Słowa mają wielką moc. Każdy z nas jest w stanie przywołać twarze i wypowiedziane przez nie słowa pełne jadu. Ludzie obrzucają innych gównem w złości, z nienawiści lub dla własnej przyjemności. Słyszę głosy. Znam ich właścicieli, ale teraz nie mogę zobaczyć ich twarzy. Mogę tylko usłyszeć słowa, które dawniej raniły mnie do głębi. Słowa, które zamknęły mnie w sobie. Słowa, które sprawiły, że znienawidziłam siebie i zgubiłam się w tej nienawiści. Słowa, przez które moje mięśnie były cały czas napięte, powodując wieczne zmęczenie i chłód w ciele nawet w środku lata. Wieczne zimne dłonie i stopy. Drgawki przy najmniejszym spadku temperatury. Sztywny chód, mocno zgarbiona sylwetka. Słowa wypowiadane przez bliskich lub przypadkowych ludzi. Przeklęte słowa, które mnie boleśnie dotykały.
Słyszę je wszystkie, czasem płyną naraz, czasem pojawiają się pojedynczo, w parach lub po kilka. Wyrazy i zdania. Widzę je i czuję ich aury złości, pogardy, nienawiści i kpiny. Różnej wielkości zlepki białych liter na czarnym tle zdają się do mnie mówić, a nawet krzyczeć. Oglądam je, jak wyjątkowo ciekawe zwierzątka. Mogę siłą woli je popychać, przesuwać, obracać lub dmuchać na nie. Nie wywołują już bólu, ani złości. Nie ranią, nie pobudzają, nie wzbudzają żadnych emocji. Przepływają przeze mnie i znikają, nie czyniąc żadnej szkody. Nie mogą mnie już dotknąć. Wiem, że śnię, ale nie do końca rozumiem, co się dzieje. Nie chcę się budzić. Czuję się spokojna i zrelaksowana. Czuję się nietykalna, zawieszona w czasie. Może minęło kilka sekund, może kilka lat. Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. To nie ważne. Jest mi tu dobrze. To przyjemne uczucie.
Budzę się. Patrzę na okrągły pomarańczowy budzik na szafce obok mojego łóżka. Nie widzę godziny, bo wskazówki wirują w przeciwnych kierunkach, ale wydaje mi się to normalne. Jest rano i zaspałam. Ubieram się pośpiesznie, bo wiem, że jestem mocno spóźniona. Wychodzę z domu i idę na przystanek. Czekam chwilę i denerwuję się, bo to bardzo ważne, żebym pojechała tym autobusem. Na ręce mam zegarek z okrągłą tarczą. Złota obudowa, białe rzemyki. jego malutkie wskazówki wirują, a się niepokoję, że przyszłam za późno. Nie wiem dlaczego, po prostu wiem, że muszę nim pojechać do szkoły. Autobus nadjeżdża i wsiadam.
Widzę namolne spojrzenie dwóch młodych chłopaków. Namolne i kpiące. Kojarzę ich, ale nie znam osobiście. Ignoruję ich, bo nie mam pewności czy kpią ze mnie, czy po prostu z czegoś śmieszkowali i tylko przenieśli spojrzenia na mnie, bo akurat wsiadłam. Wciskam się na wolny fotel. Z nikim nie rozmawiam. Nie mam na to ochoty. Zakładam na uszy słuchawki i pogrążam się we własnych myślach.
(Mam świadomość, że byłam w szkole, ale nie pamiętam stamtąd niczego)
Wracam tym samym autobusem z tym samym starym kierowcą. Wysiadam na przystanku. Kiedy to robię, doświadczam uczucia, że nie powinnam była tego robić. Muszę znaleźć się tam z powrotem. Autobus już odjechał, w oddali jeszcze mi majaczy jego kwadratowe dupsko. Zastanawiam się, co mam robić. Autokar zatoczy teraz dużą pętlę, bo musi przejechać przez kilka wiosek. Wiem, w których miejscach się zatrzyma. A gdyby pobiec przez las?Zaoszczędziłabym wiele kilometrów. Nie mam dużych szans, ale decyduję się na ten krok.
Przebiegam plątaniną wąskich wioskowych dróg. Wkraczam na wydeptaną żwirową ścieżkę między starymi i młodymi drzewami. Ze wzgórza dostrzegam pasące się na rozległej łące stado saren. Jedna patrzy na mnie przez chwilę, a później wraca do żucia trawy. Jestem za daleko od nich, by moja obecność je spłoszyła.
Na przystanek docieram zdyszana, spocona i półżywa. Uginają się pode mną nogi. Wiata przystanku jest pusta. Okolica też. Po ulicach nie jeżdżą samochody. Patrzę na zegarek. Wskazówki nadal kręcą się w dwóch różnych kierunkach. Wiem, że się spóźniłam i autobus już odjechał. Przez chwilę czuję, że zawiodłam i chodzę z tym uczuciem zawodu po pustych ulicach dużej wioski. Tak po prostu plączę się bez celu, żeby odpocząć i pomyśleć.
