Azyl dla wariatów – Afirmacje myśli Nancy

Azyl dla wariatów – Afirmacje myśli NancyAzyl dla wariatów – Afirmacje myśli Nancy


Opowiadanie tworzone głównie w środku nocy, w notatkach telefonu. Zostawiam do Waszej oceny.


  Podążam po raz kolejny tak dobrze znaną mi ścieżką. Dookoła rozciąga się ponury krajobraz opustoszałego lasu, na niebo wpływają ciężkie, ciemne chmury, a mimo to w mojej duszy gra radosna, beztroska melodia. Miarowo maszeruję wydeptaną drogą, zmierzając na pozór donikąd. Jestem tak cholernie szczęśliwa, że znowu ich zobaczę. Rozpromienioną Sophie, gadatliwego Ethana, wiecznie zamkniętego we własnym świecie Noah, a nawet tą apodyktyczną zołzę – Rowenę.  
  Ale kogo ja chcę oszukać? Największy entuzjazm okazywałam na wspomnienie ciemnych, nie ułożonych włosów, lekko zadartego nosa i tego nieziemskiego uśmiechu, który tak rzadko pojawiał się na jego ustach. Najbardziej wartościowy, a zarazem wrażliwy człowiek, jakiego dane mi było kiedykolwiek poznać – Royce Avada.  
  Dochodziłam do wielkich, mosiężnych bram, za którymi krył się jeden z tych budynków, które swoją architekturą przyciągają wzrok nie tylko dorosłych, ale i ich pociech. Kto by pomyślał, że szpital psychiatryczny może przypominać wyglądem wzniosły zamek, któremu brak tylko smoka i księżniczki, wyczekującej "tego jedynego”? Pchnęłam lekko jedno skrzydło, nagradzając otoczenie głośnym zgrzytem metalu. Czy tu zawsze musi panować taka żałosna atmosfera? Świat wydaje się znacznie lepszy, kiedy patrzysz na niego pozytywnie.  
  Na przykład ja – Nancy Foster. Z zewnątrz wieczna optymistka, pomimo że w środku rozpadałam się na miliony małych kawałeczków, które tak trudno było posklejać w jedną, spójną całość. Nieomylnie zwykła 19-latka, kochająca, uczciwa, szczera do bólu i niezmiernie pomocna. Określana przez rówieśników mianem wariatki, panny, która ma "nierówno pod sufitem”, a także psycholki, zasługującej na odizolowanie od reszty społeczeństwa. Ale kto by się tym przejmował? Ludzie zawsze gadali, gadają i będą gadać, a w naszym obowiązku leży to, jak przyjmiemy ich słowa krytyki. A ja? Oczywiście, że w pewnym stopniu niektóre obelgi mocno mnie dotykały, ale zazwyczaj puszczałam to mimo uszu. Żyję w przekonaniu, że należy pieprzyć to, co myślą o nas inni. Jesteśmy, kim jesteśmy i nikt nie ma prawa narzucać nam czegoś, z czym się nie zgadzamy. Ale wróćmy do konkretów… Na czym to ja skończyłam? Ach, tak! Nancy Foster – nastolatka, jak każda inna, trochę bardziej specyficzna i bardziej rozmowna. Dziewczyna zwykłego, starszego o rok szarego faceta, który urzekł ją swoim sposobem myślenia, potrzebą pomocy drugiemu, a przede wszystkim obecnością i wsparciem w trudnych chwilach. Tak, bez wątpienia Cole Melbourne był tym typem mężczyzny, o którym marzyła niejedna dziewczyna w moim wieku. Pewnie teraz zastanawiacie się, dlaczego tak wychwalałam wyżej wspomnianego Royce’a Avadę? Trochę to skomplikowane…  
  Gdy przekroczyłam wrota, ogarnął mnie ten znajomy, nieprzyjemny chłód, który docierał do najgłębszych zakamarków naszego umysłu i niemal boleśnie wbijał igły do szpików kości. Jak najszybciej pokonałam drogę, dzielącą mnie od ceglanego budynku. Po wejściu do hallu, pomaszerowałam żwawym krokiem w kierunku recepcji. Było to miejsce głównie obarczone dyskusjami pielęgniarek, punktem do plotek przy kawie, rzadziej spełniając należytą mu funkcję przyjmowania pacjentów. Za małym okienkiem powitał mnie szeroki uśmiech pani Elizabeth.
  – Witaj, drogie dziecko! – zatrzepotała krótkimi rzęsami, jak na starszą kobietę przystało. – Co Cię do nas sprowadza?  
  – Chciałam się zobaczyć z… – szukałam odpowiedniego słowa, żeby nie wyszło, że przyszłam na spotkanie z tą jedną, konkretną osobą. – …z przyjaciółmi.  
  Obdarowałam staruszkę najcieplejszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.  
  – Rozumiem… – wydawała się trochę zmieszana.  
  – Czy to nie żaden problem? Nie mam zamiaru robić kłopotu… – postanowiłam zagrać w grę, która zawsze kończyła się moją wygraną, czyli udawanie biednego, niezdecydowanego dziecka. Może to lekko egoistyczne, ale skoro personel nie potrafi utrzymywać swoich obowiązków, to dlaczego, do licha, ja mam dbać o zasady etyki i moralności?  
