze jest to, że nie może się ruszyć. Ramiona ma skrępowane nad głową czymś, co przypomina szorstką linę lub korzenie. Nogi rozchylone, rozciągnięte, przywiązane osobno. Jest naga. Kompletnie naga. Czuje to wszędzie – w brzuchu, na piersiach, między nogami. Wiatr przesuwa się po jej skórze jak obce dłonie.
W tle słyszy pieśń.
Ni to śpiew, ni skandowanie. Głosy niskie, głuche, męskie. Nie rozumie języka – pełen jest gardłowych sylab, jakby kto pluł i jęczał jednocześnie. Ale rytm... rytm działa jak narkotyk. Pulsuje jej w skroniach. Czuje się jakby znowu wciągnęła kreskę. Ale nic nie brała. Przynajmniej nie pamięta.
Czuła puls w palcach stóp. Czuła powietrze muskające jej łechtaczkę. Czuła też spojrzenia. Z dziesiątki stron.
Dookoła niej tańczyli ludzie. Nagie torsy, twarze umazane w białym błocie, oczy szeroko otwarte, przesadnie skupione, jakby widzieli ją nie tyle fizycznie, co jako zjawisko. Ich ruchy były rytmiczne, dziwaczne, czasem nagłe, czasem płynne. Śpiewali — jeśli to, co wydobywało się z ich gardeł, można nazwać śpiewem. Rytmiczne zawodzenie, buczenie, przeciągłe syczenie. Pieśń bez słów, bez refrenu, bez końca.
Monika próbowała coś powiedzieć, ale jej usta były zbyt suche. Jakby ktoś posypał jej język mąką. Wtedy nad nią nachyliła się dziewczyna — młoda, nie więcej niż siedemnastoletnia, z gładką twarzą i czarnymi włosami zaplecionymi w setki warkoczyków. Miała duże piersi, które obijały się rytmicznie o jej tors, jakby również tańczyły. Spojrzała Monice w oczy i uśmiechnęła się.
– Nazywam się Kala – powiedziała, dość wyraźnie, choć z akcentem, który brzmiał jakby ktoś mówił pod wodą. – Będę tłumaczyć. Dla ciebie.
Monika tylko zamrugała.
– Jesteś w wiosce K’Uk’Ori – ciągnęła Kala. – Oni są... dawnymi dziećmi ziemi. Kiedyś jedli ludzi. Teraz... tylko czasem. Tylko jak bardzo zasłuży.
Monika przełknęła ślinę, której nie miała.
– Ale ty... – Kala zmrużyła oczy. – Ty jesteś inna. Pachniesz jak coś, czego tu nie ma. Pachniesz jak... raj. Jak grzech.
Z tłumu wyłonił się mężczyzna. Nie był stary, ale jego twarz wyglądała na pokrytą tysiącem historii. Miał nos jak topór, oczy jak szczeliny między skałami i ciało jak wyrzeźbione z czerwonego drewna. Na głowie nosił coś w rodzaju korony z wyschniętych skrzydeł nietoperzy. W rękach trzymał coś, co wyglądało jak bęben i kastet jednocześnie.
Wódz.
Kala uśmiechnęła się krzywo.
– To wódz Nahak. Bardzo cię lubi.
Nahak podszedł. Powąchał Monikę. Z taką intensywnością, że aż się wzdrygnęła. Przyłożył nos do jej podbrzusza i wciągnął powietrze, jakby sprawdzał bukiet drogiego wina.
– Uhmm... – wymruczał głęboko. Powiedział coś w ich języku. Zbyt szybko. Zbyt dziko.
Kala przełożyła.
– Znalazł twoje... małe ubranko. Białe, delikatne. Podobno smakują lepiej niż przyprawione ryby.
Monika skrzywiła się. W głowie miała zamęt, ale gdzieś pod skórą zaczynało narastać coś, czego się nie spodziewała. Ekscytacja? Podniecenie? Czy to możliwe?
Nahak zbliżył się jeszcze bardziej. Palcami przejechał jej po udzie. Delikatnie, jakby sprawdzał świeżość mięsa. Przeraziła ją ta myśl. A może nie? Może była gotowa – na wszystko, byle tylko przetrwać?
– Powiedział, że jeśli smakujesz tak, jak pachniesz... zrobią z ciebie boginię. A bogini... nie zostaje zjedzona. Bogini dostaje świątynię.
Z tłumu ktoś krzyknął. Tłum się rozsunął. Dwóch mężczyzn przyprowadziło przed oblicze wodza coś w rodzaju nosidła – z liści bananowca, miękkich tkanin i futer. Nahak kiwnął głową. Kala skinęła do kogoś innego. Po chwili Monika została ostrożnie podniesiona – wciąż związana, wciąż naga – i przeniesiona na łoże. Niosło ją ośmiu wojowników. Pieśń wzmogła się, teraz brzmiała jak coś między jazzem a egzorcyzmem.
Wnieśli ją do jaskini. Wewnątrz było chłodno. Pachniało smołą, dymem i kadzidłami. Na ścianach migotały malunki — dzikie, chaotyczne, pełne kształtów przypominających języki, oczy, waginy i płomienie.
Tam, na kamiennym ołtarzu, położono ją. Kala usiadła obok i zaczęła smarować jej ciało czymś, co wyglądało jak stopione złoto. Pachniało wanilią, potem i pieprzem.
– To święty olej – szepnęła. – Tylko dla tych, którzy mogą przejść przez nocne drzwi.
– Jakie drzwi? – wyjęczała Monika.
– Drzwi do nieśmiertelności. Ale najpierw... musisz się odrodzić. Zostać złożona. W rytuale ciała.
Nahak zbliżył się. Zdjął z siebie przepaskę biodrową. Monika zobaczyła jego członek – nie tyle wielki, co inny. Ozdobiony. Z pierścieniem u nasady. Z czerwonymi znakami malowanymi tuż nad nim.
Rytuał się rozpoczął.
Nie był to gwałt. Nie był to seks. To było coś... pomiędzy. Dotykali jej. Kala szeptała modlitwy, całując jej brzuch. Nahak wchodził w nią powoli, jakby rozpoznawał wnętrze jej ciała jak mapę. Pieśń w jaskini narastała. Ciała ślizgały się po sobie. Monika czuła, jak jej zmysły rozpuszczają się w tej groteskowej, brutalnej symfonii.
W pewnym momencie wszystko się urwało. Dźwięk, ruch, wszystko.
W ciemności zostały tylko oddechy.
Nahak wyszeptał coś ostatni raz.
Kala uśmiechnęła się, głaszcząc Monikę po piersi.
– Jesteś teraz jedną z nas. Boginią smaku. Ciało twoje jest darem. A twój zapach będzie noszony przez wiatr.
Monika nie odpowiedziała. Gdzieś daleko za ścianami jaskini, usłyszała krzyk. Znany krzyk. Może Gabriele?
Może już było za późno.
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło. Może kilka godzin, może cała noc. Światło w jaskini było matowe i nierzeczywiste, pulsowało razem z oddechem ziemi. Leżała na posłaniu z liści i futer, pachnących piaskiem, dymem i potem. Skóra wciąż miała na sobie resztki świętego oleju, którym Kala ją namaściła. Wargi sromowe wciąż były spuchnięte, sutki nadwrażliwe. Nie potrafiła odróżnić zmęczenia od ekstazy.
Kala siedziała przy niej i karmiła ją drobnymi kęsami czegoś, co wyglądało jak surowe ryby marynowane w soku z dziwnych cytrusów. Potem podała jej długo gotowany owoc, między mango a figą, o miękkim, sączącym się miąższu. Smakował jak słodki sok z rajskiej łąki.
Monika jadła posłusznie, nie mówiła. Ciało mówiło za nią. Odpoczywała. Miała drżenia w udach. Czuła pulsowanie mięśni po nocy pełnej dotyku i gorąca. Pragnęła. Była zmęczona. Czuła się żywa.
W jaskini byli też inni. Trzech mężczyzn, młodych, nagich. Umięśnieni jak bogowie, z czekoladową skórą lśniącą od potu i oleju. Siedzieli w milczeniu. Pilnowali jej. Włożyli bronie za pasy ze skór i tkanin, ale Monika czuła, że nie były im potrzebne. Ich obecność wystarczała.
Spojrzała na jednego z nich. Był najbliżej. Młody, z twarzą dziecka i ciałem lwa. Ich spojrzenia się spotkały. Wtedy zobaczyła, że jego penis twardnieje. Powoli. Z długiej, luźno zwisającej liny stawał się rzeźbą. Monika poczuła ścisk w podbrzuszu. Jej ciało zareagowało natychmiast. Sutki zesztywniały. Oddech przyspieszył.
Chciała. Bardzo.
Ale nic się nie stało. Mężczyzna nie ruszył się. Patrzył tylko. Erekcja trwała, dumnie, jakby była świętym totemem. Kala tylko uśmiechnęła się pod nosem, jakby czytała w jej myślach.
W końcu pojawił się Nahak. Wódz. Przyszedł bez zapowiedzi. Jego stopy nie wydawały dźwięku, ciało poruszało się jak cień. Monika poczuła chłodny dreszcz, kiedy stanął nad nią. Spojrzał jej w oczy. Potem kiwnął tylko głową. Kala zrozumiała bez słowa.
