Akwus

Śnieżna zawieja huczała malowniczo za oknami brytyjskiej bazy polarnej Halley Bay, w której po nużącym locie niewielkim samolotem, znalazła się szóstka osób.
- Nareszcie. Jesteśmy na Antarktydzie – entuzjazmowała się Sharon, niemal podskakując z radości. Ta dwudziestoośmioletnia historyczka z Cambridge College pierwszy raz wybrała się na tak wariacką wyprawę. Razem ze swoimi znajomymi: Georgem David i Numim Angelo, zdecydowała się zwiedzić jedną z bardziej tajemniczych baz wojskowych na świecie. Wielkie przedsięwzięcie nazistowskich Niemiec o kryptonimie „Baza 211” fascynowała ją już od dawna, ale dopiero teraz miała okazję na wykonanie tego planu.
Mark spojrzał na nią lekko kpiącym wzrokiem i zakomunikował spokojnie:
- Ruszamy za dwie godziny, kiedy tylko nasze ratraki zostaną ostatecznie sprawdzone. Teraz proszę was, byście zrobili przegląd waszego ekwipunku, lecz… nim to nastąpi, chciałbym przedstawić wam panią doktor Lucindę Blind, która zechciała nam towarzyszyć jako medyk i pana Simona ElGuard, który wystąpi tu w roli naszego przewodnika… Mnie oczywiście znacie, lecz gwoli przypomnienia… jestem Mark Ganime i idę z wami na tę wyprawę, bo taki mam kaprys i nie dopytujcie się więcej szczegółów, bo i tak wam ich nie zdradzę.
W pomieszczeniu gdzie wszyscy siedzieli, dało się zauważyć pięć kiwnięć głową. Trójka poszukiwaczy mocnych wrażeń, bo tak można było ich nazwać, była dość podekscytowana, w odróżnieniu od pozostałej trójki uczestników. Ci byli wyraźnie spięci i poważni.
- Mark, no ale powiedz, czemu z nami idziesz? Ja, Numi i George to wiem. Pani doktor i przewodnik są nam potrzebni, no ale ty? Jaki w tym jest twój udział? – zagaiła nagle Sharon, przeglądając swój plecak.
Mark podniósł głowę i podrapał się po gładko ogolonych policzkach.
- Nie lubię, gdy ludzie wtrącają się w nie swoje sprawy – rzucił oschle. – No, ale jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć czemu, to ci powiem, tylko potem nie miej o to do mnie pretensji… W tej grupie będę jedyną rozważną osobą, nie licząc pani doktor.

Około dwóch godzin później ruszyli już dwoma ratrakami na północ, ku terenom Ziemi Królowej Maud, gdzie znajdował się cel ich podróży. Na tę wyprawę liczyli około dwóch tygodni. W samej bazie mieli spędzić niecały tydzień. Oprócz niezbędnego wyposażenia, czyli jedzenia, wody, śpiworów o podwójnej grubości, nocnych namiotów, dodatkowych ubrań, każdy z nich wziął też aparaty fotograficzne, krótkofalówki i podstawowe lekarstwa. W przypadku Lucindy była to jednak pokaźna ilość środków dezynfekujących, opatrunkowych, przeciwbólowych i innych. Mark ponadto wyposażył obydwa pojazdy w mocne kompasy. GPS już w nich był.