  – W zasadzie to odwiedziny osób z oddziału zamkniętego są sceptycznie postrzegane przez dyrektora ośrodka… – rozglądnęła się dookoła, jakby sprawdzając czy aby nikt nas nie obserwuje. – A co mi tam… Zrobię dla Ciebie wyjątek. Idź prosto i skręć w pierwsze drzwi po lewej. Siostra Rose powinna wpuścić Cię bez problemu.  
  – Dziękuję. – zaniosłam się w duchu triumfalnym śmiechem i popędziłam wzdłuż słabo oświetlonego korytarza.  
  Jak wcześniej wspomniała podopieczna Elizabeth, kobieca solidarność, jaka panowała między pielęgniarkami, umożliwiła mi dostanie się do najbardziej strzeżonej części budynku. Po przekroczeniu progu ciężkich, stalowych drzwi, niemal od razu znalazłam się w ramionach Sophie. Ta to ma siłę, jak na takie drobne ciałko. Podczas, gdy niska blondynka prawie odcinała mi dopływ powietrza, mój wzrok przeczesywał salon w poszukiwaniu ciemnych pukli włosów i chudej, przygarbionej sylwetki. Niestety, w pomieszczeniu prócz nas znajdował się tylko Ethan, który żywo prawił o czymś do nie bardzo zainteresowanego Noah. Po zdecydowanie za długiej chwili, odsunęłam się od uradowanej Sophie, obdarzając ją lekkim uśmieszkiem. Rozejrzałam się raz jeszcze dookoła w nadziei, że jakimś magicznym sposobem zobaczę chłopaka, który tak często witał mnie jako pierwszy.  
  Z zamyślenia wyrwał mnie kojący dotyk dłoni na moim odsłoniętym ramieniu.  
  – Jest u siebie... Myślał, że nie przyjdziesz. – odezwała się uspokajająco. – Chyba powinnaś do niego zajrzeć.  
  Pokiwałam energicznie głową i ruszyłam w kierunku dobrze znanego mi "pokoju”. Przyznam, że miałam nieliczne obawy, co do tego, jak tym razem przebiegnie nasze spotkanie. Nie wiedziałam przecież, w jakim jest stanie, czy znów męczy się przeszłością, czy jest przygnębiony kolejnym listem od paradoksalnie kochających rodziców, czy może spędził następną, nieprzespaną noc, zadręczając się myślami samobójczymi? Nie miałam o tym pojęcia. I, szczerze, chyba nawet nie chciałam mieć.  
  Zapukałam do delikatnie uchylonych drzwi, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Postanowiłam wejść do środka. W pomieszczeniu panował nieprzyjemny chłód, który spowijał moje ciało niczym zmrożona, cierniowa nić. Przy zasłoniętym do połowy oknie stała szczupła, pochylona sylwetka z rękami utkwionymi w rzekomo ciasnych jeansach, które niezgrabnie prezentowały się na wychudzonym chłopaku. Jego wzrok zatapiał się gdzieś w oddali, jakby wyczekiwał pierwszej gwiazdki lub burzy śnieżnej w połowie września. Wydawał się całkiem nieobecny, przeniesiony myślami w inną krainę, w kompletnie inny wymiar. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.  
  Dalej Nancy, dasz radę. Przecież po to tu jesteś…  
  Wzięłam trzy głębokie wdechy, jak to miałam w zwyczaju i podeszłam bliżej.  
  – Royce? – zapytałam łagodnie.  
  Chłopak wyrwał się z transu i spojrzał na mnie zmęczonym, niewyraźnym wzrokiem.  
  – Nancy? – w jego głosie pobrzmiewała ta specyficzna nutka niedowierzania. – Boże… To naprawdę Ty…  
  Ujął mnie w żelaznym uścisku. Skarciłam się w duchu za łzy, które mimowolnie pojawiły się pod moimi powiekami.  
  – Och, Nana… Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyszłaś. – szepnął cicho w moje włosy, co spowodowało przyjemne mrowienie w dole kręgosłupa i fale dreszczy, jakie przeszły przez moje ciało. Odsunęłam się od chłopaka i popatrzyłam na niego, szczerząc się jak głupia wariatka. Trochę to ryzykowne stwierdzenie, biorąc pod uwagę miejsce, w jakim się znajdowałam.  
  Po jego spojrzeniu wiedziałam, że ten dzień zdecydowanie nie należy do kategorii tych "uciesznych”. Cóż, Nancy… Najwyższa pora zmierzyć się z problemami innych.  
     ♠ ♠ ♠
  Z letargu wyrwał mnie Cole, lekko potrząsając za ramię.  
  – Nancy, obudź się…  
  Przetarłam zmęczone oczy i uniosłam się na łokciach. Znajdowaliśmy się w mojej jaskini, zwanej zwyczajowo pokojem. Ściany wyłożone tapetą w licznych motywach wyblakłych róż; podłoga maskowana pręgowanymi panelami, przykrytymi bordowym, miękkim dywanem; łóżko w neutralnym białym kolorze, znajdujące się w samym centrum pomieszczenia; szafa, kryjąca znacznie więcej niż bajkowe przejście do świata Narnii i biurko, stojące po przeciwległej stronie, przysypane stertą makulatury. No tak… Znowu to samo.  