Monika została wyprowadzona z jaskini. Nagi wódz szedł przodem, Kala obok, ona za nimi, prowadzona przez jednego z milczących wojowników. Szli przez wioskę, gdzie ludzie kłębili się jak w transie. Jedli, pili, szeptali do siebie, kochali się bezwstydnie w cieniu palm i podwieszanych koszy.
W centrum placu stało palenisko. A nad nim... garnek.
Ogromny. Złowieszczy. Wykuty z czarnego kamienia, z obręczą z kości. Bulgotał. Para unosiła się leniwie, pachnąc czymś mięsnym, pikantnym, egzotycznym. Przyprawy, cebula, korzenie, ryba... i coś jeszcze. Coś niepokojąco znajomego.
Monika zamarła. Nie potrzebowała tłumaczenia.
To był garnek na ludzi.
Nahak spojrzał na nią i powiedział kilka słów, melodyjnie, z uśmieszkiem. Kala przetłumaczyła, spokojnym głosem, jakby mówiła o pogodzie:
– Dziś zupa z twoich stóp.
Monika otworzyła usta. Ale nie krzyknęła. Nie miała siły. Nie ze strachu — z absurdu.
Kala zauważyła to. Uśmiechnęła się, prawie serdecznie.
– Nie zjemy cię, Moniko. Jesteś za cenna. Ale twoje stopy... pachną tak, że cała wioska chce je poczuć. Chcemy, by zupa smakowała tobą.
Z dwóch stron podeszli wojownicy. Ostrożnie podnieśli ją i posadzili na kamiennej ławie. Przed nią stanął wielki dzban z wodą. Obok – misa z olejami, listkami i miękkimi, pachnącymi gęstymi tkaninami.
Rozpoczęli rytuał mycia stóp.
Powoli, metodycznie, z uwagą godną liturgii. Woda była ciepła. Oleje pachniały cynamonem i czymś drzewnym. Monika poczuła jak jej ciało reaguje. Każde muśnięcie szmatki, każdy dotyk, każde dmuchnięcie — jak pieszczota.
Nahak uklękł. Wziął jej prawą stopę w dłonie. Powąchał. Pocałował opuszki palców. Monika wstrzymała oddech. Potem jego język przesunął się od pięty do kostki. Mimo siebie, zadrżała.
– Smakuje jak owoc. Jak bogini. – Tłumaczyła Kala, ale Monika nie potrzebowała słów. Czuła.
Jej stopy zostały ostrożnie zanurzone w gorącej zupie. Tylko do kostek. Płyn bulgotał, masował je bąbelkami i parą. Kręciła palcami, czując jak wszystko to przestaje być strachem, a staje się... ekstazą.
Zupa z jej stóp. Dla wioski. Dla kultu. Dla smaku. Dla zapachu.
Rytuał trwał.
Potem jej stopy wyciągnięto, osuszono pieszczotliwie, namaszczono, owinięto w pachnące płaty. Monika była pijana od doznań. Nahak spojrzał jej w oczy i szepnął jedno słowo. Kala uśmiechnęła się szeroko.
– Teraz jesteś „Ta, która nadaje smak życiu”.
Ludzie klękali, lizali ziemię, po której przeszła. I rzeczywiście, pachniała tak, że Monika czuła się jak bogini. Stopy pulsowały. Ciało było gęste od podniecenia, od szoku, od ekstazy.
Była cudzym rytuałem.
Była ich smakiem.
I wbrew wszystkiemu, wbrew Europie, moralności i lękowi...
Podobało jej się to.
Zupa z jej stóp okazała się nie tyle posiłkiem, co wydarzeniem. Cała wioska — a może raczej to, co Monika nazwałaby „komuną nudystów na kwasie” — jęczała z zachwytu. Każda łyżka bulionu wywoływała pomruki, trzaski języków, a niektórzy — to już przesada — padali na ziemię i tarzali się w liściach.
Wódz, potężny i łysy poza jednym, dumnie sterczącym warkoczem na czubku głowy, wznosił czarę w górę: — „Ha’kunaaa Mon’ikaaaa!” — wył z ekstazą, po czym wypił duszkiem i rozdarł swoją skórzaną spódnicę. Na szczęście nie miał pod nią nic więcej, więc do rozdarcia doszło w sensie symbolicznym.
Kala — jedyna postać, która wydawała się mieć dwa działające neurony — tłumaczyła z miną bibliotekarki z piekła rodem: — „Wódz mówi, że bulion z twoich stóp otworzył ich trzeci język... znaczy... trzecie oko. Otworzył też inne rzeczy, ale tego nie będę tłumaczyć.”
Monika westchnęła. Leżała nadal naga na legowisku utkanym z piór jakiegoś zdechłego pawia czy innego mutanta. Miała dość energii, by zamrugać.
— „Nie sądzisz, że to wszystko lekko wymknęło się spod kontroli?” — zapytała, raczej siebie niż Kalę.
Kala skinęła z uśmiechem: — „Nie martw się. Teraz czeka cię rytuał oczyszczenia. Będziesz czysta jak łzy dziewicy. Albo jak pierwsze mleko jaguara. Nie jestem pewna, które porównanie lepiej brzmi po waszemu.”
Pięciu nagich mężczyzn przyprowadziło ją nad rzekę. Mieli na sobie tylko naszyjniki z zębów i wyrazy twarzy, które mogły oznaczać „szacunek” albo „proszę mnie przytulić”. Jeden z nich, wyjątkowo wysoki i opalony na ciemnozłoto, nosił imię Uk’Tang. Monika natychmiast ochrzciła go w myślach „Tango”. Reszty nie zapamiętała — była zbyt zajęta analizą tego, że cała piątka wyglądała jak plakat reklamujący hormon wzrostu.
— „Dziś będziemy cię oczyszczać przed wielkim świętem,” powiedziała Kala, która — o dziwo — pojawiła się nagle obok niej, ubrana w coś, co wyglądało jak koronka ze skórki mango.
— „Co to za święto?” — zapytała Monika, pozwalając jednemu z mężczyzn szorować jej łydkę mydłem z rozgniecionych korzeni.
Kala odpowiedziała z uśmiechem: — „To Święto Smaku i Ciała. Obchodzone tylko raz na pokolenie. Legenda głosi, że pojawi się wtedy kobieta-bogini, której ciało przyprawia rzeczywistość.”
— „I padło na mnie,” mruknęła Monika. — „Nie wiecie nawet, ilu wegan mnie by za to znienawidziło.”
Mężczyźni myli ją z taką czcią, że przez chwilę naprawdę poczuła się jak święta. Każdy dotyk był ceremonialny, jakby przesuwali ręce po skórze bóstwa, a nie dziewczyny, która jeszcze niedawno próbowała się masturbować za krzakiem z tęsknoty za zatopionym wibratorem.
Gdy dotarli do karku, Tango zatrzymał się. Nachylił się i wypowiedział coś głębokim barytonem.
— „On mówi,” przetłumaczyła Kala, „że twoja szyja pachnie jak poranna rosa na wzgórzu miłości. I że nigdy nie czuł nic tak czystego.”
— „Powiedz mu, że jestem też świetna w smażeniu jajek.”
Wieczorem przy ognisku zebrało się całe plemię. Monika, owinięta czymś, co wyglądało jak peleryna z piór i skórek bananów, siedziała na drewnianym tronie przypominającym złoty sedes. Wódz przemawiał przez dobrą godzinę, machając rękami i chlapiąc na boki z ust.
Kala tłumaczyła z dokładnością dziennikarki śledczej:
— „On mówi, że twoje ciało to mapa. Twoje pachy to ocean, twoje kolana to święte wzgórza. Ale najważniejsze… najważniejsze jest centrum języka. To tam ponoć siedzi twoja prawdziwa moc. Twój smak to jak... jakby dusza świata przechodziła przez zmysły.”
Monika nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy zemdleć. Mimo całego absurdu, było w tym coś… hipnotyzującego. Nikt jej nigdy tak nie czcił. W Hollywood miała być tylko kolejną cycatą dziewczyną z prowincji, która trafi na castingi z napisem „nago, ale z emocjami”. A tutaj?
Była świątynią.
Przyprawą.
Boginią pełnego smaku.
— „Jakie są dalsze plany?” — zapytała ostrożnie, mając nadzieję, że nie znowu bulion z pięt.
— „Za trzy dni,” odpowiedziała Kala, „odbędzie się taniec przypraw. A potem... wybranie Strażnika Smaku. Będzie cię pilnował, dotykał i... smakował. To zaszczyt.”
— „Zaszczyt,” powtórzyła Monika, spoglądając na Uk’Tanga. No cóż. Mogło być gorzej.
Tamtej nocy spała na skórze leniwca (rzekomo magicznego), otulona pachnącymi ziołami. Znowu miała sny, w których zamiast głowy miała pęczek koperku, a jej sutki były skraplane sosem demi-glace. Ale nie czuła się już ofiarą — bardziej jak prowadząca program kulinarny w piekle.
Gdy obudziła się o świcie, Kala siedziała przy niej z liściem, na którym znajdowało się śniadanie: owoce, orzechy i coś, co wyglądało jak skrzyżowanie muszelki z pączkiem.
— „To przystawka przed dniem drugim oczyszczenia,” oznajmiła. — „Dziś zajmujemy się twoimi udami. Mówią, że tam znajduje się serce smaku.”