Pierwszy dzień wyprawy, choć oczywiście męczący, nie przyniósł im niczego zaskakującego. Dopiero następny powitał ich gwałtownie wiejącym wiatrem, który niósł ze sobą tumany śniegu. Nie byłoby w tym nic aż tak strasznego, gdyby nie to, że był on wyjątkowo sypki i nadzwyczaj ostry, co nieprzyjemnie odczuwali tam, gdzie już nie mogli osłonić twarzy. Choć podróżowali pojazdami, te ataki śniegu zdarzały się niestety dość często, gdy wysiadali z nich w celu ośnieżenia przednich szyb, bo nawet wycieraczki nie dawały zbytnio rady. W końcu Mark zaordynował godzinny postój w nadziei, że wichura ucichnie i będą mogli jechać dalej. Nie wyłączając silników, stanęli gdzieś pośrodku lodowego piekła. Czas postoju, który początkowo miał być godziną, przeciągnął się do kilku. Kiedy wydawało im się, że wiatr trochę zelżał, mężczyzna zdecydował o kontynuowaniu wyprawy.
Dwa dni później, kiedy teoretycznie powinni już, chociaż w oddali dostrzec zarysy bazy, jadący z Markiem i Sharon w jednym pojeździe Numi, zauważył, że jeszcze kilka kilometrów i skończy im się paliwo, a z kompasem dzieje się coś niedobrego.
- Mark, spójrz na kompas! – ryknął kompanowi do ucha, by przekrzyczeć huk silnika i wiatru. Czarnowłosy mężczyzna prowadzący pojazd spojrzał odruchowo na kompas i w chwilę później zahamował dość ostro, o ile oczywiście w tych warunkach może być w ogóle mowa o ostrym hamowaniu.
- Co do…? – mruknął, biorąc przyrząd do ręki. Zauważył lekkie, nieregularne drgania igły magnetycznej.
- Mark? Co się dzieje? – zapytała z tylnego siedzenia Sharon.
- Nie wiem – odparł.
Nagle drzwi do kabiny otwarły się gwałtownie i ujrzeli zaśnieżoną twarz Georga.
- Stary, co jest? Czemu zatrzymujemy się pośrodku tego białego gówna? – zapytał.
- Kompas nam głupieje.
- Czekaj… Sprawdzę GPS… Kuźwa!... No co jest?
- Co się tak drzesz? – zirytowała się Sharon.
- Smartfon mi zamarzł. Nic nie mogę zrobić – zacietrzewił się i zaczął na niego dmuchać. Jednakże jego oddech szybko zaczął pokrywać telefon dodatkową warstwą szronu.
- Dobra… pierniczyć to. Jedziemy w tę stronę co cały czas. Zobaczymy na ile nam starczy paliwa, chociaż nie wierzę, byśmy tak mocno zboczyli z trasy. W końcu natkniemy się na bazę. Jestem tego pewien – zdenerwował się Mark.
Po chwili ruszyli w dalszą drogę. Nie ujechali jednak więcej niż dziesięć kilometrów, gdy silniki obydwu pojazdów odmówiły posłuszeństwa. Nie mieli wyjścia, musieli dalej ruszyć pieszo. Okutali się więc w zapasowe kurtki, zabrali swoje rzeczy i ruszyli za zdenerwowanym podróżnikiem przez oślepiająco białe tereny Antarktydy, ku widocznemu w oddali stokowi góry, gdzie jak sądzili będą mogli się schronić przez wykańczająco zimnym wiatrem. Po dotarciu do jego podnóża Mark jako pierwszy zauważył szeroką szczelinę w lodzie. Po chwili wahania zdecydował się, że to tam przeczekają zamieć. Szybko jednak się okazało, że od niewielkiej groty, w której się znaleźli, w głąb lodowca prowadzi jakiś tunel, którym w końcu, po zażartej dyskusji, zdecydowali się iść dalej. Gdy dotarli na jego koniec, George jako pierwszy dostrzegł potężny kawał powyginanego metalu, w którym w jednym miejscu ziała ogromna dziura, przez którą z łatwością przecisnąłby się człowiek.
- Myślisz, że co to jest? – zapytała zziębnięta Sharon, gdy zatrzymali się skonsternowani.
- A cholera wie – odparł Numi, szczękając zębami z zimna. – Chyba pasowałoby to sprawdzić.
- Masz rację. Pójdę sprawdzić – mruknął Mark i z pomocą Numiego i Simona wspiął się na krawędź otworu, a następnie ostrożnie opuścił się do środka. Zeskoczył ciężko na metalową podłogę i rozejrzał się zmęczonym wzrokiem wokół siebie. To, co zobaczył, sprawiło, że oniemiał. Znajdował się w zniszczonej maszynowni! A więc we wnętrzu jakiegoś statku. Większość maszyn uległa totalnej dewastacji. Wrócił więc do wyrwy i pomógł reszcie przedostać się do środka.
- Gdzie my jesteśmy? – zapytała Lucinda, odsłaniając twarz.
- We wnętrzu jakiegoś okrętu… Idziemy.
Zaczęli przeciskać się ku dziobowi okrętu. Dwukrotnie musieli odgruzowywać przejście. W końcu dotarli do głównego włazu, prowadzącego na mostek. Po kilku minutach walki z zapieczonym kołowrotem włazu wreszcie, za pomocą jakiejś rurki, śrubokrętów i siły własnych mięśni, udało im się otworzyć przejście. Mark oczywiście wsunął się do środka jako pierwszy. Byłe szkolenie SAS jeszcze dawało o sobie znać. Czuł się odpowiedzialny za swoją grupę i postanowił zawsze iść pierwszy, by w razie niebezpieczeństwa ochronić pozostałych, narażając własne życie. Teraz stanął oniemiały. Z sufitu tuż przy ścianie zwieszała się podłużna flaga z nazistowską swastyką.
- Ojej – powiedziała Sharon, wchodząc na mostek za przyjacielem. – Co to jest?
- Swastyka – odparł Mark lakonicznie. – Najpewniej znajdujemy się na jakimś U-boocie. Tu nie ma okien tak jak na każdym mostku. Być może jesteśmy już w pobliżu tej naszej bazy… Czekajcie – zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Nagle zamarł z uniesioną głową i wzrokiem wbitym w stop. Po chwili chwycił jakąś dźwignię i pociągnął. Gdzieś za nimi dał się słyszeć odgłos opuszczanej, metalowej drabinki. Były komandos ruszył natychmiast w jej stronę. Z trudem wspiął się po oblodzonych schodkach i po kilku minutach otworzył poziomy wyłaz kiosku. Wyszedł na górę. Jego oczom ukazał się nagle zarys zakopanej częściowo bazy wojskowej.
- Wychodźcie na górę! Uważajcie tylko na stopniach! Ślisko – krzyknął w stronę pozostałych na statku członków wyprawy. Sam zsunął się powoli po zlodowaciałym boku kiosku i lekko opadł na czapę lodową. Po chwili już w szóstkę ruszyli ku widocznym zabudowaniom bazy. Potykając się na nierównym terenie, krańcowo wyczerpani, dotarli do drzwi głównych. Niemal półtorej godziny zajęło im odkopanie ich i przedostanie się do środka. Chwili potrzebowali, aż oczy przyzwyczają się do panujących tam ciemności. Kiedy w końcu zaczęli rozróżniać kształty, Simon odszukał na ścianie przełącznik, po przekręceniu którego zalało ich żółte światło starych, gołych żarówek.
- Udało się – jęknęła Lucinda, opierając się o ścianę. – Dotarliśmy do bazy 211.
- Tak, … udało się, pomimo że straciliśmy obydwa ratraki. Teraz będziemy musieli czekać na jakiś transport – powiedział Mark, przecierając zmęczone oczy. Chociaż w środku bazy panował nieprzyjemny chłód i tak był on dużo lepszy niż ten mróz na zewnątrz, tak więc podróżnicy odsłonili twarze i zdecydowali się zdjąć dodatkowe okrycia. Ruszyli ociężale w kierunku najbliższych widocznych drzwi. W pomieszczeniu znajdującym się za nimi natychmiast rozłożyli się na podłodze, a Simon, ku uciesze towarzyszy, odnalazł jakimś przypadkiem i włączył stary piecyk, przy którym choć trochę się ogrzali. Sharon i Lucinda zakrzątnęły się przy zaimprowizowanej kolacji, od której poprawiły im się lekko humory.
Śmiertelnie zmęczeni, pokładli się wkrótce potem w swoich śpiworach wprost na ziemi i szybko zasnęli. Przespali niemal dwadzieścia godzin, choć trudno im było precyzyjnie określić czas pod ziemią. Jako pierwszy na zwiad wyruszył Numi. Zmarznięty wygrzebał się spod grubego okrycia i po cichu ruszył na rekonesans bazy. Zajrzał do kilku pomieszczeń i w miarę przesuwania się w głąb kompleksu, coraz mocniej dochodził do wniosku, że coś jest nie w porządku. Rozmieszczenie pomieszczeń nie bardzo zgadzało się z tym, jakie podane było w oficjalnych dokumentach dotyczących projektu 211. A te szczegółowe dane znał już niemal na pamięć.
Cicho wszedł do jednego z mniejszych pomieszczeń. Na wysokim stole dostrzegł jakiś stary plik dokumentów. Chwycił pierwszy z nich. Choć litery częściowo się już starły, zdołał przeczytać kilka słów, m.in. „Herr Fürher”, „baza Akwus”, data 8.11.1943 i podpis „SługaLegionu”.
Zaintrygowany tym wyszedł z sali i skierował się w drogę powrotną. Gdy dotarł do pomieszczenia „noclegowego”, wszyscy zdążyli się już pobudzić.
- Co tam masz? – zapytał z zainteresowaniem George.
- Nie wiem… Sharon, czy znasz może z historii kogoś o pseudonimie SługaLegionu lub, czy może słyszałaś o bazie Akwus?
- Nie. Nie przypominam sobie tych nazw – odparła zaskoczona pytaniem.
- Ja słyszałam o Słudze – powiedziała niespodziewanie Lucinda, podchodząc do nich.
- Słyszałaś?
- Oczywiście, że tak. I myślę, że wy również, tylko nie pod tym nazwiskiem… To jeden z najwybitniejszych lekarzy dwudziestego wieku, choć wielu uważa, że to, co robił, to było czyste bestialstwo. I wcale się ludziom nie dziwię – zaczęła snuć swoją powieść. – Lekarz ten uważał się za kogoś na miarę archanioła, który ma za zadanie pomóc ludzkości w wytępieniu wszelkiego plugastwa z tego świata. Z tego, co wiem, to właśnie to zbliżyło go swego czasu do Hitlera. Po pewnym czasie przyjął pseudonim SługaLegionu, a coraz rzadziej używał swego nazwiska.
- To był doktor Mengele, prawda? – powiedziała blada jak ściana Sharon. Lucinda kiwnęła tylko ponuro głową.
- Nie słyszałam jednak nigdy o takiej bazie… Myślicie, że zamiast do bazy 211, dotarliśmy do takiej, której jeszcze nikt nie odkrył? – po chwili milczenia znów odezwała się pani doktor.
- A cholera wie – mruknął Numi.
- Teraz zastanawiam się, jak porozumiemy się z Halley Bay. Przecież muszą się dowiedzieć o tym, że nie dotarliśmy tam, gdzie planowaliśmy, i że znajduje się tu inna nazistowska baza – powiedział Mark. – Numi, gdzie znalazłeś te papiery? Pokaż mi.
Młodszy mężczyzna kiwnął niedbale głową i poprowadził Marka i Georga do pomieszczenia, gdzie to znalazł. Idąc za Numim, Mark starał się opanować i uspokoić. Był spięty. Jego lekko śniada twarz, zupełnie nieprzypominająca rysów Brytyjczyka, była teraz mocno pobladła. Bał się jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Choć zaliczył kilka misji wojskowych, walczył z terrorystami, znajdował się pod ostrym ostrzałem, był bez łączności z bazą, to zawsze miał gdzieś tam pewność, że przylecą, chociaż po jego ciało. A tutaj? Nawet gdyby przyszło mu zginąć w tych mroźnych terenach, to i tak nikt go tu nie odnajdzie. Nie wiedzą przecież w Halley Bay, gdzie wyprawa się teraz znajduje…
Po stosunkowo krótkim spacerze dotarli w końcu do pomieszczenia. Mark przeszukał je całe, lecz nie znalazł żadnego oprzyrządowania potrzebnego do skontaktowania się z bazą. Kiedy już niemal stracił nadzieję, odkrył przywalone jakimś graciarstwem przewody, które doprowadziły go wreszcie do niewielkiego pokoju, w którym z radością zauważył starą radiostację. Dodatkowo ucieszył go fakt, że była to radiostacja nadawczo-odbiorcza, więc miał szansę porozumieć się z bazą polarną. Po kilkunastu minutach gmerania przy tym ustrojstwie, gdzie naklął się jak szewc, w końcu udało mu się ją uruchomić. Niestety mina poważnie im wszystkim zrzedła, kiedy człowiek w Halley Bay powiedział im, że na ratunek będą musieli czekać co najmniej tydzień, bowiem burza śnieżna zniszczyła im ratraki, które teraz poddawane są licznym naprawom, a dodatkowo zbliża się kolejna, jeszcze silniejsza, która uniemożliwi natychmiastowe wyruszenie akcji ratowniczej. Nie miał więc wyjścia, podał tylko bazie ich przypuszczalne dane geograficzne, które udało mu się jakoś odczytać ze spłowiałej mapy i rozłączył się. Spojrzał na swych towarzyszy, którzy siedzieli koło niego ze zwieszonymi głowami. George, choć trzymał w rękach jakieś papiery, wcale nie wyglądał na to, by je czytał. Mark zerknął na kartki i odczytał ponownie nazwę „Akwus” z wytycznymi geograficznymi, które były niemal zbieżne z tymi, które podał telegrafiście z Halley Bay oraz nazwę DHM U-3525 „Efria”. Natychmiast odgadł, że znajdują się we wspomnianej bazie, a miano Efrii nosi zamarznięty U-boot, którym przedostali się tutaj. George po chwili podniósł głowę i spojrzał smutnymi oczami na towarzysza.
- Trzeba im powiedzieć – mruknął, ruchem głowy wskazując im pomieszczenie „noclegowe”.
- Racja. Tylko jak? – zafrasował się Numi. W tej jednej chwili wyglądał, jakby ten przystojny blondwłosy młody mężczyzna postarzał się o dobre piętnaście, dwadzieścia lat.