  Uświadamiając sobie irytującą "powtórkę z rozrywki”, opadłam na poduszki z irytacją. Cole siedział tuż obok, przyglądając mi się w zastanowieniu.  
  – Byłaś tam? – w moją stronę padło długo wyczekiwane pytanie.  
  Ukryłam twarz w dłoniach w nadziei, że chłopak nie zobaczy mojej bezradności.  
  – Zakładam, że to znaczy "tak”. – westchnął z rezygnacją. – Chodź tu…  
  Przygarnął mnie w ramiona, mocno wtulając się w zagłębienie między szyją a obojczykiem.  
  Chciało mi się płakać. Pragnęłam wyć z bólu, jaki towarzyszył mojemu kołatającemu sercu. Bo ile to jeszcze będzie się ciągnąć? Moja zszargana psychika daje o sobie znać.  
  Ach, wybaczcie… Przydałoby się trochę nakreślić Wam zaistniałą sytuację.
  Od sześciu miesięcy dręczy mnie coś pomiędzy snem, a jawą. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy pojawia się jeden i ten sam sen, który rządzi się własnymi prawami. Osoby, o których wcześniej wspominałam są jednymi z głównych uczestników tego "majaczenia”. Nasze rozmowy kompletnie niczym nie różnią się od rozmów prowadzonych w "tutejszym” świecie, mimo to mają w sobie nutkę specyficzności, jak i miejsce, w którym się toczą. No, bo kto o zdrowych zmysłach ląduje w psychiatryku u swoich rzekomych przyjaciół, których nigdy nie spotkał?  
  Tak czy siak, jedyną osobą, wiedzącą o moich paranoicznych urojeniach był Cole. Szczerze? Nie mam bladego pojęcia, jak daje sobie rady z tą całą szopką.  
  Odsunęłam się nieznacznie od chłopaka i utkwiłam głębokie spojrzenie w jego oczach. Odgarnął niezdarnie kosmyk moich jasnych włosów tylko po to, żeby zaraz niesfornie wrócił na swoje miejsce. Skarciłam się w duchu, widząc swoją ponurą minę w tęczówkach chłopaka. Przecież jestem silna. Nie z takimi rzeczami sobie radziłam. Daj spokój, Nancy… Nie ma sensu zawracać sobie głowy czymś, na co nie masz wpływu.  
  – Przejdziemy się gdzieś? Chyba nie chcemy tu zapuścić korzeni… - spróbowałam nieco rozluźnić atmosferę.  
  Na twarzy chłopaka pojawił się szeroki uśmiech, powodując lekkie dołeczki w kącikach, które dodały mu dziecięcego uroku.  
  – Kocham Cię. – wyszeptał, na co odpowiedziałam jedynie krótkim pocałunkiem.
  Nie lubię rzucać słów na wiatr.  
     ♠ ♠ ♠
     Znowu tu jestem. Pieprzone wyobrażenia. Gdzie tym razem wylądowałam? Ach, tak! Kanapa w salonie, centrum szpitala – bardzo przyzwoicie.  
     Usłyszałam chrząknięcie za plecami.  
     – Myślałem, że już tu dziś nie wrócisz. – odezwał się Royce, zakładając ręce w tylne klamry spodni.  
     – Cóż, też tak myślałam… – odpowiedziałam, niezgrabnie wstając z legowiska.
     Czułam się okropnie. Zniknęłam sobie "ot tak” w połowie zwierzeń chłopaka, bez najmniejszych wyjaśnień. Ale czy w takiej sytuacji jest chwila na wytłumaczenia?  
     – No, więc… Niespodzianka! Po raz drugi, ale co tam… – machnęłam lekceważąco ręką. – Lepiej się zwijajmy w bardziej ustronne miejsce, zanim te cyber-sanitariuszki zorientują się, że jeszcze tu jestem.  
     Pokręcił głową z lubieżnym uśmiechem. Nie wierzę. Brawo, Nancy! Udało Ci się go rozbawić! Nawet jeśli był to tylko misterny pokaz Twojej zaciekłej głupoty.  
     Ruszyliśmy schodami ewakuacyjnymi na górne piętro, które we dwójkę ochrzciliśmy mianem naszego wspólnego azylu. Po drodze mijaliśmy majestatycznie odrapane ściany budynku, co jakiś czas popękane, stare drzwi, które znikomym cudem jeszcze trzymały się w zawiasach i wyżłobione w podłodze podłużne rysy. Gdyby nie świadomość, że to przecież tylko moja imaginacja pomyślałabym, że wyższe pomieszczenia służyły jako średniowieczne sale tortur, w których prócz masowych egzekucji odbywały się terapie elektrowstrząsowe czy też zabiegi lobotomii. Na samą myśl moja chora wyobraźnia zaczęła układać obrazy panicznie wierzgających się ludzi, przeraźliwie wrzeszczących w agonii, przyprawiając mnie tym samym o dreszcze.  