— „A potem co?” — zapytała Monika, przeciągając się leniwie. — „Zrobią ze mnie fondue?”
Kala uśmiechnęła się tajemniczo.
— „Nie. Ale może zrobimy z ciebie boginię, którą będą czcić przez pokolenia.”
— „Czyli… żadnych garnków?”
— „Nie… chyba że sama będziesz chciała.”
Monika spojrzała na słońce wstające nad palmami i pomyślała: Może ten amerykański sen przyleciał za mną jednak na wyspę. Tylko miał trochę inne przyprawy.
Stała naga wśród dymu, kadzideł i połyskujących od potu ciał plemiennych wojowników. Jej słowa, wypowiedziane z gniewem i pychą – „albo wszyscy, albo nikt nie skosztuje mojego ciała” – odbiły się echem po amfiteatralnym placu ceremonialnym. Wódz zamarł z uniesioną drewnianą łyżką. Strażnik Smaku syknął, jego usta rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu, ale nie uczynił kroku.
– Wielka mówi – przetłumaczyła Kala, padając na kolana. – Bogini stawia warunki.
Wódz uniósł brew. Dym z palenisk unosił się wokół, jakby próbował podsłuchać i ocenić ten śmiały akt. Cisza rozciągała się jak bananowa skóra – śliska, niepewna, groźna. Wreszcie wódz odłożył łyżkę, wstał i zbliżył się do Moniki.
– Smak twoich stóp był objawieniem – mówił powoli, Kala tłumaczyła każde słowo z nabożną czcią. – Dla ludu byłaś nie tylko daniem. Jesteś natchnieniem. Boską nutą. Nutą umami w bezsmakowej egzystencji.
– To dobrze – odparła Monika chłodno. – Ale nie będę prywatną przyprawą jednego napalonego łyżkarza.
Wódz zaśmiał się. Z mocą, która zatrzęsła bambusowymi wiatrołapami. Z głębi tłumu rozległy się śmiechy. Uroczysty Strażnik Smaku, wciąż zgięty w dramatycznym półukłonie, sapnął jakby go ktoś opluł.
– Niech będzie! – krzyknął wódz. – Święto Skórek Smaku odbędzie się już wkrótce. Bogini zdecyduje, komu podaruje swój aromat.
Tłum zareagował ekstazą. Tańce, śpiewy, a jeden starzec rzucił się na kolana i próbował polizać miejsce, gdzie wcześniej stała Monika. Natychmiast został odciągnięty przez dwóch młodzieńców i symbolicznie wychłostany liściem palmowym.
Tego dnia, po zapadnięciu słońca, Monika została zaprowadzona do rzeki. Jej strażnicy – pięciu nagich mężczyzn, niemal posągowo zbudowanych, których przyrodzenia mogłyby wystąpić w osobnym kalendarzu – prowadzili ją z nabożnością. Nie było już w nich tej zwierzęcej chciwości z pierwszego dnia. Teraz patrzyli na nią jak na źródło nadziei, jakby zupa z jej skóry miała uratować ich dzieci przed melancholią.
Przy rzece ceremonialnie zdjęli jej sznury. Monika uniosła głowę dumnie. Miała wrażenie, że wszystko to mogłoby się dziać równie dobrze w Paryżu, w jakimś alternatywnym domu mody o nazwie „Savage Haute Cuisine”. Jeden z wojowników uniósł misternie rzeźbioną kokosową muszlę i zaczął obmywać jej stopy. Drugi w tym czasie szczotkował jej włosy liściem o fakturze jedwabiu. Trzeci masował jej kark. Czwarty trzymał w ręku dzban z aromatyzowaną wodą z wanilią i czymś ostrzejszym – może chili. Piąty stał w bezruchu, wpatrując się w jej łono z taką czcią, jakby tam miał się narodzić nowy świat.
– Co to właściwie za święto? – zapytała Monika, gdy Kala dołączyła do niej nad rzeką.
– Święto Skórek Smaku. Raz w roku plemię wybiera istotę, która nadaje życiu nowy aromat. Wcześniej był to papajowy wojownik, ale zginął, bo miał zbyt mdły pot – Kala wzruszyła ramionami. – Ty jesteś... czymś więcej.
– Mam nadzieję, że nie zamierzacie mnie ugotować w całości na koniec tej imprezy?
– Nie. To byłoby bez sensu. Gdy się spalisz – nie zostaje nic na później. A ciebie chcemy konsumować subtelnie, z wdziękiem. Raz stopy. Raz zgięcie łokcia. Raz włosy – Kala uśmiechnęła się jak dziecko przed lizakiem.
Monika oparła się o skałę, dając się myć i masować jak egzotyczna bogini kąpieli. Wbrew wszystkiemu – a może właśnie przez to – czuła się spełniona. Nigdy nie traktowano jej tak poważnie, tak ceremonialnie. W Hollywood mogłaby co najwyżej grać „trup numer 4” albo „dziewczynę z pizzą w scenie 12”. A tutaj... była bóstwem smaku. I to bez udziału castingów.
Nad rzeką zapadł zmrok. Dym z ziół o zapachu cynamonu i czegoś przypominającego spalony por rozchodził się między trzcinami. Świerszcze grały jak na kokainie. Wszystko pulsowało, oddychało, pożerało zmysły.
Monika spojrzała w niebo. Gwiazdy nie przypominały tych znanych z Europy – układały się w dziwne symbole: garnek, język, stopa. Wszystko miało sens. Absurdalny, groteskowy sens.
– A jeśli odejdę? – zapytała nagle.
– Wszyscy umrą z nudów – odparła Kala bez zawahania. – I zaczną jeść siebie nawzajem. To się już zdarzyło. Dwa pokolenia temu.
Monika westchnęła.
– To może jednak zostanę. Ale pod jednym warunkiem...
– Jakim?
– Chcę własny tron. Z orzechów kokosowych. I codziennie rano masaż stóp. Tym – wskazała jednego z wojowników, który natychmiast się zarumienił, co wyglądało zabawnie, zważywszy na jego nagą, potężną sylwetkę.
Kala pokiwała głową z szacunkiem.
– Bogini zna swoją wartość. To dobrze.
Z głębi dżungli dobiegał śpiew. Zupa z wczoraj była dopiero początkiem. Teraz chcieli sosów. Sałatek. Dipów egzystencjalnych. A Monika? Monika zamierzała być ich szefową kuchni.
Na jej własnych zasadach.
Dzwony z muszli, zawieszone nad wejściem do wioski, uderzają o siebie w nieregularnym rytmie, który Kala nazywa „tętentem języków”. Dla Moniki brzmi to bardziej jak dźwięk nocy, gdy trzymasz głowę pod wodą i słyszysz własne serce z odgłosem narzędzi kuchennych w tle. Ubrana — a właściwie ozdobiona — jedynie w cienką girlandę z lśniących, śliskich liści przypominających rozciągnięte kawałki wodorostów, prowadzona jest przez dwóch kapłanów w kierunku wielkiego, rytualnego paleniska. Gar, który poprzednio przyprawiono jej stopami, teraz bulgocze niegroźnie, jakby w nim gotował się jakiś tropikalny rosołek filozoficzny.
Z każdej chaty wychodzą ludzie — pomalowani, nagrzani słońcem, w ekstazie rytuału, który dla nich oznacza coś więcej niż jedzenie. To celebracja życia, zmysłów, smaku, istnienia. I ona, Monika, Bogini Smaku, siedzi w środku tego wszystkiego z ironicznym uśmiechem w kąciku ust.
„Pamiętaj,” szepcze Kala, idąc przy niej, „ty nie jesteś mięsem. Jesteś przyprawą. I to najcenniejszą, jaką zna ta ziemia.”
Monika parska śmiechem. To wszystko jest zbyt absurdalne, by się bać. Zbyt gorące, zbyt kolorowe, zbyt nieprzyzwoicie realne.
Kapłani zbliżają się z chochlami ozdobionymi piórami tukana i drobinkami srebra. Woda w garnku sięga jej kolan. Jest ciepła — nie gorąca — przypomina luksusowy hotelowy basen w Tajlandii, w którym kiedyś się kąpała po konferencji. Zamykając oczy, pozwala, by rytm rytualnych okrzyków ją porwał.
„O Shulaaa… O Smako… O Bogini…”
Pierwsza chochla spływa jej po karku. Druga po łopatkach. Trzecia trafia w dolną część pleców i zjeżdża powoli po krzyżu, rozlewając się między pośladkami. Wszystko jest przerysowane, teatralne, ale zarazem zaskakująco sensualne. Nie ma w tym brutalności — tylko fascynacja, uwielbienie, metafizyka zmysłowości.
„Czy wasza zupa ma wystarczająco dużo ironii?” rzuca nagle Monika po polsku, półgłosem, do nikogo w szczególności. Kala słyszy, ale nie tłumaczy. Tłum pogrążony jest w szaleństwie smaku.
Kiedy siada w garnku, czując jak ciepło otacza jej ciało, odnosi wrażenie, że właśnie urodziła się na nowo. Cała ta sytuacja — to przecież totalna dekonstrukcja: zamiast być strawą, staje się kuchnią, pieprzem i bazylią tego absurdu.