Kiedy wyszli z pomieszczenia, Mark zwrócił uwagę na bardzo wąski korytarz odbijający od głównego w prawo, czyli dla nich aktualnie biegnący przed nimi. Wyglądał na bardziej opuszczony niż reszta bazy, co samo w sobie było bardzo interesujące. Nie działały tam żarówki, lecz kiedy przyświecili sobie latarkami, mniej więcej w jego połowie zauważyli masywną kratę odgradzającą korytarz na pół. Ostrożnie ruszyli w jej kierunku, kiedy nagle Numi zatrzymał się gwałtownie i głośno wciągnął powietrze. Mark spojrzał na niego zaskoczony i zaniemówił. Mniej więcej dwadzieścia centymetrów nad podłogą, ściany korytarza były obdrapane, jakby ktoś wbił się w nie paznokciami, a następnie w dzikim pędzie przeharatał nimi po betonie. Tyle że podczas dokładniejszych oględzin tego niezwykłego zjawiska, wszyscy trzej zgodnie doszli do wniosku, że paznokcie tego domniemanego człowieka musiałyby mieć co najmniej trzy centymetry szerokości, z jeden grubości i tak z dziesięć długości.
- Pies? – szepnął lekko wystraszony Numi.
- Być może… Lecz nie sądzę, by pies tak wpił się pazurami w ścianę. Nawet gdyby wleczono go tam siłą, te ślady znajdowałyby się raczej na podłodze, a nie na ścianie.
- Mark? – jęknął nagle George, a w jego głosie dało się słyszeć prawdziwe przerażenie. – Co to, kurwa, jest?
Czarnowłosy mężczyzna spojrzał w kierunku, w którym patrzył George i zastygł w bezruchu. W ciemności korytarza jarzyły się dwa równolegle poziome ogniki, których wcześniej tam nie było. Po chwili śmiertelnej ciszy, ich uszu dobiegło niskie ponure warczenie i usłyszeli zgrzyt przesuwanych po podłodze pazurów. Nie oglądając się za siebie, rzucili się w stronę, z której przyszli. Mdłe światło żarówek oświetlających główny korytarz dodał im lekko odwagi. Oparli się o zimną ścianę, oddychając z trudem.
- C-co t-t-to by-by-był-ło? – wyjąkał Numi, trzęsąc się jak osika na wietrze.
- Nie mam pojęcia. Ale nie wspominajmy o tym reszcie grupy. Wpadną w panikę – zakomenderował bohatersko Mark, chociaż jego twarz przypominała teraz swym kolorem bardziej albinosa, niż Europejczyka. – Zastanawia mnie, jak to coś zdołało przeżyć tyle czasu bez jedzenia.
- A może ta baza działała tu jeszcze po drugiej wojnie światowej? – zauważył, roztrzęsiony George.
- Być może. Jeśli alianci jej nie odnaleźli, a na to nie wygląda, to mogła tu przetrwać naprawdę długo. Ciekawe tylko dlaczego ją opuścili.
- Może przez to coś, co mieszka tam za kratą.
- Może…
Gdy zdołali się już uspokoić, po kilku metrach natknęli się na wracającego skądś Simona, zdążającego do „noclegowni” z jakimś metalowym pudełkiem w rękach. Zatrzymał się, gdy go zawołali.
- Co tam masz? – zagadnął go Numi.
- Nie bardzo wiem – odparł szczerze. – Znalazłem to w jednym z dalszych pomieszczeń. Wyglądało jak jakieś laboratorium czy coś.
Mark odwrócił się w jego stronę gwałtownie.
- I nie wiedząc, co to jest, włożyłeś to do tej skrzyneczki? – zapytał złowrogo.
- A skąd! Tych skrzynek jest tam o wiele więcej… Zabrałem tylko jedną z nich. Zapytajmy się Lucindy co to jest. Być może ona powie nam, o czym zapomniano z tej bazy.

