Kiedy zauważyłaś ich brak? – zapytałbyś. Zapytałbyś? Pewnie tak. Spojrzałabym wtedy na Ciebie uważnie, szukając drwiny w twoich oczach. Znalazłabym? Pewnie nie, bo wtedy nie opowiedziałabym o nich.
Byłam pewna, że cały czas są. Przycupnęłam przecież tylko na chwilkę. Chciałam odpocząć, zresetować się, złapać oddech. Wszystko wokół wykańczało mnie. Wcześniej ktoś zawsze był, dbał. Potem jedno, ostatnie spojrzenie, jeden gest i lecisz. Przed tobą wielki, niebezpieczny świat, pod tobą twarde i bolesne dno. Musisz frunąć ku słońcu, odważnie, pięknie, bez żadnych potknięć czy przystanków. Ktoś z tyłu krzyczy, żebyś leciała szybciej. Z przodu odwraca się i szydzi z powolności twoich ruchów.
Bałaś się? – zapytałbyś. Nie, nie bałam – okłamałabym Ciebie i siebie. Przecież każdy ma prawo do chwili odpoczynku. Czy Ty nigdy nie miałeś gorszego dnia? – uniosłabym się. Jednak po chwili spojrzałabym przepraszająco i mówiłabym dalej.
W gniazdku było przytulnie, ciepło, cicho. Szłam spać bez stresu, wstawałam bez strachu, szłam spać, wstawałam, szłam. Każdy dzień powtarzalny, monotonny, dokładnie zaplanowany. Przygotować posiłek, czekać, przygotować posiłek, czekać, czekać. Dużo było tego czekania, aż on przyleci. Piękny, majestatyczny, z łupem złapanym w całodziennym polowaniu. Z jednej strony zazdrościłam mu i współczułam. Marzyłam o pełnym dumy powrocie. Jednak bałam się samych łowów. Jeślibym poległa? Jakby zareagował on, jakbyś zareagował Ty? Znowu zbadałabym wyraz twojej twarzy. Skanowałabym ją dokładnie w poszukiwaniu pogardy. Zauważyłbyś to, uspokoił uśmiechem, ukoił łagodnością spojrzenia, przekonał lekkim pochyleniem w moją stronę.
Rozumiem – powiedziałbyś spokojnie. – Myślę, że wszyscy tak się czasem czujemy. Uwierzyłabym Ci.
On o wszystko zadbał, nic ode mnie nie wymagał. Był nawet duży otwór, przez który podglądałam świat. Mogłam przypatrywać się, ale nie musiałam angażować. Podchodziłam tylko na paluszkach, po cichutku i podziwiałam. Kiedy zrobiło się niemiło, wycofywałam, chowałam w moim mięciutkim posłaniu. Okrywałam się szczelnie i marzyłam. Latałam najszybciej ze wszystkich, zawsze pierwsza, najwspanialsza, niepokonana. Reszta patrzyła na mnie z mieszaniną zazdrości i podziwu. Ja, właśnie ja, byłam dumą tego świata. Egzystowałam jakby w półśnie. Byłam pewna, że już jutro rozpocznę lot ku sławie. Dopóki nie zauważyłam, że...
Przerwałabym nagle, pod naciskiem wewnętrznego buntu. Coś chwytało mnie za gardło, wysysało powietrze z płuc. Powiedz mi – powiedziałbyś. Jednak nie słowami, nie, na to byłbyś zbyt mądry. Wiedziałbyś, że słowa mnie przestraszą, zagonią z powrotem do dziupli. Wyraz twoich oczu, delikatnie oderwałyby ręce zasłaniające usta.
Był przeddzień jutra, wstałam od moich marzeń. Czekałam na niego. Przyleciał jak zawsze, jednak patrzył jak nigdy. Dotychczas mierzył mnie dumnym, zadowolonym wzrokiem zdobywcy. Przybiegałam do niego, puszyłam piórka i szczebiotałam radośnie. Byłam najpiękniejszym klejnotem w jego kolekcji. Jednak tym razem było inaczej. Odepchnął mnie z odrazą, spojrzał z obrzydzeniem, na moją twarz, figurę, na..., na nie. Poczułam ogromny strach, wszechogarniające przerażanie. Wtedy postanowiłam, że jutro właśnie nadeszło i czas odlecieć. Podeszłam do skraju dziupli, wzięłam głęboki oddech, rozłożyłam skrzydła i...
Nie potrafiłabym powstrzymać łez, wylałyby się fontanną za wiele lat skrywanego żalu. Nie miałbyś nic przeciwko nim. Wiedziałbyś, że były niezbędne w tej scenie, w tym ostatnim akcie.
...skrzydeł już nie było. Przepraszam, były, jednak bezużyteczne, obrzydliwe, przerażające. Zwisały złowrogo, czarne, nagie szkielety, bez piór. Nie mogłam odlecieć, nie mogłam. Zrozpaczona uciekłam, w poszukiwaniu ukojenia, do mojego legowiska. Właśnie wtedy, pierwszy raz, je ujrzałam. Były wszędzie, tworzyły zbity biały puch, pod którym tak chętnie chowałam się. Moje pióra, moje białe, piękne, błyszczące pióra. To nimi usłane było, tak bezpieczne dotąd, gniazdko. Taką cenę żądał los za życie bez strachu. Jedno pióro za każdy dzień.
Czarny, ciężki szkielet moich skrzydeł, ciągnąłby mnie do ziemi, garbiąc moje plecy. Oczy czerwone od łez i ogromne od nieustannego przerażania, powiedziałyby Ci, że skończyłam. Wstałbyś powoli, podszedłbyś do mnie i pogłaskał delikatnie po łopatkach. Czujesz – powiedziałbyś cicho, łagodnie. – Nie ma szkieletów, skrzydła cały czas są, piękne, potężne, zdolne do najbardziej spektakularnych lotów. Musisz tylko w nie uwierzyć, podejść do krawędzi i skoczyć. Powiedziałbyś? Może tak, a może zaśmiałbyś się ze wzgardą. Ty głupia, leniwa, nic niewarta idiotko. Ty tchórzu, wyrzutku społeczny, utrzymanko, dziwko – wycedziłbyś, nasycając dokładnie szyderstwem każde słowo. Zrobiłbyś tak? Nie wiem. Dlatego nie opowiem Ci o nich.
Dodaj komentarz