Wielki rytuał dobiega końca. Zupa – wyrazista, bulgocząca, nabrzmiała aromatem jej ciała i niecodziennego zaufania – rozdawana jest w małych, ozdobnych czarkach wykonanych z połówek orzechów kokosowych. Nikt nie je jej łapczywie. Każdy podchodzi, kłania się w jej stronę i bierze tylko jeden łyk. To wystarcza, by pokręcić się w miejscu, rzucić w powietrze własną chustę, objąć kogoś i wykrzyknąć coś radosnego, niepojętego.
„Afrodyzjak,” mówi Kala z szacunkiem, siadając obok Moniki, która owinięta jest teraz w cienką lnianą tkaninę, mokrą i pachnącą bulionem. „Niektóre zupy nadają moc. Ty nadałaś ekstazę.”
Na placu zaczyna się taniec Skórek Smaku. Tańczą wszyscy — dzieci, starcy, wojownicy. Każdy trzyma w ręku fragment barwionej skóry — nie ludzkiej, oczywiście, lecz kolorowej, garbowanej rybiej skóry, na której zapisane są symbole z przepisami i cytatami z poprzednich Bogin. Jedna z tych skór, o barwie cynamonu, przypomina Monice fragment tekstu z reklamówki perfum: „Zmysł, który zmienia świat.”
Śmieje się.
Ten świat faktycznie się zmienił.
Gdy zapada zmrok, prowadzą ją z powrotem nad rzekę. Rytuał oczyszczenia. Pięciu młodych mężczyzn, których już zna z poprzedniego dnia — spokojnych, czujnych, o spojrzeniach nie chłopięcych, lecz doświadczonych — prowadzi ją w milczeniu. Tym razem nie ma w tym erotycznego napięcia, które ją wcześniej rozpraszało. Jest coś innego. Coś niemal… sakralnego.
Wchodzą razem do wody. Rzeka jest płytka, przyjemnie chłodna po całym dniu w słońcu. Jeden z nich, najbardziej umięśniony, z długimi włosami zaplecionymi w rzemyki, podaje jej naturalne mydło z wosku i korzeni. Inny myje jej włosy, masując skórę głowy. Jeden czyści jej ramiona, dwóch kolejnych z szacunkiem i uwagą usuwa resztki liści i resztek z rytuału.
Monika unosi się przez chwilę na wodzie, patrząc w górę, gdzie widać tylko niebo. Tysiące gwiazd.
W tej chwili nie ma strachu. Nie ma też absurdu. Jest tylko ona. I to plemię, które znalazło w niej coś więcej niż kobietę — znalazło smak.
„Co będzie jutro?” pyta cicho.
„Jutro,” mówi Kala, pojawiając się obok, „będziesz uczyć nas, jak gotować rzeczy świata, z którego pochodzisz. Nazywamy to Dniem Smażonej Wiedzy.”
Monika nie wybucha śmiechem. Uśmiecha się tylko szeroko, z zębami. W tym wszystkim jest jakiś sens. Albo przynajmniej pieprzna przyprawa do sensu.
Tego wieczoru Monika nie zasypia w chacie. Kala nalegała, by spała w Domu Przypraw — specjalnym, otwartym pawilonie z liści, pełnym woni. Każda z przypraw: gałka muszkatołowa, suszony korzeń mango, utarty bursztyn i kadzidło z żywicy drzewa Smoku Smaku (lokalna legenda), tworzą zapachowy kokon, który wciąga ciało w sen jak w gęstą, ciepłą mgłę.
I właśnie tam, pod baldachimem z moskitiery splecionej z błyszczącej trawy, nawiedza ją sen.
Nie jest to sen spokojny.
Widzi ich: pozostałych rozbitków. Kobieta z Francji, Jürgen i ten napalony makaroniarz. Mężczyzna w marynarce z plastiku, który całe dnie pisał coś w notesie. Oni wszyscy siedzą wokół ogniska — brudni, głodni, jakby minęły wieki. Ale coś w ich oczach błyszczy. Szukają jej. Wpatrują się w niebo, w dym, w ciemność. Ona jest w środku tego snu i nie może im powiedzieć, że żyje. Że gotuje. Że została zjedzona — w sensie symbolicznym.
— Monika…? — mówi cicho kobieta z Francji. — Czy jesteś naszym smakiem?
Monika próbuje odpowiedzieć, ale z ust wypływa tylko para. Aromatyczna. Anyżowa. Śniąca.
Budzi się nagle. Jakby w środku siebie.
Powietrze pachnie jak ciepłe mleko z kurkumą.
Nie jest sama. W półmroku widzi go: Ilan, jak nazwali go kapłani, młody wojownik, którego wybrała wcześniej — nie dla seksu, lecz z instynktownego zaufania. Jest nagi, jak wszyscy w tym klimacie, lecz tym razem coś się zmieniło. Jego dotyk — który wcześniej był służebny, obrzędowy — teraz ma w sobie coś ludzkiego. Czułego. Równoległego.
Klęczy u stóp jej posłania, masuje jej stopy z wielką uwagą, delikatnością niemal zawstydzającą. Dłońmi przesuwa po łukach jej stóp, naciska kciukami między palcami, sunie wzdłuż ścięgien, jakby znał ich drogę na pamięć. I choć jego ruchy są skupione, rytualne, raz po raz jego członek, twardy jak gałąź palmy po burzy, dotyka jej kostek, zewnętrznej części łydki, łagodnie zahacza o nią, nie próbując wejść — jakby był po prostu obecny, jakby mówił: ja też tu jestem.
Monika nie odsuwa nóg.
Nie dlatego, że pragnie seksu. Nie dlatego, że potrzebuje fizyczności. Ale dlatego, że ten dotyk — pełen zaufania, obecności i ciepła — nie domaga się niczego. Jest darem.
— Śniłam — mówi cicho, niepewna czy on rozumie jej język. — Że jestem tylko parą nad zupą. Że szukają mnie, ale nie wiedzą, że już nie jestem ta sama.
Ilan unosi wzrok. Nie odpowiada słowami. Całuje ją w kostkę. Jedną. Potem drugą. Jego twardy członek przesuwa się po jej podeszwie jak ciepły, aksamitny kij. Śmieszne to, trochę niewygodne, trochę piękne.
— Nie jesteś zupą — mówi niespodziewanie w jej języku. — Jesteś ogień, który ją gotuje.
Monika zasypia znowu. Tym razem bez snów. Jej stopy pachną kardamonem.
Dzień Smażonej Wiedzy.
Rano cała wioska gotuje się — dosłownie i w przenośni. Monika otrzymuje glinianą patelnię, kilkanaście lokalnych warzyw i dostęp do czegoś, co przypomina oliwę kokosową. Ma ich nauczyć: czym pachnie świat, z którego pochodzi.
— Co to będzie? — pyta Kala, z zapałem dziecka przed urodzinami.
— Smażone jajka — odpowiada Monika, z miną szefowej kuchni.
— Jajka? — powtarza tłum.
— Jajka. Z chilli. I z cebulą. I... no dobra — może być trochę mango.
Cała wioska stoi jak oczarowana, gdy tłuszcz zaczyna skwierczeć. Jajka przypominają lokalne żółtka, ale bardziej... słoneczne. Tłum patrzy, jak je rozbija, smaży, posypuje solą zebraną spod korzenia drzewa słonego. Kiedy dodaje plasterki mango i ostrą paprykę, w tłumie ktoś zaczyna płakać. Nie z bólu. Z tęsknoty za smakiem, którego nigdy nie znał.
Jeden z kapłanów mówi: — To nie potrawa. To wspomnienie, którego nigdy nie mieliśmy. A teraz je mamy.
Monika uśmiecha się. Patrzy na Ilana, który z odległości jednego spojrzenia obejmuje ją wzrokiem. I wie, że w tym całym absurdzie, smaku i dotyku — coś naprawdę się narodziło.
W samo południe, gdy słońce stało wysoko, a powietrze pachniało przypalonymi ziołami i potem świętujących ciał, kapłani otoczyli wielki, wykuty stół z czarnego drzewa. Jego powierzchnia była wygładzona przez lata rytuałów, jakby przesiąknięta historiami skóry, języków, potu i szeptów.
Monika weszła między nich naga — z liściastą szarfą zepchniętą z ramion, ledwie dotykającą jej ud. Skóra lśniła od olejku — kapłanki wcierały w nią wcześniej mieszankę wanilii, pieprzu i rozdrobnionych kwiatów o czerwonych płatkach. Pachniała jak nocne pragnienie.
Nie było już wstydu. Było tylko napięcie. Głęboka świadomość, że teraz wszystko, czym była — skóra, zapach, smak, oddech, szept — stanie się częścią rytuału.
Ułożyła się na stole. Nogi rozłożyła szeroko, tak jak uczono ją poprzedniego dnia. Biodra odsłonięte, łono wygładzone ręką kapłanki tuż przed ceremonią. Poniżej pępka — tuż nad wzgórkiem — spoczęło ciepłe, rozbite jajko. Żółtko parowało leniwie, białko powoli spływało w dół, zostawiając wilgotny ślad na jej skórze.
Ilan podszedł cicho.
Był nagi, jak nakazywał rytuał. Silne ciało, napięte mięśnie, spojrzenie skupione. Nie była to pożądliwość. To było oddanie. Głód... innego rodzaju.
Ukląkł. Dotknął ustami jej brzucha.