Kobieta, która została natychmiast wezwana na konsultację, wpadła w ciężkie przerażenie, że dotykali czegoś chemicznego bądź biologicznego, co nie było poprawnie przechowywane przez ponad siedemdziesiąt lat! Drżącą ręką otwarła pojemniczek i zamarła. Bladość powlekła jej twarz.
- Boże mój! – jęknęła ze zgrozą. – Flakoniki z bakteriami najgroźniejszych chorób… Dżuma, cholera, trąd – wyliczała, blednąc jeszcze bardziej i przyglądając się pojemniczkom opatrzonym plakietkami z wypisanymi nań łacińskimi nazwami. – Ciekawa jestem, czemu tego stąd nie zabrali… No nic, musisz mi pokazać miejsce, gdzie to znalazłeś – powiedziała, wstając. Numi kiwnął głową i poprowadził ją i Marka w stronę wspomnianego pomieszczenia.
Pięć minut później przerażona weszła do laboratorium. Niemal z nabożną czcią przyglądała się zgromadzonym tam przedmiotom: strzykawkom, narzędziom chirurgicznym, z których większość nosiła wyraźne ślady niedokładnego mycia ich, fiolkom z najróżniejszymi szczepami bakterii, pojemniczkom ze szczątkami najprawdopodobniej ludzkich noworodków w zepsutej formalinie.
Wreszcie z wyrazem obrzydzenia na twarzy odwróciła się od szaf z makabrycznymi „trofeami” i powiedziała cicho:
- Ta cała aparatura tutaj, gdyby tylko ją podłączyć, zacznie dalej pracować. Jak? – spojrzała na Marka.
- Zastanawiałem się dość długo nad tym i jedynym sensownym wytłumaczeniem na całe zasilanie tej ogromnej bazy są źródła geotermalne – powiedział po chwili. – Możesz mi powiedzieć, co tutaj się działo?
- Nawet wolę o tym nie myśleć… Podejrzewam jakieś makabryczne eksperymenta na noworodkach. Być może także na dorosłych. Nie wiem i przeraża mnie to wszystko – wyznała smutno i niespodziewanie przytuliła się do Numiego, który lekko skonsternowany otoczył ją ramieniem. Po chwili wyszli z pomieszczenia. Dwaj mężczyźni przyspieszyli lekko kroku, kiedy mijali opuszczony korytarz, w którym kryło się to coś.
Następnie Mark opowiedział reszcie o tym, że połączył się z Halley Bay, co wywołało wybuch radości wśród nieświadomej niczego pozostałej trójki podróżników, lecz ich zapał został szybko zgaszony, gdy dowiedzieli się, że na ratunek będą musieli czekać jeszcze tydzień.