     Pokonaliśmy ostatni stopień, a naszym oczom ukazał się dobrze znany widok. Krajobraz rozciągający się dookoła, szczególnie obserwowany z lotu ptaka, zapierał dech w piersiach. Wzdłuż ciężkiego, drewnianego płotu wznosiły się masywne pnie dębów, przerastające w potężne korony otoczone czarnymi punktami. Trawnik wydawał się szarą, nudną masą, zlewającą się z popękanymi płytami chodników; ciemny granat nieba łączył się z zimnym, odległym jeziorem; poświata wschodzącego księżyca odbijała blaski leniwego słońca; całość dopełniał dudniący wiatr, rozwiewający wokół naszych cieni miliony wyblakłych, suchych liści.  
     Obróciłam się w stronę chłopaka, który zdawało się, że również przeżywał wewnętrzną ekscytację. Ostatnie promienie jesiennego słońca rzucały złoty blask w szare, nieobecne tęczówki Royce’a. Podeszłam do rdzewiejącej barierki, mając nadzieję na dojrzenie pierwszych, pojawiających się jasnych gwiazd.  
     – Jesteś teraz z nim, prawda?  
     Zadrżałam. Nie z zimna, jakie panowało na zewnątrz, lecz z chłodnego tonu chłopaka.
     – Słucham? – odezwałam się zdezorientowana.  
     – Wiesz o czym mówię. – pokręcił głową z irytacją. – Cole, tak? Twój… chłopak. Jesteś teraz z nim w parku. Urządziliście sobie romantyczny piknik, po którym postanowiliście trochę odpocząć. Ty zasnęłaś i jesteś tutaj, a on siedzi tam, koło "prawdziwej” Nancy, wpatrując się w Ciebie maślanym wzrokiem, jakby miał Cię zaraz pożreć.  
     – Skąd…?  
     – Widziałem Was. W tym "realnym” świecie. Nie myślałem, że spotkam kiedyś kogoś stąd.  
     Minęło dużo czasu zanim przyswoiłam słowa, które przed chwilą wypowiedział Royce. Jak, do jasnej cholery, mógł wiedzieć co robię? Przecież to wszystko to tylko moja obłudna fantazja; to nie dzieje się naprawdę. Nie może się dziać.  
     – Czegoś tu nie rozumiem… Skoro ja śpię, a Ty mnie widzisz… Jakim cudem jesteś jednocześnie tu i tam? – zapytałam skonsternowana.  
     Na jego twarzy pojawił się zadziorny uśmieszek.  
     – Trening czyni mistrza, Nancy.  
     ♠ ♠ ♠
     Dwa dni po ekscentrycznym incydencie w naszym "Azylu” nadszedł czas na codzienną monotonię w stylu klasycznym, czyli powtórka z rozrywki, a raczej z konieczności. Szkoła, dom, chore złudzenia, szkoła, dom, chore złudzenia, a w międzyczasie obojętne spotkania z Cole’em i krótkie kłótnie z przyjaciółmi.  
     Takim epizodem rozpoczął się dzisiejszy poranek. Niech żyje człowiek, który wymyślił poniedziałki! Swoją drogą, zastanawialiście się kiedyś, skąd ta nazwa? Równie dobrze można określić ten termin mianem "dnia żywych trupów”, do których zaliczała się również moja skromna osoba.  
     Siedzenie w tych twardych, niewygodnych ławkach przez siedem godzin to istne katusze. Jedynym zajęciem, które wydawało się bardziej interesujące od słuchania Sorki było odciągnięcie myśli od lekcji. Przewodnią ideą kołacącą w mojej głowie i nie dającą mi spokoju był Royce. Perspektywa, że człowiek, z którym widziałam się w śnie, pałęta się po tym samym mieście, chodzi tymi samymi drogami i odwiedza identyczne miejsca trochę mnie przerastała. A co jeśli zna mój adres? Co jeśli przygląda mi się od dłuższego czasu? Co jeśli pojawia się w szpitalu z własnej woli?
     – Foster!  
     Miałam dylemat czy powiedzieć o tym wszystkim Cole’owi. Wiem, że nie wpadnie w zachwyt i nie rzuci mi się na szyję, ale przecież nie mogę go okłamywać. To by było nie fair w stosunku do tego, co dla mnie zrobił, i ile dla mnie poświęcił. Nancy, na litość boską, przestań dramatyzować!  
     Muszę spotkać się z Royce’em. Muszę wyjaśnić mu, że nie mam zamiaru przekładać spraw ze snu na jawę. Muszę też ogarnąć jakoś sytuację z Cole’em. Muszę…  
     Z zamyślenia wyrwało mnie mocne kopnięcie w krzesło, z którym równo podskoczyłam.  
     – Pogrzało Cię?! – syknęłam do Sama.  
     Wiedziałam, że jest idiotą, ale nie sądziłam, że aż takim. Ten jednak zamiast się odgryźć, jak to miał w zwyczaju, kiwnął nieznacznie głową w stronę nauczycielki.  
     Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wszystkie twarze wpatrują się w moją stronę, łącznie z zaczerwienionym z wściekłości obliczem Sorki. Brawo, Nancy. Wpadłaś w kanał.  
     – Foster! W tej chwili widzę Cię u dyrektora! – wrzasnęła.  
     ♠ ♠ ♠
     Kiedy wreszcie opuściłam budynek szkoły, poczułam się jak ptak, który po wiekach spędzonych w klatce wkrótce wydostał się na wolność. Włożyłam rozplątane słuchawki do uszu, puściłam album z dedykacją dla takich dni, jak ten i odcięłam się od ludzkości w promieniu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów. W dalszym ciągu biłam się z myślami, co powinnam zrobić. I co opracowałam? Nic. Piękne, krąglutkie zero. Rany, Nancy, myślisz zawsze wtedy, kiedy jest to zbędne.  
     Wychodząc zza zakrętu wpadłam na jakiegoś chłopaka, rozsypując wszystkie książki, które miałam w planach oddać do biblioteki, i tym samym zakończyłam tok mojego rozmyślania.  
     Szlag! Jeszcze jego mi tu brakowało…  
     – No proszę, kogo moje piękne oczy widzą? – powiedział tym swoim sarkastycznym głosem, oznaczającym, że dalej nie przetrawił wczorajszej rozmowy.  
     – Daj spokój. Zachowujesz się, jakby to wszystko co się stało było moją winą, a dobrze wiesz, że tak nie jest. Nie możesz sobie po prostu odpuścić? Nie zmienisz biegu wydarzeń. – odpowiedziałam litościwie, na co Royce zareagował przeciągłym milczeniem.  
     Chyba trafiłam trochę głębiej, niż planowałam. Chłopak spuścił głowę, uparcie wpatrując się w swoje stopy.  
     – Royce… – podeszłam bliżej. – Nie chciałam, wybacz…  
     – Masz rację. Niepotrzebnie się głowię, niczemu nie zawiniłaś. To ja powinienem Cię przeprosić. – podniósł swój zgaszony wzrok na moją osobę.  
     – Skończmy już z tymi fochami, głupimi przypuszczeniami i podchodami. – uśmiechnęłam się promiennie. – Co powiesz na jakiś wspólny obiad? Nie przecierpię tego, że jesteś takim chuderlakiem.
     Chłopak zachichotał, kręcąc niedowierzająco głową. Drugie zwycięstwo, Nancy!  
     ♠ ♠ ♠
     Siedząc w małej, przytulnej knajpce, izolującej znajdujących się w niej ludzi od zewnętrznego świata zastanawiałam się, co błądzi po głowie Royce’owi. Pragnienie czytania w myślach wydało się w tej chwili potrzebą pierwszorzędną. Bez tej umiejętności mogłam tylko stwierdzić, że na pewno zadręcza się jakimiś niewygodnymi wspomnieniami, co nie było żadnym odkryciem wyższej kategorii.  
     Chłopak naprzeciwko mnie wydawał się tak bliski, a zarazem tak daleki. Jego mimika była otwartą księgą, z której mogłam wyczytać nawet najdrobniejsze nie okazane emocje, jednocześnie nie zdradzając jakichkolwiek uczuć. Tkwiąc tu, w pomieszczeniu przepełnionym innymi obcymi twarzami, Royce stanowił tylko jeden z dodatków, na widok którego przechodnie zatrzymują się i oglądają z podziwem, zapominając o odebraniu prania, czy też zrobieniu zakupów. Wyglądał jak niedokończone dzieło szalonego artysty, które ktoś postanowił zniszczyć wyciągając je z oszklonej, złotej ramy.  
     Zagadkowe łamigłówki przerwał kelner, stawiając przed nami ciepłą pizzę.  
     Jedliśmy w milczeniu. Męczyłam się z rozpoczęciem rozmowy, która pewnie byłaby ciekawsza od pogawędek na tematy religijne starszych pań, siedzących przy stoliku obok.  
     ¬– Więc… Jak to jest, że potrafisz przebywać równocześnie w śnie i tutaj? – zapytałam ostrożnie, kreśląc niewyraźne wzory brzegiem pizzy po krawędziach talerza.  
     Długo odpowiadała mi cisza, przerywana szperaniem w naczyniach przy barze i dźwiękiem otwierających się drzwi.  
     – Jestem w tym bagnie znacznie dłużej od Ciebie, żeby nad tym panować – powiedział wymijająco. – Co nie znaczy, że zawsze mi to wychodzi. – dodał z cwaniackim uśmiechem.  
     Tyle mi wystarczyło. Nie widziałam potrzeby, żeby ciągnąć dalej ten temat. Przynajmniej nie w takich okolicznościach, bo przecież przyszliśmy tu, żeby miło spędzić czas.  
     – Naprawdę myślałaś, że potrafisz mnie naprawić? Jestem zepsuty, Nana. – spojrzał mi w oczy po dłuższej chwili milczenia.  