Monika wciągnęła powietrze. Powoli. Głęboko. Czuła, jak jego usta zbierają białko, jak język krąży wokół jej pępka, potem niżej, nie odrywając się od skóry. Żółtko mieszało się z zapachem jej ciała, a on... smakował. Nie tylko jedzenie. Ją. Każdą komórkę, każde drgnienie.
Kiedy jego język zszedł niżej, gdy dotknął łona, Monika jęknęła. Nie głośno — raczej jakby całe powietrze świata nagle z niej uleciało. Ilan wiedział, co robi. Lizał ją z oddaniem, jakby chciał wypić wszystko, co z niej wypływa. I pił.
Kapłani unieśli ręce. Kala recytowała wersy w ich dziwnym języku, ale Monika słyszała tylko swój oddech. I dźwięki ssania, mlaskania, wilgoci. Jakby jej łono było świątynią, a Ilan kapłanem.
Szło to głęboko. W niej coś pękało — nie w sensie bólu, tylko jakby rozkładało się na części. Jej ciało drżało. Biodra uniosły się. Dłoń chwyciła za krawędź stołu. I wtedy przyszła fala. Silna. Rozdzierająca. Orgazm, który wydawał się nie kończyć. Fala za falą.
Ilan nie przestawał.
Monika wrzasnęła. Tym razem głośno. A tłum... milczał. Patrzył. Klękał.
Bo kiedy jej ciało opadło na stół — mokre od jajka, potu i ekstazy — wszyscy wiedzieli jedno:
Wiedza została przekazana.
Nie słowem. Nie książką. Smakiem. Doświadczeniem. Ciałem.
Ilan chciał odejść — jeszcze raz spojrzał na Monikę, jakby nie wierzył, że naprawdę zasłużył na ten moment. Ale wtedy jej dłoń chwyciła jego nadgarstek. Silnie, zdecydowanie. Spojrzała mu w oczy, z tym swoim niepokojącym, błyszczącym spojrzeniem, w którym mieszała się dominacja i ekstaza.
— Jeszcze nie skończyliśmy, Ilan — powiedziała miękko, a jednak tak, że aż przeszedł go dreszcz. — W Dniu Smażonej Wiedzy, nikt nie odchodzi niedoprawiony.
Tłum ucichł, ale tylko pozornie. Setki oczu patrzyły. Szeptały liście, pękały kokosowe łupiny pod bosymi stopami. Światło ognia drżało na skórze Moniki, błyszczącej jeszcze od jajka i śliny. Jej ciało było ołtarzem — dosłownie i w przenośni.
Monika uklękła przed Ilanem, powoli, teatralnie, zmysłowo. Czuła, że jej ciało znów staje się centrum świata. Kiedy opadła na kolana, tłum westchnął — dźwięk był jak fala, jak westchnienie dżungli.
Nie było w niej wstydu. Było za to pragnienie, gorące i lepko-słone jak powietrze wokół. Ilan, z napięciem w całym ciele, już nie próbował się cofać. Był gotów — jego biodra drżały, penis sterczał, pulsując. Był młody, dziki i dumny — i Monika wiedziała, że to jego właśnie wybrała. Nie dlatego, że był pierwszy, ale dlatego, że smakował jak przyszłość.
Złapała go za biodra, spojrzała w górę, a potem powoli, bardzo powoli, zaczęła lizać jego podbrzusze, centymetr po centymetrze, aż w końcu językiem musnęła jego napięcie. Ilan jęknął, głęboko, nie jak chłopiec — jak wojownik, który właśnie pokonał bestię.
Zaczęła go ssać — nie gwałtownie, nie zachłannie. Robiła to jak rytuał. Jakby każdy ruch języka był zaklęciem. Wciągała go głęboko, czule, dokładnie. Język wodził w kółko, wolno i z premedytacją. A tłum… tłum jęczał razem z nimi.
Kapłani upadli na kolana. Dzieci zakrywały oczy, ale przez palce. Stare kobiety uśmiechały się jakby widziały powrót dawnej legendy. A Monika... Monika była czystą mocą.
Ilan wybuchł w niej — głośno, jak eksplozja. Monika nie cofnęła się. Przyjęła go. Każdą kroplę. Dławiła się, ale nie przerwała. Potem wytarła usta grzbietem dłoni i roześmiała się cicho, jakby właśnie odkryła nowy przyprawnik do egzystencji.
— Teraz... zupa będzie naprawdę pikantna — szepnęła.
I znów usiadła w garnku, w tej zupie, którą sama uświęciła.
Tłum krzyczał. Z nieba zaczął padać drobny, biały popiół — jakby nawet niebo chciało dodać coś od siebie do tej przyprawy świata.
I w tej jednej chwili Monika nie była już tylko ocalałą z katastrofy lotniczej.
Była legendą.
Po Dniu Smażonej Wiedzy nadszedł czas łagodnej codzienności. Choć nic na tej wyspie nie było naprawdę codzienne.
Monika zaczęła wprowadzać w życie coś, co mieszkańcy nazywali z nabożną powagą „Przepisami Bogini”. Nie chodziło tylko o jedzenie — każda potrawa była celebracją ciała, zmysłów i dzikiego, cielesnego spełnienia.
Rano uczyła kobiet, jak przygotowywać masło kokosowe z dodatkiem zmiażdżonego kwiatu wanilii i nasion szaleju – śliskie, aromatyczne, rozprowadzane po udach, brzuchu, piersiach – przed podaniem partnerowi. Wieczorami prowadziła mężczyzn przez „rytuał rozgrzewającej paelli”, gdzie zamiast ryżu i owoców morza głównym składnikiem był rozpalony dotyk i długie, powolne pocałunki na całym ciele partnerki.
Niektóre z tych sesji wyglądały jak lekcja gotowania. Inne – jak ekstatyczne, pełne jęków i zapachów misterium miłości, do którego przyglądano się w milczeniu lub z rosnącym pożądaniem.
Tymczasem jeden z młodych tubylców, Ejo — niemal przezroczysty chłopak o dużych oczach i zbyt uważnym spojrzeniu — każdego wieczoru znikał z wioski. Miał coś, czego nikt inny nie miał: starą łódź z silnikiem i jeszcze starszy powerbank, który zasilał niewielką kamerę szpiegowską ukrytą w czaszce małpy zawieszonej nad wejściem do domostwa Moniki.
Na wyspie wszyscy myśleli, że Ejo znika, by „kontemplować”. Faktycznie – odpływał do pobliskiego atolu, gdzie miał schowaną w skałach torbę z iPhonem, laptopem i anteną satelitarną. Każdej nocy, gdy gwiazdy tańczyły nad dżunglą, on montował filmik: Monika w zmysłowej pozycji, rozciągająca ciasto do rytuału „Penisowych Ravioli”; Monika liżąca palce z sosem, zmysłowo, jakby ocierała się o samą siebie; Monika prowadzona przez trzech tubylców w rytuale „Trzech Łyżek Mocy”.
Nazwy wymyślał sam. Dodawał muzykę. Słodką bossa novę albo dzikie afrykańskie bębny. Potem wstawiał je wszędzie:
– Instagram – fragmenty zakryte liśćmi, z ironicznymi opisami typu “Ethical Cuisine: when the cook is the altar”
– Facebook – zdjęcia Moniki w objęciach plemiennych wojowników, podpisane jako „projekt antropologiczny”
– OnlyFans – pełne sceny, z montażem pod erotyczną narrację
– FetLife – fragmenty najbardziej rytualne, podkreślające dominację, oddanie, rytuały kulinarnego BDSM
Internet oszalał. Nikt nie wiedział, kim ona jest. Hasztagi #GoddessOfTaste i #PriestessOfHeat wylądowały w trendach. Część ludzi była zachwycona, część oburzona. Ale nikt nie był obojętny.
A Monika? Nieświadoma, nadal głęboko zanurzona w żywiołach tej dziwnej, dzikiej społeczności, tworzyła kolejne rytuały:
– „Czekoladowe Usta” – gdzie masowała ciała kobiet gęstym musem z kakao, pieprzu syczuańskiego i cynamonu, a potem lizała palce jednej po drugiej, rozpalając je do granic.
– „Kaloryfer Rozkoszy” – gdzie mężczyźni próbowali potrawy z jej brzucha, a potem całowali ją w każdą linię mięśnia, w każdą krzywiznę.
– „Zupa Dotyku” – kąpiel w wonnych bulionach, gdzie ciało Moniki było głównym składnikiem smaku – nie przez ból, lecz przez obecność, przez to, co z niej spływało, gdy się zanurzała i… dotykała.
Ludzie uczyli się od niej wszystkiego: jak jedzenie może być seksem, jak seks może być jedzeniem. Jak dotyk języka, palców, ust może prowadzić do oświecenia — albo do rozkoszy, która ścina z nóg.
Ale w świecie za falami… ich życie już nie było tajemnicą.
Pojawiły się komentarze, memy, reakcje:
– “Czy ta kobieta naprawdę pieprzy się z tubylcami za zupę?”
– “Najbardziej etyczne porno ever.”
– “Ona robi z penetracji fermentację.”
– “GastroBDSM to nowa nisza.”
Monika nic o tym nie wiedziała. Jeszcze.
Mijały kolejne dni.