Kolejne dwa dni minęły im stosunkowo szybko. Oswajali się z nową rzeczywistością, jednakże jakoś nikt nie palił się już do zwiedzania bazy, choć najpewniej przedstawiała ona niesamowite źródło drogocennych informacji. Czwartego dnia odkąd dotarli do bazy, Mark, który szedł akurat do radiostacji, usłyszał jak radiotelegrafista z Halley Bay wywołuje go przez radio. Wpadł więc do pomieszczenia i niemal w ostatniej chwili zdążył się zgłosić. Otrzymał wiadomość, że ekipa ratunkowa wyruszy nazajutrz rano, a dotarcie w okolicę, którą Mark im podał, powinno zająć im mniej więcej trzy dni. Podbudowany tą informacją mężczyzna, wyszedł na korytarz. Już miał skręcić w prawo, ku ich „noclegowni”, gdy nagle usłyszał jakiś trzask tłuczonego szkła. Pełny najgorszych obaw ruszył natychmiast w kierunku źródła hałasu. Wpadł do laboratorium i ujrzał pobojowisko. Wśród rozbitych flakoników ze szczepami chorób, klęczał oniemiały ze strachu George. Spojrzał obłąkanym wzrokiem na stojącego w drzwiach Marka i powiedział cicho.
- To było niechcący.
- Co tu robiłeś? – zapytał zimno były żołnierz, zauważając torbę u stóp kolegi. Domyślił się, że George najpewniej chciał wywieźć stąd flakoniki z chorobami, za które dostałby pokaźną sumę pieniędzy. Nie otrzymawszy odpowiedzi, chwycił mężczyznę pod rękę i wyprowadził go z pomieszczenia. Wrócił z nim do sali, gdzie znajdowali się pozostali członkowie ekspedycji, w humorach mniej lub trochę bardziej wesołych. Wszyscy oni spojrzeli na rozzłoszczonego Marka i wyraźnie wystraszonego Georga, który zaczynał się lekko słaniać na nogach. Mark popchnął go mocno na środek. Lucinda spojrzała na niego uważniej i podskoczyła ku niemu, gdy ten nieomal zwalił się na ziemię. Ułożyła go na ziemi i zapytała:
- Co mu się stało?
- Nie wiem. Szedłem do radiostacji, gdy usłyszałem brzęk tłuczonego szkła. Pobiegłem do laboratorium, a on – ruchem głowy wskazał mężczyznę na podłodze – klęczał wśród szczątków flakoników, które najwyraźniej zamierzał stąd wywieźć – powiedział beznamiętnie. – Przyprowadziłem go natychmiast tutaj. Po drodze zaczął mi się słaniać na nogach.
- Rany boskie! Nawdychał się tych bakterii. A teraz najpewniej zarazi nas… - szepnęła przerażona Lucinda. Wszyscy cofnęli się od chorego, którego stan pogarszał się z minuty na minutę. – Musimy odizolować laboratorium. Zamknąć je i najlepiej nie wychodzić z tego pomieszczenia, a Georga wsadzić do jakiejś izolatki.
Mark i Simon kiwnęli zgodnie głowami i pomogli Lucindzie najpierw przetransportować chorego do niewielkiego pomieszczenia obok ich sali, a następnie zamknęli laboratorium, jednakowoż starając się nie oddychać. Dy to zrobili, Mark natychmiast nadał komunikat o naglącej potrzebie. Baza Halley Bay wiadomość przyjęła z pewną rezerwą, ale obiecała przekazać ją grupie ratowniczej. Niemal, kiedy mężczyzna kończył już rozmowę, niespodziewanie wtrącił się jakiś nieznany mu mężczyzna po stronie Halley. Zakomunikował zdumionemu Markowi, że tan ma za zadanie zniszczyć tę bazę. Stwierdził on, że istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo, że Niemcy zdecydują się jeszcze kiedyś po nią sięgnąć. Następnie natychmiast się rozłączył. Zdumiony takim obrotem spraw Mark, mruknął tylko cicho do siebie:
- Moim celem było doprowadzenie tych ludzi do bazy 211, potem wydostanie ich z zamieci, teraz utrzymanie wszystkich przy życiu i zniszczenie „Akwusa”. Ciekawym ile jeszcze razy mi się to zmieni. – wstał z krzesła niczym stuletni starzec i wolno powlókł się ku sali noclegowej, nie zważając nawet na opuszczony korytarz, który od paru dni przyprawiał go o dreszcze na całym ciele.