  Wlepiłam wzrok w parę, przechodzącą przez pobliski park. Uświadomiłam sobie w tamtym momencie, że ja nigdy nie doświadczę takiej miłości; uczucia, przez które tracisz głowę, uczucia, które spędza Ci sen z powiek, uczucia, dla którego nawet największa katastrofa nie ma znaczenia, bo masz przy sobie t ą osobę. Kochałam Cole’a jak brata, jak przyjaciela, ale nigdy jak kogoś bliższego. Pomimo to byliśmy razem, głównie ze względu na niego. Wiedziałam, co do mnie czuje i nie miałam serca tego kończyć. A Royce? Relacja z nim była trochę bardziej… skomplikowana.  
  Dopiero po kilku minutach zrozumiałam, co tak naprawdę miał na myśli: "Nie jesteś cudotwórczynią, niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę moją osobą”.  
  – Rozpadasz się, Royce. – odpowiedziałam mu równie rozczarowanym wzrokiem.  
  – Już dawno się rozpadłem. – uciął.  
  – Myślisz, że jesteś jedyny, który czuje to co Ty czujesz? – zapytałam z wyrzutem. Najwyraźniej myślał, że tak właśnie jest. Egoistyczny dupek.  
  – Chyba lubisz ludzi z problemami, Foster. – wyszczerzył się odległym uśmiechem, który niewiele miał wspólnego z radością.  
  – Chyba lubię ludzi podobnych do mnie, panie Avada.  
     ♠ ♠ ♠
  Wracając do domu postanowiłam wstąpić do Cole’a z racji, że nie widziałam się z nim od wczoraj. Jego mieszkanie znajdowało się dwie przecznice dalej od mojego, więc droga nie zajęła mi dużo czasu.  
     Kiedy dotarłam na miejsce jedynym źródłem światła był pokój chłopaka, znajdujący się na piętrze. Trochę mnie to zdziwiło, bo o tej porze zazwyczaj w domu byli też jego rodzice. Weszłam furtką, sprawnie manewrując nadgarstkiem przy zamku od wewnętrznej strony. Drzwi otworzyłam swoim kluczem, który dostałam od Cole’a, jako dowód jego zaufania. W środku panowała nieprzyjemna cisza, przerywana niekiedy głuchymi uderzeniami na górze. Ruszyłam schodami w kierunku dochodzącego hałasu. Minęłam wszystkie pomieszczenia, docierając do drzwi na samym końcu długiego korytarza. Korzystając z faktu, że były na wpół uchylone, weszłam do środka.  
     W pokoju panował gorszy bałagan niż po pobojowisku, gorzej niż po rebelianckim powstaniu, gorzej niż po przejściu huraganu. Wszystkie książki, które były wzorowo poukładane na półkach, teraz leżały w kosmicznym nieładzie na podłodze. Rzeczy, znajdujące się na stoliku, wylądowały wraz z nim w drugim kącie, a pościel znajdowała się tuż pod moimi nogami. Nie do końca zerwane zasłony niedbale wisiały na oknie, pod którym siedział skulony Cole. Wśród całego tego przedstawienia stanowił jedyny element, który nie ucierpiał w inwazji obcych.  
     Prezentował się okropnie. Nie płakał, ale było coś uderzającego w jego postawie. Wcześniej zawsze wyglądał, jakby twierdził, że życie jest jednym wielkim żartem, odrobinę śmiesznym, ale z reguły kiepskim. Teraz było inaczej.  
     – Cole… – dopadłam do niego, potykając się o leżące dookoła ubrania.  
     Nie podniósł na mnie wzroku. Zauważyłam, że jego prawa ręka jest pokaleczona, jak się okazało, pewnie od rozbitej szklanki, leżącej obok. Odgarnęłam włosy chłopaka, które zasłaniały jego przekrwione oczy – oznaka, że uronił jednak trochę łez.  
     – Wszystko w porządku? – zapytałam.  
     – W porządku? Pewnie. – odparł sarkastycznie. – Tylko trochę tu narozrabiałem, kiedy Ty świetnie bawiłaś się z tym chłoptasiem na mieście.  
     Zmarszczyłam brwi. Nie spodobał mi się ton, jakim do mnie mówił. Skąd wiedział gdzie i z kim byłam?  
     – Nie rób takiej miny, nie jestem idiotą. Jak on się nazywał? – zastanawiał się na głos. – Ach! Royce, prawda? Imię, jak dla średniowiecznego rycerzyka.  
     – Przestań. – warknęłam.  
     – Bo co? – odgryzł się.  
     – Nie pozwalaj sobie na tyle, dobrze? Nie jestem Twoim kumplem, żebyś się tak do mnie odzywał. Po pierwsze: nie masz pojęcia, o co chodzi. A po drugie: skąd, do jasnej cholery, wiedziałeś dokąd poszłam? – zapytałam zirytowana.  
     – Mijałem Cię po drodze do pracy, ale najwidoczniej byłaś tak zajęta, że mnie nie zauważyłaś.
     – Chyba nie chcesz powiedzieć, że jesteś zazdrosny? – powstrzymywałam się od wybuchnięcia gromkim śmiechem.  
     – Zazdrosny? Nie… Jestem wściekły, że zadajesz się z tym dupkiem, i to t u t a j! – podniósł głos, zrywając się z podłogi.  