Spotykam znajomą ze szkoły, jechała ze mną wcześniej w autobusie. Ma na imię Aneta. Jest trochę szalona, ale nic do niej nie mam. Aneta mówi mi, że stało się coś złego i wskazuje mi palcem kierunek, gdzie do tego doszło. Nie mówi mi jednak nic konkretnego, a pytania zbywa prostym "nie wiem". Czuję się zagubiona. Idę tam gdzie mi pokazała. Aneta i jej dwóch kolegów na rowerach próbują mnie zatrzymać, twierdzą że to zbyt niebezpieczne. Uciekam im więc, a oni mnie gonią. Mam dziwne uczucie, że moja ucieczka to kwestia życia i śmierci, i że jej koledzy czegoś ode mnie chcą. Czegoś złego. W jednej z uliczek dostrzegam schody. Wdrapuję się na nie przeskakując po dwa stopnie na raz. Jest ich naprawdę dużo. W końcu chowam się za ceglanym murkiem i próbuję złapać oddech.
Rozglądam się. Dostrzegam tylne wejście do jakiegoś ogromnego wielopiętrowego budynku. Po prostu tam wchodzę. Korytarze, schody, mnóstwo zakrętów i ślepych zaułków. Po chwili gubię się całkowicie w tym labiryncie. Czasami mijam eleganckie kobiety z białymi plakietkami na piersiach. Przyglądają mi się ciekawie, gdy przechodzę. Na początku je ignoruję, bo nie mam pojęcia co to za budynek i być może wcale nie powinno mnie tu być. Jednak kiedy trzeci raz mijam tę samą facetkę, ja też się jej przypatruję. Ma w sobie coś, co sprawia że ogarnia mnie czysta zgroza. Moje ciało rwie się do ucieczki. Kobieta zatrzymała się i patrzy na mnie. Kiedy tylko schodzę jej z oczu puszczam się pędem. Ufam swoim instynktom. Uciekam na oślep, bo nie ma żadnych oznakowań na mijanych drzwiach i ścianach. Wszystkie drzwi są ciemnobrązowe i mają złote klamki. Ściany są głównie żółte. Kieruję się to w dół, to w górę, to w lewo, to w prawo, to znów prosto albo zawracam. Jeśli trafiam na okna, to widzę za nimi różne pomieszczenia, ale nigdy nie wychodzą na zewnątrz i martwi mnie, że jestem w pułapce, z której nie potrafię wyjść.
Boję się. To miejsce źle na mnie działa. Nie ma kwiatów, obrazów, tablic informacyjnych, krzeseł na korytarzach, żadnych dekoracji. Wbiegam na dużą salę gimnastyczną. Jest tak duża, że równie dobrze może być małym krytym stadionem. Po lewej, dość daleko ode mnie widzę drewnianą scenę, a po przeciwległej stronie otwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi. Decyduję się zatoczyć półkole idąc przy ścianach, bo boję się, że z góry może mnie dostrzec któraś z kobiet, które mnie obserwowały. Gdy mijam dwóch około czterdziestoletnich mężczyzn, zatrzymują mnie. Najpierw trochę żartują ze mną, później pytają czego szukam. Nie podobają mi się ich porozumiewawcze spojrzenia. Kłamię więc, że szukam toalety. Słyszę stukot szpilek za plecami, odwracam się. Napotykam pełne rezygnacji spojrzenie przestraszonej nastolatki, która idzie między dwiema paniami z plakietkami na piersiach. Panie nie zwracają na mnie uwagi. Dziewczyna ma poczochrane brązowe włosy, ubłocone buty, ubranie, twarz i dłonie, cienie pod oczami i poszarpane ubranie. Wskazuje palcem nad scenę.
- Najbliższa toaleta jest tam - mówi. - Pod czwórką.
Jej wzrok krzyżuje się z jednym z mężczyzn, z którymi właśnie rozmawiałam. Patrzy na niego pogardliwie i wyzywająco. On na nią ostrzegawczo.
- Toaleta jest za tymi drzwiami. Prosto i w prawo na końcu korytarza - mówi do mnie facet przymilnie.
Wskazał na drzwi, do których naprawdę zmierzałam. Dziewczyna, która nas już minęła nie odwróciła się, ale powiedziała głośno:
- Za sceną, pod czwórką masz bliżej.
W jej głosie wyłapałam rozpaczliwą nutę.
- Tam nie musisz się wdrapywać - dodał miło drugi z panów i również wskazał na te same drzwi, co jego kompan.
Scena sięgała mi szyi. Cofnęłam się kilka kroków, wzięłam lekki rozbieg i wybiłam się przed sceną. Niezgrabnie się tam wdrapałam.
- Pójdę bliżej - powiedziałam na odchodne do panów, którzy już się nie uśmiechali.
Znalazłam drzwi za sceną i weszłam w zagracony korytarz. Wyglądał ja składzik szkolnego teatru. Na jego końcu coś się zatłukło cicho. Przeszłam do końca i otwarłam niebieską metalową szafkę. W środku siedziała przerażona dziewczynka, na oko dwunastoletnia.