Wieczorem tego samego dnia, kiedy Lucinda poszła sprawdzić stan chorego, zastała go już martwego, a jego ciało nosiło znamiona już lekkiego rozkładu, co mogłoby znaczyć, że bakterie trądu pomieszane z jakimiś innymi chorobami, przyniosły taki niezwykły efekt. Nazajutrz rano, Mark zdeterminowany otrzymanym poleceniem od wojska, rozpoczął przeszukiwanie bazy w celu znalezienia czegoś, co pomogłoby mu jej zniszczenie. Wreszcie, na samym jej końcu, odnalazł niewielki, ale dobrze zaopatrzony arsenał, gdzie znalazł wystarczająco trotylu do unicestwienia tego przybytku zła. Pomny tego, by udokumentować wszystko, porobił kilkadziesiąt zdjęć, oraz zabrał kilkanaście kartek pozostawionych tam, wraz z mapami nawigacyjnymi. Reszta jego towarzyszy w końcu zaniepokojona jego nerwowym zachowaniem, zażądała wyjaśnień. Blady strach padł wtedy na nich, kiedy usłyszeli, że w bazie żyje coś co kryje się w cieniu, a Mark ma zniszczyć ten kompleks. Lucinda wysunęła supozycję, że tym czymś jest być może jakiś nieudany eksperyment naukowy doktora Mengele, który po wymknięciu się spod kontroli, został siłą umieszczony w odosobnieniu. Po wysłuchaniu jej możliwego przebiegu wydarzeń nikomu nie przyszło do głowy inne rozwiązanie. Dzień następny przyniósł im następny zgon, tym razem Simona, u którego proces choroby postępował mniej więcej tak samo szybko, jak w przypadku Georga, lecz sama śmierć była prawdopodobnie bardziej efektowna, niż w przypadku pierwszego mężczyzny, jako że Simon zmarł w straszliwych męczarniach, wyjąc tak okropnie, że nawet Mark nie był w stanie słuchać jego wrzasków. Wtedy też Mark zauważył początkowe objawy choroby u Numiego i pani doktor. Ponownie skontaktował się więc z Halley Bay, prosząc, by ratownicy się pospieszyli. Został wtedy zapytany jakie szczepy bakterii mogły ich zaatakować. Gdy powiedział, że tak naprawdę nie ma pojęcia, usłyszał, że akcja ratownicza w tym wypadku może zabrać do stacji polarnej tylko jedną, bądź dwie najlżej chore osoby i jego zadaniem jest również wskazanie tych osób przy ewakuacji. Z ciężkim sercem ruszył z powrotem do swoich ludzi.
Numi ledwo już siedział, z Lucindą było niewiele lepiej, chociaż dzielnie starała się opiekować chorym kolegą. Wkrótce i on zmarł. Pani doktor, choć starała się pocieszać Marka i Sharon oraz samą siebie, słabła niemal w oczach. Jedynie pozostała dwójka ludzi trzymała się jeszcze całkiem dobrze, choć Sharon była mocno przerażona tym, co się dzieje, a sam Mark zaczął powoli odczuwać skutki zarażenia się od innych, choć nie przyznał się przed kobietami.
Ranek przyniósł im śmierć pani doktor, choć ta zmarła cichutko. Niewiele godzin później, ku ich przerażeniu, ktoś głośno załomotał do zaryglowanych od środka głównych drzwi kompleksu. Mark wprowadził ratowników do środka. Jednakże jeden z nich nieopatrznie nacisnął jakąś dźwignię w pomieszczeniu z radiostacją. Ich uszu dobiegł zgrzyt podnoszonej kraty. Mężczyźni spojrzeli po sobie i powoli wyszli z pomieszczenia. Nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że Mark jest coraz bardziej przerażony i wciąż przyspiesza kroku, by jak najszybciej oddalić się od ciemnego korytarza. Zorientował się on bowiem, że za chwilę może zaatakować ich coś, co znajdowało się za tą kratą. Gdy doszli do przestraszonej Sharon, ich uszu dobiegł przerażający odgłos – złowrogie dziwne warczenie i metaliczny zgrzyt przesuwanych po betonowej podłodze pazurów. W oczach żołnierza pojawił się strach. Porwał z ziemi swój plecak, wyszarpnął z niego pilota do zdalnego wysadzenia obiektu. Następnie wcisnął zdumionej Sharon plecak w dłonie, złożył na jej ustach krótki pocałunek, szepcząc „Kocham cię” i wypchnął wszystkich na mróz. Czuł, że w jego ciele szaleje już jakaś choroba, a za nim skrada się coś złowrogiego. Łzawiącymi oczami patrzył na niemal wleczoną siłą Sharon, która w końcu niechętnie wsiada do zaparkowanego nieopodal ratraka. W chwilę później chwycił za mosiężną wajchę i zatrzasnął za sobą metalowe, grube drzwi. Usłyszał za swymi plecami odgłosy człapania. Odwrócił się powoli w jego kierunku. Serce niemal podeszło mu do gardła, gdy stanął oko w oko z nieudanym eksperymentem biologicznym doktora Mengele. Zgasił światło, a w ciemnościach rozjarzyły się tylko pałające żądzą krwi ślepia bestii, która w chwilę później rzuciła się na niego, wyjąc przeraźliwie. Kiedy poczuł, jak jej pazury zagłębiają się w jego ciele, ostatkiem sił nacisnął przycisk.