     – Uspokój się…  
     – Ja jestem spokojny. – machnął rękami w roztargnieniu.  
     Cole zaczął krążyć w tę i z powrotem, podczas gdy ja siedziałam w skupieniu pod zimnym oknem i starałam się przetrawić wszystkie słowa, które powiedziałam, i które powiem. Mam to, co chciałam. Trzeba było zostać na porządku dziennym i ograniczyć się tylko do spotkań we śnie. Och, jakie to wszystko jest chore!  
     – Kochasz mnie? – padło pytanie ze strony chłopaka. Pytanie niemal porównywalne z czymś w stylu: "Ile wynosi liczba "pi” z dokładnością do tysięcznego miejsca po przecinku?” lub "Ile gwiazd liczy niebo?”. Czyli coś, na co nie znam odpowiedzi i nigdy jej nie poznam.  
     – Nie wiem, Cole.
     Chłopak mruknął tylko coś w odpowiedzi. Znowu zapanowało milczenie. Do tej pory myślałam, że cisza jest przyjacielem człowieka. Teraz jednak wydała się być zdradliwym wrogiem, który tylko czeka, żeby wwiercić się do najskrytszych, najlepiej ukrytych zakamarków Twoich wspomnień, niewypowiedzianych słów, dręcząc do upadłego, aż w końcu masz dość i poddajesz się z głuchym okrzykiem wojennym oraz białą flagą. Tak właśnie czułam się i ja – panna Foster, optymistka, jakich mało na tym świecie.  
     Cole westchnął i usiadł naprzeciwko.  
     – Jeśli nie potrafisz mnie kochać to nie okazuj tego przez litość. To boli bardziej, niż odrzucenie.
     – Chcesz powiedzieć, że to koniec? – zapytałam z trudem. Fakt, nie kochałam go, ale w jakiś sposób przywiązałam się do uczucia, które trwało między nami.  
     – Tak będzie lepiej dla nas obojga. Ty nie będziesz się męczyć w fikcyjnym związku, a ja nie będę żyć ze świadomością, że jesteś ze mną z przymusu. – pogładził mnie pocieszająco po dłoni, spoczywającej na moim kolanie.  
     – Dobrze – zgodziłam się – Ale nie myśl sobie, że dam Ci spokój. Zastajemy przyjaciółmi. Och, jak ja nie lubię tego stwierdzenia… Brzmi tak… ckliwie.  
     Wybuchliśmy śmiechem.  
     – Przyjacielem w sensie, że przyzwoitką na zakupy? Niech Ci będzie. Bycia szoferem nigdy za wiele. – zachichotał.  
     Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Było to jedno z tych spojrzeń, które wywierają na nas nieodparte uczucie bolesnego świata, który bezwładnie spoczywa na naszych barkach, a my jesteśmy w stosunku do niego kompletnie bezsilni.  
     – Kocham Cię. Zawsze będę Cię kochał. – powiedział.
Szczerość, jaką obdarzył to wyznanie dobiła mnie jeszcze bardziej. Poczucie, że jestem przygnębiająco obarczona wszystkimi problemami na tym globie sprawiła, że chciałam się zapaść pod ziemię, zakopać się w wymiarowym grobie na odległym pustkowiu cmentarza, gdzie nikt mnie nie znajdzie, gdzie nie będę musiała mierzyć się z trudnościami, jakie funduje nam życie.  
     – Dziękuję. – szepnęłam cicho, ale na tyle wystarczająco, żeby chłopak mógł to usłyszeć.  
     Ostatni raz go przytuliłam. Świadomość, że to koniec naszej drogi nagle wydała mi się fizycznie bolesna.  
     ♠ ♠ ♠
     Po powrocie do domu od razu udałam się do swojej jaskini, gdzie w ciągu kilku sekund zagrzebałam się w pościeli, nie kłopocząc się przebieraniem. Nie zasnęłam. Próbowałam przenieść się w to samo miejsce, co zawsze, ale tym razem starając się nie wpaść w sen. Po kilku długich minutach moja intensywnie pracująca wyobraźnia została nagrodzona sukcesem.  
     Nie sądziłam, że znajdę się dokładnie w tym pomieszczeniu, o którym myślałam. A jednak, udało się. Stałam na nie ogrodzonym balustradą tarasie, na samym szczycie naszej wieży w azylu. W oddali widziałam kroczącą postać, która w rzucanym świetle księżyca wyglądała, jakby dryfowała w pobliżu, krucho stąpając po krawędzi budynku. Podchodząc bliżej uświadomiłam sobie, że tą postacią był Royce.  
     – Brawo, Nana. – pogratulował mi, nie spuszczając wzroku ze swoich butów.  
     Wcale nie zdziwiła mnie nowina, że wiedział o moim wyczynie.  
     – Co tu robisz? – zapytałam z ciekawością, roznoszącą się dookoła w otoczeniu.  
     – Właśnie planowałem skoczyć. – powiedział beznamiętnie, jakby skok z t a k i e j wysokości był normalną rzeczą, równie dobrze porównywalną z codziennym wstawaniem lub chodzeniem do szkoły.  