Monika eksperymentowała z plemieniem. Wynalazła sos z jęków, w którym ucierano dojrzałe owoce z resztkami jej potu. Powstał makaron ze smutku, tworzony tylko wtedy, gdy płakała ze wzruszenia. Jej stopy służyły do zagniatania świętych ciast, a piersi były formą miarki — jednostką objętości, która wyparła wszystkie inne.
Wieczorami odpływała. Nie fizycznie. Mentalnie. Jej świadomość dryfowała. Śniła o świecie, który zostawiła za sobą. O ekranach. O filtrach. O niekończących się lajkach. Ale nie wiedziała, że tamten świat… wcale o niej nie zapomniał.
Bo Ejo – młody mężczyzna z plemienia, który nie mówił wiele, ale zawsze miał błysk w oku. Codziennie zgrywał materiał na małe urządzenie, podłączone do satelitarnego łącza. Wysyłał. Regularnie. Cicho.
Na jego kontach w mediach społecznościowych pojawiały się obrazy. Najpierw niewinne. Tropikalna wyspa. Kobieta z Zachodu. Egzotyczne jedzenie. Potem więcej skóry. Więcej ciała. Obserwujący zaczęli pisać: #IslandGoddess, #FermentedDesire, #OnlyTasteSheKnows. A potem było już szaleństwo. Bo nikt na świecie nie widział takich rytuałów. Takiej kobiety. Takiego ciała, które stawało się składnikiem w kuchni cudów.
I właśnie wtedy, gdy fala zaczynała nabierać siły, wódz zawołał Monikę do siebie.
– Jest jeszcze jedna, która przeżyła – powiedział, a Kala przełożyła każde słowo z należną czcią. – Z krwi twojej katastrofy. Z twojej przeszłości.
Ilan ruszył. A potem wrócił, prowadząc dziewczynę. Daria.
Jej twarz była umazana kurzem. Brudna, ale piękna. Włosy w strąkach, dżinsy rozdarte, napięte na dużym tyłku, jakby każdy szew błagał o wybawienie. Gdy weszła do obozu, Monika poczuła, jak coś w niej zadrżało. Zazdrość? Wspomnienie? Pożądanie?
Daria nie odezwała się ani słowem. Tylko patrzyła. Tylko jej oczy mówiły wszystko: że wie, że widzi, że niczego nie rozumie, a jednocześnie rozumie za dużo.
Ejo już filmował. Nie twarz Moniki tym razem, lecz dżinsy Darii. Jej tyłek. Przód, tył, z boku. Kamera była niemal niewidzialna. Zdjęcia z nowymi hashtagami trafiały do sieci:
#FoundAnother, #DirtySurvivor, #DenimDesire, #BrutalBeauty
Daria siedziała na kamieniu u brzegu rzeki. Woda była ciepła, śliska od zawiesiny ziołowych wywarów. Obmywały ją ręce kobiet z plemienia — spokojne, precyzyjne, z szacunkiem. Kala, znająca już dobrze ciało i psychikę Moniki, teraz zajmowała się Darą. Delikatnie zsuwała z niej podartą bluzkę, a potem brudne dżinsy, przesiąknięte tygodniami tułaczki przez dżunglę. Nic nie było pospieszne ani brutalne. Ten obrzęd był dla nich święty — odnalezienie kobiety, która przetrwała, która mogła dzielić dar Smaku, było jak przyjście drugiego księżyca.
Monika patrzyła z dystansu. Uśmiechała się, ale nie bez emocji. Kiedyś, w świecie stali i ekranów, znała Darię jako tę bardziej zdystansowaną, wiecznie opanowaną dziewczynę z Sali odlotów. Teraz Daria klęczała naga w rzece, jej skóra lśniła od ziół i olejów, a oczy — choć zmęczone — miały w sobie coś nowego. Otwarcie. Gotowość.
— Jutro gotujemy razem — powiedziała Monika tego wieczora, kiedy siedziały przy ogniu. Kala tłumaczyła Darii słowa wodza, a potem gesty. Ejo, z pozoru milczący obserwator, ustawiał swoje miniaturowe urządzenie za liśćmi bananowca, rejestrując ciepło wieczornego światła na skórze dwóch kobiet.
Monika i Daria w kuchni, nawet tej prowizorycznej, wyglądały jak para performerów w kuchennym teatrze. Plemienne naczynia, korzenie, liście, dzikie przyprawy i jadalne kwiaty układały się w symfonię kolorów i faktur. Ruchy Moniki były pewne, miękkie, jej dłonie tańczyły nad ogniem, kroiły, mieszały, posypywały. Daria uczyła się od niej, a zarazem — wnosiła coś nowego. Odwagę nieprzewidywalności. Wrzuciła cały owoc do garnka, potem dodała krople oleju z egzotycznego orzecha, który zapłonął na powierzchni jak polana w kominku.
Tubylcy klaskali. Ejo nagrywał.
Internet, choć odcięty od nich fizycznie, eksplodował. Pierwsze zdjęcia — Daria w rytualnej kąpieli, Monika przy garze pełnym pary — pojawiły się jeszcze tej samej nocy. #BoginiSmaku, #KulinarnaProrokini, #NowaEwangeliaCiała — trendowały na każdym możliwym portalu. Instagram stał się galerią boskiego gotowania, Twitter kipiał od teorii spiskowych, a platformy erotyczne i lifestylowe toczyły bój o prawa do dystrybucji materiałów.
Nie chodziło już o nagość. Nie o to, co można było zobaczyć między udami Moniki czy na linii bioder Darii. Chodziło o coś innego — o transformację. O dziką szczerość ich obecności. O smak, który nie był tylko na języku, ale też w sercu i pod powiekami.
Z Nowego Jorku, Paryża, Szanghaju i Dubaju nadchodziły propozycje. Reklamy, kontrakty, propozycje współpracy z największymi szefami kuchni. Netflix chciał ich dokumentu. Pornhub – artystycznego partnerstwa. Vogue zamówił sesję zdjęciową. Michelin? Oficjalnie zastanawiał się, czy da się przyznać gwiazdkę komuś, kto nie posiada restauracji, ale przemienia własne ciało w rytuał kulinarnego wtajemniczenia.
Tymczasem Monika i Daria smażyły naleśniki z pyłu korzennego i płatków z dzikiej orchidei. Plemienni mężczyźni i kobiety ustawiali się w kolejce, każdy z glinianą misą w dłoniach, każdy z uśmiechem jak dziecko na święta. Kiedy Daria nałożyła komuś porcję i uniosła kącik ust w półuśmiechu, mężczyzna ukląkł przed nią i ucałował brzeg misy, nie jej ręki. Nikt ich nie traktował jak mięsa. Przeciwnie — były naczyniami sensu, boginiami, które przemieniały pokarm w coś więcej.
— Czy one są prawdziwe? — pytano pod postami.
— Czy to performance?
— Czy to religia?
Monika, choć nie wiedziała jeszcze, co szykuje Ejo, zaczynała czuć, że coś się zmienia. Daria nie była już tylko towarzyszką. Była cudem odnalezionym pośród chaosu. Partnerką w tej nowej, dziwacznej liturgii zmysłów. A cały świat — ich nieproszoną, podglądającą publicznością.
Gdy wieczorem siedziały razem, popijając napar z liści, których nazwy nie potrafiły wymówić, czuły coś więcej niż zmęczenie. Czuły sprawczość. Po raz pierwszy od katastrofy — nie były ofiarami losu, ale jego kapłankami. Ich ciała, ich przepisy, ich śmiech i pot – wszystko stawało się paliwem dla nieznanego kultu smaków, którego nawet one nie rozumiały do końca.
A za ekranem Ejo – tysiące komentarzy. Miliony wyświetleń. I niepokojące wiadomości od mężczyzn i kobiet, którzy chcieli czegoś więcej. Którzy czuli, że smak to za mało. Że chcą dotknąć. Posiąść. Wysłać prywatne odrzutowce, by je zabrać.
Ale Monika i Daria były daleko. Na wyspie, gdzie wszystko miało inny rytm. Inny cel.
Jeszcze nie wiedziały, że granica między rytuałem a obsesją zaczyna się rozmywać.
Para unosiła się znad wielkiego gara niczym woń wspomnień, obietnic i niepojętej bliskości. Monika stała już zanurzona po uda w aromatycznym wywarze. Z zamkniętymi oczami oddychała powoli, jakby rytm jej serca dostrajał się do pradawnego pulsu wyspy. Otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy poczuła ciepły dotyk czyjejś dłoni. To Daria, już obmyta i owinięta jedynie w cienką tkaninę z liści, ostrożnie weszła do wody. Ich spojrzenia skrzyżowały się – nie było w nich ani wstydu, ani niepewności. Tylko ciche zrozumienie. Po drugiej stronie wyspy świat pękał z zachwytu, nie rozumiejąc nawet, czego był świadkiem.
— Gotowa? — zapytała cicho Monika, a Daria tylko skinęła głową.
Kapłani zaczęli powoli dodawać przyprawy. Jedna z nich – różowe płatki przypominające kwiat lotosu – opadały na powierzchnię wody i rozpuszczały się niczym wspomnienia dawnych żyć. Ejo, jak zawsze czujny, stał z boku. Nie przeszkadzał. Nagrywał. Wiedział, że to, co dzieje się w tym garnku, da mu sławę. Czuł, że ta kradziona pornografia to coś świętego. Rytuał. Połączenie dusz poprzez smak, zapach i ciepło ciał. Zupa Bogini była misterium.