Siedząca w ratraku Sharon już nawet nie próbowała hamować łez, które spływały jej po policzkach obfitym strumieniem. Nagle pojazdem wstrząsnął potężny wybuch. Przerażona kobieta obejrzała się za siebie. Nie zobaczyła już częściowo przysypanej bazy nazistowskich Niemiec. W miejscu, gdzie ona się jeszcze przed chwilą znajdowała, wystrzelał teraz w niebo słup czarnego dymu oraz kawałki betonu. Łzy spłynęły jej jeszcze obficiej. Wiedziała, że Mark nie miałby żadnych szans na przetrwanie takiej eksplozji. Zarówno dla niej, jak i dla innych, którzy wzięli udział w tej szaleńczej wyprawie, skończyły się już jej trudy, choć inni przypłacili to życiem. Żałowała teraz, że namówiła swoich przyjaciół na jej zorganizowanie. Wiedziała, że popełnili błąd. Bała się powrotu do domu, na Uniwersytet, spotkania z rodzinami Georga, Numiego i Marka, bowiem znała je bardzo dobrze. Nie wiedziała, jak ma przekazać im, że ich synowie nie żyją.
Zmęczona przeżyciami ostatnich dni, zasnęła opatulona licznymi kocami na tylnym siedzeniu ratraka, który pruł przez białe tereny Antarktydy, której biel przecinała teraz czarna wstęga dymu, kotłująca się na wschodnim krańcu horyzontu.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat, użyła 5214 słów i 31119 znaków.