     Zbliżyłam się niepewnie do chłopaka, zrównując się z nim twarzą w twarz. Po krótkiej wymianie zagubionych spojrzeń, odwrócił wzrok i ruszył w przeciwnym kierunku, zatrzymując się kilka metrów ode mnie.  
  – Zawsze byłem odsuwany na bok. – powiedział, patrząc w daleką nicość.  
  Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że chłopak ni stąd, ni zowąd zaczął się przede mną otwierać. Postanowił zwierzyć się osobie, którą spotkał zaledwie kilka dni temu i tą osobą byłam ja.  
  – Byłem jak kozioł ofiarny wilczej watahy, spychano mnie na sam dół hierarchii. – pokręcił przecząco głową w zastanowieniu. – Ja nie chcę takiego życia, Nancy.
  Spojrzałam na niego uważnie. Wiedziałam, co czuł. Pewnie dlatego, że sama byłam traktowana jak intruz w otoczeniu rówieśników.  
  – Też doświadczyłam podłości ludzi z zewnątrz. – powiedziałam niewyraźnie. – Nie wspominając o tym, że straciłam matkę, która odeszła z chwilą, w której sprowadziła mnie na świat i również o tym, że w wieku sześciu lat ojciec postanowił zostawić mnie pod opieką schorowanej babci, tłumacząc się, że nie daje sobie rady z wychowaniem córki.  
  – No proszę… Chyba masz jaja w porównaniu ze mną, bo ja nie dałem sobie z tym rady.  
  – Wcale nie. Przeszłam przez cztery próby samobójcze. – mruknęłam. – Nic mi nigdy nie wychodziło. Nawet śmierć umknęła mi koło nosa. – zaśmiałam się sarkastycznie na ostatnie słowa.  
  – Więc spróbujmy po raz piąty. – powiedział i podszedł wolnym krokiem, stając naprzeciwko mnie.  
  Nie bardzo wiedziałam, czy mam wziąć jego słowa na poważnie. W końcu, jakby nie było, znajdowałam się w szpitalu psychiatrycznym. Ale znałam Royce’a też poza snem…  
  Zapadło długie milczenie. Nagle perspektywa odejścia, uwolnienia się od problemów i chorych urojeń wydała się niebezpiecznie kusząca.  
  Zbliżyłam się do krawędzi budynku. Długość liczona w dół zdawała się pozwalać potencjalnym wariatom na odmówienie ostatniej, przedśmiertnej modlitwy, jakby chwilowy zwrot wiary pomagał w oczyszczeniu sumienia z wszelakich nagromadzonych grzechów.  
  – Dusimy się. – dodał, wpatrując się intensywnie w moją osobę. Wydałam się bardziej skrępowana jego obecnością, niż dotychczas. – Dlaczego mamy tu tkwić skoro jesteśmy nieszczęśliwi? Nie potrzebujemy litości innych, poradzimy sobie sami. Nie wydaje Ci się to proste? Wszystkie blizny, zarówno te wewnętrzne, jak i zewnętrzne, moje, jak i Twoje, ten cały popieprzony świat nie będzie mieć znaczenia.  
  Stojąc na szczycie budynku zastanawiałam się wszystkimi "za” i "przeciw”. Royce chyba wyczytał moje wahanie, dlatego powiedział:
  – Nie zostawiaj mnie z tym, proszę.  
  Westchnęłam ciężko z cichym pomrukiem. Blizny na lewym nadgarstku swędziły jak piekło. Z roztargnieniem przeciągnęłam po nich paznokciami, zostawiając czerwone ślady.  
  Chłopak złapał mnie za rękę.  
  – Niech Cię diabli wezmą, Royce.  
  – A Ciebie te śmieszne stworzonka ze skrzydełkami. Zawsze marzyłem zobaczyć pannę Nancy w kusej, śnieżnobiałej kiecce z aureolą nad głową. – zachichotał.  
  Wpatrzyłam się w pustą dal.  
  – Nie jestem dobrą wróżką. – odpowiedziałam ironicznie.  
  – W takim razie do zobaczenia po t a m t e j stronie, Foster.  
  Zamknęłam oczy.  
  Skoczyłam.  
  Krzyk zagłuszył wszystkie zbędne wątpliwości.  
     ♠ ♠ ♠
  Patrząc na groteskowo wygięte ciała, na beznamiętne twarze, które nigdy nie ujrzą już t e j części świata, na ziemię niedaleko torowiska, spijającą ich krew; trudno było sobie przypomnieć, czym jest szczęście.  

~~~~~~~~~

Lilith

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat, użyła 5705 słów i 33816 znaków.

3 komentarze

 
  • Okolonocny

    Ajjj, niedobre, a jednocześnie świetne opowiadanie. Aż nie chce się mówić o tak przyziemnych rzeczach jak słowa użyte w niewłaściwym kontekście. Ech... zboczenie zawodowe :)

    6 lis 2015

  • SweetDreams

    Super, masz niesamowity talent :)

    19 sie 2014

  • volvo960t6r

    Cudowne to opowiadanie....Ale też dające dużo do myślenia.

    28 lip 2014