Monika uniosła dłoń i musnęła policzek Darii. Ta odruchowo zamknęła oczy, jakby dotyk kobiety przynosił ukojenie. Potem ich usta spotkały się w pocałunku – nieśmiałym, ale prawdziwym. Woda wokół nich zafalowała. Kilka kobiet z plemienia, w tym Kala, zaczęło nucić coś na kształt pieśni – niskiej, pulsującej, przenikającej do krwi. Ich dotyk nie był już tylko fizyczny. Był jak gotowanie: powolne, rozważne, warstwowe. Smaki układały się w nich nawzajem. Daria gładziła ramię Moniki, ta przesuwała dłonią po jej talii, pośladkach, między nogami. Jakby chciały nawzajem siebie odczytać, składnik po składniku.
Kapłani nie patrzyli. Tłum nie wiwatował. Cała wioska zamarła w ciszy – kontemplując. Dwa kobiece ciała nie były tu przedmiotami. Były składnikami życia, naczyniami ducha. Daria wplotła palce w mokre włosy Moniki, a ich czoła zetknęły się w geście głębokiej jedności. Woda – ciepła, parująca – oplatała je niczym wspólna aura. Płynęły razem, w zupie, w rytmie świętego bulgotu i dzikiego jak ta wyspa orgazmu.
Po godzinie zupa była gotowa. Nie do zjedzenia – ale do przekazania. Monika i Daria wyszły z niej powoli, jakby z łona samej Ziemi. Ich ciała błyszczały, skóra nasiąknięta przyprawami i czułością. Płótna z liści znów spowiły ich biodra. Kiedy przechodziły obok ognia, tubylcy kładli dłonie na sercach i pochylali głowy. Nawet Ejo na moment opuścił kamerę.
Tej nocy nie było transmisji. Nie było nowych postów, choć wiadomości od agentów, producentów i milionerów nie przestawały przychodzić. Ktoś oferował prywatną wyspę. Ktoś inny studio w Los Angeles. Jeszcze inny: „Niech tylko zechcą gotować raz w tygodniu u mnie w programie. Czek wyślę pusty, niech wpiszą kwotę”.
A Monika siedziała na skale z Darią i trzymała ją za dłoń.
— Wiedziałam, że tu jesteś — powiedziała.
— A ja... że mnie znajdziesz — odpowiedziała Daria, patrząc w ogień.
Gdyby Monika i Daria miały dostęp do Wi-Fi, pewnie zdziwiłyby się, że ich konto @BoginiSmaku przebiło miliard obserwujących. Tymczasem one wciąż żyły w rytmie wyspy – śniadania z liści bananowca, gotowanie na kamiennym palenisku, wieczorne kąpiele w lagunie. Internet był gdzieś daleko, a one... były tu.
Daria coraz lepiej odnajdywała się w kuchni pod gołym niebem. Miała świetną rękę do fermentacji, intuicję w przyprawach i odruchową czułość wobec każdego składnika. Monika obserwowała ją z uznaniem – i czymś więcej. Między nimi rosła delikatna nić zaufania i bliskości, której żadna nie próbowała jeszcze nazwać.
Codziennie gotowały coś nowego. Raz była to zupa z kwiatów i imbiru, innym razem gliniane pierożki nadziewane ziołami, które rosły tuż przy brzegu. Gotowanie stawało się dla nich rytuałem – nie obowiązkiem, a radosną celebracją. Pachniały przyprawami, potem, słoną wodą i śmiechem.
Tymczasem Ejo, ich niepozorny towarzysz, wciąż nagrywał. Przez miesiąc zbudował system transmisji, który był cudem improwizacji: panel słoneczny z odzyskanych luster, wzmacniacz z puszek po owocach i kamerka, która nagrywała wszystko, dzień po dniu. Nikt mu nie przeszkadzał – bo nikt nie wiedział.
W rzeczywistości Monika i Daria były już wszędzie.
Instagram? Zawiesił się kilka razy od zbyt wielu polubień.
YouTube? Ich filmy analizowano na uniwersytetach kulinarnych.
Fetlife? Hashtag #BoginiSmaku miał więcej wyświetleń niż #LatexQueen.
TikTok? Każdy chciał ugotować „Zupę Dotyku”.
Netflix? Szykował dokument z Morganem Freemanem jako narratorem.
Disney? Zaproponował musical w wersji jazz-fusion.
Agencje celebryckie z Los Angeles i Tokio licytowały się, kto pierwszy „znajdzie” te dwie kobiety. Tymczasem one... piekły dzikie chlebki i łapały się za ręce przy rozpalaniu ognia.
Świat ich kochał. Ale one jeszcze o tym nie wiedziały.
Wiedziały natomiast jedno: że codzienne gotowanie we dwie, spojrzenia nad wrzącym garnkiem, ciepło dłoni w dłoni – to nie był tylko smak. To był dom. I nieważne, czy oglądało je pięć miliardów ludzi, czy nikt. Na wyspie miały wszystko, co naprawdę się liczyło.
Minął ponad miesiąc, odkąd Monika i Daria, zanurzone w tajemniczym rytmie wyspiarskiego życia, gotowały, śmiały się i odkrywały siebie na nowo. Stały się nie tylko częścią społeczności, ale wręcz symbolem nowej epoki – epoki Smaku, zmysłowości i odnowionej kobiecej siły. Miejscowe święta zyskały nowe znaczenie – nie jako rytuały podporządkowania, ale celebracje ciała, wspólnoty i życia.
Nie wiedziały, że tysiące kilometrów dalej ich imiona – „Bogini Smaku” i „Strażniczka Aromatu” – rozbrzmiewają już nie tylko w mediach społecznościowych, ale i w największych redakcjach świata. Agencje PR, wydawnictwa i wielkie korporacje toczyły między sobą wojny, licytując się, kto pierwszy dotrze do bohaterek z kontraktem. Ich wizerunek stał się ikoną: czasem boską, czasem bluźnierczą, ale zawsze fascynującą.
Tymczasem Ejo – młody, chudy jak kijek chłopak, który nigdy nie pasował do reszty plemienia – codziennie zanosił się śmiechem. Jego sprytne urządzenie, zasilane słońcem i ukryte wśród liści, działało bez zarzutu.
Filmował wszystko. W dzień – jak gotują zupę z miłością, radością i pomysłowością. Jak śmieją się, doprawiając bulion kwiatami orchidei i nektarem z dzikiego mango. A nocą – jak w tańcu rozpalonych ciał oddają się sobie nawzajem lub wtapiają się w pulsujące rytmy wspólnoty.
Na TikToku, Instagramie, Redditach, a nawet w ciemniejszych zakamarkach sieci, pojawiały się kolejne fragmenty. Niektóre piękne i inspirujące. Inne przekraczające granice. Jeszcze inne… brutalnie intymne.
Monika i Daria żyły jak w baśni, której rytm nadawały przyprawy, dotyk i śmiech. Ale świat zewnętrzny już łomotał do ich drzwi – bez pytania, bez pukania.
Pewnego ranka Ilan, z zasępionym wyrazem twarzy, odnalazł Monikę nad rzeką. Miał coś na sumieniu. Był blady, jakby sam połknął coś trującego. Próbował coś powiedzieć, ale słowa więzły mu w gardle.
— Co się dzieje? — zapytała łagodnie, susząc włosy na wietrze.
Zamiast odpowiedzieć, wręczył jej coś owiniętego w liść bananowca. Małe urządzenie. Telefon.
— To… przyleciało z nieba — powiedział tylko, nie będąc świadomym, czym jest dron.
Monika zamarła. Uruchomiła ekranik. W kilku kliknięciach odkryła świat, który kipiał jej imieniem.
„BoginiSmaku osiąga 1,2 miliarda followersów!”
„Nowe przecieki z rajskiej wyspy – są prawdziwe!”
„Tajemnicze erotyczne rytuały – czy to sekta?”
„Poznajcie Monikę i Darię – kulinarno-zmysłowe prorokinie naszych czasów!”
I jeszcze bardziej niepokojące…
Wideo. Ich. Gdy kochały się w zupie. Gdy pieściły Ilana. Gdy całe plemię tańczyło w ekstazie wokół nich.
Głos Moniki zadrżał.
— To ktoś filmował… bez naszej wiedzy?
Ilan skinął głową. — Ejo. On ma całą jamę jakiegoś dziwnego sprzętu.
Daria, która dołączyła chwilę później, wzięła urządzenie do ręki i zaczęła przeglądać kolejne nagrania. Jej oczy początkowo były szeroko otwarte z niedowierzania. Potem ściśnięte ze złości. W końcu – roziskrzone bólem.
— Wykorzystał nas. Pokazał nasze ciała. Naszą miłość. Jak… show. A wszyscy klaszczą.
Tego wieczora nie było święta. Nie było zupy. Tylko ogień i milczenie.
Monika usiadła na środku placu rytualnego, naga jak zazwyczaj, ale tym razem nie z dumą – a z determinacją.
— Jeśli świat chce mnie poznać — powiedziała głośno, by wszyscy słyszeli — niech najpierw dowie się, czym jest zgoda. Nie jestem produktem. Nie jesteśmy treścią do sprzedania. My jesteśmy Boginiami Smaku nie dlatego, że ktoś nas pożąda. Ale dlatego, że umiemy nadać życiu smak.