3 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • violet

    Jak zwykle, przemyślane i ciekawe. Pozdrawiam.

    5 maj 2016

  • elenawest

    @violet dziękuję baaaardzo :-*

    5 maj 2016

  • Kuri

    Jak już napisał Igor, brawo Ty :D Co prawda, czytając o bazie 211 i nieudanych eksperymentach doktora Mengele, dochodzę do wniosku, że za dużo przeglądasz stron pokroju innemedium (ja też za dużo ich przeglądam, spokojnie xD ). Mam nadzieję na więcej powieści w tym klimacie :D

    5 maj 2016

  • elenawest

    @Kuri akurat tekst ten inspirowany był serialem Helix, a właściwie jego pierwszym sezonem ;-) i pisany przy dużej pomocy mojego chłopaka, kilku dzieł Alistaira MacLeana i kilkudziesięciu stron internetowych :-P

    5 maj 2016

  • Kuri

    @elenawest Od razu mi się skojarzyło powiedzenie, że sukces zawsze ma wielu ojców xD

    5 maj 2016

  • elenawest

    @Kuri niom. W tym przypadku akurat tak :-P

    5 maj 2016

  • igor

    Zapowiadało się ciekawie, już oczyma wyobraźni widziałem jak eksplorują zaginioną bazę i odkrywają Nową Rzeszę, jej dziwne wynalazki, niezidentyfikowaną florę oraz faunę. No cóż, widocznie autorka miała inną wizję.  
    Tak się zastanawiam czy czasem nie spróbuję sam czegoś w tym klimacie napisać. Zainspirowałaś mnie  :kiss:  Brawo Ty.  :jupi:

    5 maj 2016

  • elenawest

    @igor oooo, dziękuję bardzo :-D miło mi, że jestem dla kogoś inspiracją :-) a ogólne wrażenia jakie? Wyłapałeś jakieś błędy, coś ci nie zagrało?

    5 maj 2016

  • igor

    @elenawest Nieraz czytając wyłapuję jakieś błędy, jednak do tej pory nie zwracałem na nie uwagi. Następnym razem się poprawię :redface: . Wrażenia były nieziemskie od eufori na samą myśl jaki temat obrałaś na następne opowiadanie po zawód że tak szybko się skończyło. ;)

    5 maj 2016

  • elenawest

    @igor ah, rozumiem :-) miło mi jednak, że tak wiele emocji udało mi się w tobie wzbudzić :-D co do błędów, no to spoko, nie ma probkemu, tak się pytam, bo niektórzy zarzucali mi, że igła mqgnetyczna cały czas drga i to, że się odchyla nie jest powodem, by obrać złą trasę...

    5 maj 2016

  • igor

    @elenawest drga i owszem, ale anomalie a nawet bliskość metalowych przedmiotów może doprowadzić do błędnych odczytów. Często zwracam na to uwagę żołnierzom na zajęciach z topografii jak trzymają busolę zbyt blisko broni. Odchyłka jest naprawdę spora. :faja:

    5 maj 2016

  • elenawest

    @igor no właśnie. Ja nad tym tekstem siedziałam napradę długo, się namęczyłam, a nieznający się na rzeczy gówniarze śmieli określić mi ten tekst jako dno, bo mnie nie lubią

    5 maj 2016

  • igor

    @elenawest a gdzie to jeszcze opublikowałaś lub kto to czytał że takie  opinie wygłosił.

    5 maj 2016

  • elenawest

    @igor na opowi pl
    To byl tekst na bitwe literacka. Znajde opinie jednego takiego szczyla i ci przesle

    5 maj 2016

  • igor

    @elenawest to pisz tylko tu na lol-u My tu Cię naprawdę lubimy :kiss: i jak co to podyskutujemy a nie będziemy pochopnie wygłaszać tekstów typu DNO

    5 maj 2016

  • elenawest

    @igor dzięki :-* dlatego odeszłam :-D

    5 maj 2016