- Nie zabijaj mnie - powiedziała cichutko.
- Nie zabiję. Wiesz jak stąd wyjść?
Pokręciła głową.
- Chodź, tu nie jest bezpiecznie - powiedziałam do niej.
- Zabiją nas - powiedziała.
- Nie zabiją - odpowiedziałam. Nie wiem czy bardziej próbowałam przekonać ją, czy siebie samą.
Podałam jej rękę i powoli cofałyśmy się. Moją uwagę przykuły trzy pary białych drzwi. Jedyne jakie nosiły numery. Jeden, dwa i cztery. Ktoś wydrapał czymś ostrym na trójce czwórkę. Otwarłam je. To była szafa wbudowana w ścianę. Była pełna dziecięcych ubrań, co w tym miejscu, z tymi dziwnymi ludźmi, utworzyło w mojej głowie bardzo brzydkie domysły co do ich pochodzenia. Dlaczego nastolatka z sali kazała mi iść do czwórki? Zaczęłam wyrzucać ubrania i wieszaki. Na górnej półce znalazłam trzy pary starych zardzewiałych nożyczek ze szpiczastymi noskami. Zabrałam je i schowałam do kieszeni. Jedynka i dwójka również były pełne ubrań i wieszaków, ale nic więcej w nich nie było.
Dwie pary drzwi później znów byłam w tym dziwnym labiryncie. Pierwszymi wyszłam z powrotem na scenę, drugimi przez opustoszałą salę gimnastyczną, tak jak zamierzałam wcześniej. Składzik za sceną, był ślepym zaułkiem. Kazałam dziewczynce iść krok w krok za mną. Teraz szłam ostrożnie i starałam się zapamiętywać ślepe uliczki. Czasami się cofałyśmy, chwilami czekałyśmy aż ktoś sobie pójdzie, innym razem uciekałyśmy.
Aż w końcu znalazłam kuchnię z trzema kucharkami pogrążonymi w pracy. Duże dwuskrzydłowe drzwi musiały prowadzić do sali dla gości. Wolałam tamtędy nie wychodzić. Dlatego pochylone przemknęłyśmy za plecami kobiet, nasze kroki zagłuszyło grające radio. W krótkim tunelu minęłyśmy chłodnię, dalej skręciłyśmy w prawo, w stronę magazynów. Tu gdzieś musiało być co najmniej jedno wyjście na zewnątrz. Korytarz, zakręt na jego końcu i na horyzoncie ukazało się duże otwarte skrzydło drzwi, a właściwie przesuwanej bramy wyjściowej. Przez paskową kurtynę właśnie wjeżdżała dostawa towaru.
- Biegiem! - powiedziałam do dziewczynki.
Pobiegłyśmy co sił w nogach. Wsunęłam ręce do kieszeni i na wszelki wypadek zacisnęłam je na zimnych metalowych nożycach. Wybiegłam z magazynu i przebiegłam może sześćdziesiąt metrów. Zatrzymałam się. Poczułam się jak gówno. Gdzie jest dziewczynka? Zapomniałam o niej. Byłam tak szczęśliwa, że wyrwałam się z tego dziwnego miejsca, że zapomniałam na chwilę o niej. Teraz w drzwiach stały trzy kobiety.
- Wracaj tu, jeśli nie chcesz żeby twojej koleżance stało się coś niedobrego - powiedziała jedna.
- Dlaczego to robicie? - zapytałam.
- Bo nigdy nie mieliśmy nic. Myślisz, że nam łatwo patrzeć, jak takie rozrzutne gnojki dostają wszystko za darmo, podczas gdy my musimy dzielić kąty z myszami? - powiedziała jedna.
- Jest nas trzydzieści kobiet i siedmiu mężczyzn. Poddaj się, nie masz z nami szans.
- Jesteś otoczona, a dookoła są sami wariaci. Prawdziwi, bo wszyscy uciekliśmy z psychiatryka. Wracaj, albo pożałujesz.
Do kobiet dołączyły dwie kolejne i dwaj mężczyźni, ci z sali gimnastycznej. Z wnętrza budynku doleciał mnie pisk dziewczynki. Nie wiem, czy tej samej, którą chciałam ocalić, czy innej. To już przestało mieć znaczenie. Pod skórą obudziło mi się coś mrocznego, co domagało się natychmiastowej zemsty. Dłonie mocniej zacisnęły się na zardzewiałych nożyczkach. Krzycząc z bezradności, złości i strachu pobiegłam na spotkanie z pierwszymi psycholami, którzy blokowali wejście do budynku. Gdy byłam blisko, gdzieś za moimi plecami pojawili się komandosi. Jeden coś krzyczał przez megafon, całe mrowia otaczały budynek. Słyszałam tupot ich butów, nie rozróżniałam słów. Nie zwróciłam na nich większej uwagi. Musiałam wymierzyć własną sprawiedliwość.
1 komentarz
Rayonvert
Fajny początek... masz talent Agata, i wyobraźnię, ciekawie napisane.
Za długie jednakże, ale rozumiem że to też sen.