Daria stanęła obok niej, wciąż ubrana w wyspiarską tkaninę z kwiatów, z zaciśniętymi pięściami.
— A jeśli ktoś chce robić z nas pornografię bez naszej wiedzy — niech sam stanie na środku i pokaże światu, czym jest wstyd.
Plemię patrzyło w ciszy.
Ejo próbował się wymknąć. Ale tym razem – nie było ucieczki.
W ciemniejącym świetle ognia, gdy rozgrzane kamienie wokół placu rytualnego zaczęły pękać cicho z ciepła, atmosfera była gęsta od milczenia i napięcia. Ejo, który przez ostatnie tygodnie z ukrycia manipulował światowym wizerunkiem Bogini i jej wybranki, próbował wymknąć się w stronę dżungli. Próbował – to słowo klucz.
Dwóch młodych wojowników, którzy wcześniej chichotali z jego internetowych popisów, teraz bez słowa zagrodziło mu drogę. W trawie za nim błysnął porzucony smartfon – nadal transmitujący na żywo.
Zaciągnięto go na środek placu. Chudy, z rozwianymi włosami, ubrany tylko w rozciągnięty T-shirt z logo WiFi i krótkie szorty, które zsunęły się mu niemal do kolan. Nie wyglądał jak geniusz technologii. Bardziej jak zagubiony student, który trafił na niewłaściwy festiwal.
Daria wyciągnęła telefon. Monika – kamerę. I teraz to one filmowały.
— Dzień dobry, Ejo — powiedziała Monika z gorzkim uśmiechem, patrząc prosto w obiektyw. — Przedstaw się światu. Tym razem naprawdę.
Ejo spocił się natychmiast, jakby ktoś go polał wrzątkiem. Próbował coś powiedzieć, ale tylko bełkotał.
— Nic? — Daria uniosła brew. — Żadnego tekstu? Żadnego kontentu? Żadnego hashtagu?
Monika pstryknęła mu zdjęcie. Z fleszem. Potem Daria zrobiła selfie, na którym Ejo siedział za nią skulony, z oczami wbitymi w ziemię.
Zdjęcie trafiło na Instagrama BoginiSmaku z prostym podpisem:
„Kiedy kradniesz czyjeś ciało, a nie masz nawet własnego kręgosłupa. #RealFace #NieBądźEjo”
I stało się coś niezwykłego.
W ciągu kwadransa zdjęcie zebrało milion komentarzy.
„A to ten, co myślał, że kobiety to content 😂”
„Zróbmy z niego influencera – antybohatera internetu!”
„Hashtag #EjoToNieBożyszcze już trenduje w 34 krajach”
„Brak klaty, brak klasy, brak zgody – pełen pakiet!”
Jeden z popularniejszych komentarzy brzmiał:
„Ciało kobiety to nie clickbait. Twarz Ejo – też nie. Ale przynajmniej wiadomo, kto jest kim. 👑🔥”
W ciągu kolejnej godziny konto Moniki eksplodowało. Nie tylko liczbą obserwujących, ale też jakością treści. W krótkim wideo opublikowanym jeszcze tej nocy, Monika i Daria wyjaśniły wszystko – co się wydarzyło, jak zostały zmanipulowane, jak wyglądała ich nieświadomość. Opowiadały nie tylko o zupie i zmysłach, ale też o granicach i prawie do decyzji. Zgodnie. Wspólnie. Z siłą.
Na koniec materiału, Monika spojrzała prosto w obiektyw:
— To, co nas spotkało, spotyka wielu. Tylko że my mamy głos. I teraz z niego skorzystamy.
Daria dodała cicho:
— A Ejo? Ejo sobie trochę odpocznie od zasięgów.
Następnego dnia Ejo został wysłany w podróż do innej części wyspy. Daleko. Tam, gdzie nie ma internetu. Tylko kury, glina i bardzo dużo czasu na przemyślenia.
Minęły trzy miesiące od dnia, w którym Ejo został wysłany na internetowy detoks. W międzyczasie Monika i Daria, wspólnie z tubylcami i grupą technicznych zapaleńców z zachodniego wybrzeża wyspy (którzy od lat próbowali złapać WiFi, ale złapali sens życia), stworzyły Społeczną Kampanię #ZgodaNaWszystkoNie.
W ich komunikatach nie było moralizatorstwa. Było za to dużo szczerości, ciepła i kuchennych metafor.
— Bo to, co gotujesz, to twoje danie. Ale to, co nagrywasz, musi być wspólnym wyborem — mówiła Daria w jednym z viralowych filmików, stojąc z wielką chochlą przy ogniu.
Ich spoty oglądano w szkołach i na festiwalach. Slogan „Nie bądź Ejo. Zanim klikniesz, zapytaj.” trafił na koszulki, kubki, a nawet podkładki pod myszki.
Wtedy właśnie pojawił się on. Jacht.
Ogromny, lśniący, absurdalnie niepasujący do kolorów tej ziemi. Kapitan był siwym, opalonym człowiekiem z głosem jak szeptana umowa handlowa. Przywiózł ofertę, której nie sposób było zignorować:
— Monika, Hollywood chce cię. Chce tej historii. Chce ciebie. Ale jako bohaterki, nie trofeum. Scenariusz? Film o gotowaniu, ale… o duszy. O smaku życia. Chcą, byś zagrała siebie.
Daria spojrzała na nią tylko raz. I wystarczyło. Nie było dramatu. Nie było rozdzierania szat. Była tylko cisza przy ognisku, uścisk dłoni i słowa:
— Jedź. Ale wróć.
Monika wsiadła na pokład w lnianej sukni. Z torbą pełną suszonych ziół, telefonem odłączonym od sieci i uśmiechem, który nie był ani zwycięski, ani smutny. Był prawdziwy.
Film „Bogini Smaku” miał premierę w Nowym Jorku, Cannes i – ku zaskoczeniu wszystkich – w jednej z chat na wyspie, gdzie mieszkańcy siedzieli na matach i chrupali kukurydzę, którą Monika wcześniej osobiście zasadziła.
Film był hitem. Nie dlatego, że był skandaliczny. Przeciwnie — był mądry, piękny i prosty. Miał smak.
Monika pojawiła się w wywiadach, ale nigdy nie zrobiła z siebie celebrytki. Nie zapomniała, że gotowanie zaczęło się od głodu – nie zasięgów.
Gdy zdjęcia się zakończyły, wróciła. Bez szumu. Bez fleszy. Tylko z nowym nożem kuchennym i jedną nową przyprawą, którą odkryła w Ameryce. Pachniała dziwnie. Ale Daria się ucieszyła.
Na wyspie wszystko było tak samo. Tylko ludzie jakby częściej pytali siebie nawzajem o zgodę. Nie tylko przed kamerą.
I tylko stary Ejo, który gdzieś tam lepił garnki z gliny, czasem z podziwem zerkał w stronę gór, skąd dochodziły zapachy duszonego manioku i śmiech kobiet.
– Może nakręcimy film? – rzuciła Daria, przeciągając się leniwie na wiklinowym leżaku, z którego zwisał świeżo zerwany liść papai. – Mamy Ilana, kilku innych muskularnych tubylców... To mogłaby być niezła produkcja.
Monika uniosła brew. – Film? Taki jak te, co Ejo wrzucał na lewo?
– No... Tylko tym razem bez szpiegowania, bez krzywdy, z kontrolą. My reżyserujemy. My wybieramy kadry. Zero obleśnych montażystów zza biurka – odpowiedziała Daria, uśmiechając się z figlarnym błyskiem w oku.
Monika parsknęła śmiechem i sięgnęła po kokos z różową słomką. – I po co mamy nabijać komuś kieszeń? Mamy przecież kamerę, mamy konta, mamy publiczność. Cały świat nas kocha. Możemy to zrobić same, po swojemu. Bez cenzury, ale z klasą.
Obie wybuchnęły śmiechem tak donośnym, że spłoszyły flaminga, który próbował wdrapać się na blat kuchenny.
W tle bulgotał wielki gliniany gar Zupy Bogini – pachniał przyprawami, świeżymi ziołami i... jakąś dziwną nutą ekstazy. Ilan mieszał chochlą z niemal religijnym uniesieniem, mamrocząc pod nosem hymn na cześć świeżych warzyw i oliwy z awokado.
Tego wieczoru nikt nie był już tylko ocalałym z katastrofy, tubylcem czy intruzem. Każdy był częścią tego dziwacznego, zmysłowego i nieco absurdalnego uniwersum, gdzie gotowanie mieszało się z odkrywaniem siebie, a każda łyżka zupy smakowała jak decyzja, że życie warto przyprawiać odważnie – i według własnego przepisu.
Gdy nad wyspą zapadł zmierzch, a niebo przecięła pierwsza gwiazda, Monika spojrzała w jej stronę i szepnęła:
– Wróciłam. Ale tym razem z wyboru.
Koniec.
(A przynajmniej do następnego bulgnięcia w garnku.)
2 komentarze
Pumciak
Niech w tym garnku bulgocze jak najczęściej
Pumciak
Masz wspaniałom fantazje i potrafisz przelać to na papier gratuluje jestem zachwycony tym opowiadaniem