Wzywając jutro

To ja jestem twarzą tej książki. Moja gęba już zawsze będzie się z nią kojarzyć. Wszystkim. Plakaty z moją podobizną będą walać się po galeriach handlowych, wystawać z każdego rogu każdej księgarni w tym kraju. Oto historia o Marku, kopciuszku z polskiego blokowiska. Jakiś znany pisarz, Stefan Gorr, stworzył książkę, którą będę promował. Wygrałem casting i stało się to, o co nigdy nikt by mnie nie podejrzewał. Będę modelem, promotorem, celebrytą. Będę promował bardzo znanego autora i jego najnowszą książkę.

Sam nigdy żadnej nie przeczytałem. Może jedną – „Sachem”, pamiętam to z podstawówki, chyba coś o jakimś indiańskim wodzu. Z kumplami uznaliśmy, że każdy z nas to przeczyta. Na co dzień zajęci byliśmy graniem w piłkę i rzucaniem papierkami w odwrócone plecy nauczycielek, ale raz postanowiliśmy – skoro ten „Sachem” zajmuje tylko kilka stron w podręczniku, czemu nie. Solidarnie przeczytaliśmy, chyba nawet ścigaliśmy się, kto pierwszy skończy. A potem ku zdziwieniu wszystkich, posypały się czwórki i piątki, co niektórym z nas ratowało dupy na koniec roku. Więc nie mogę powiedzieć, że nie przeczytałem żadnej książki. Nie przeczytałem żadnej książki z własnej woli. Do tego całego „Sachema” to mnie przecież zmuszono, system zmusił. I przyznaję szczerze, że nic z tej lektury nie pamiętam. Tyle jedynie, że o wodzu.

Wyglądam dobrze w czarnych okularach, facet na castingu mówił, że jestem skrzyżowaniem Nicholsona z Cybulskim i świetnie się nadam. O Nicholsonie słyszałem, ale kim jest Cybulski? Na casting zgłosiło się około dwustu chłopa i wszyscy oni wydawali mi się jacyś lepsi – bardziej oczytani, bardziej bystrzy, niektórzy zwyczajnie ładniejsi, z lepszymi gębami. Ale to mnie wybrali, to ja będę promował „Wzywając jutro”. Nie oni – przygotowani, wyglancowani, z ułożonymi fryzurkami i formułkami do recytowania, w ładnych koszulach, z doświadczeniem w mediach albo reklamie. Ale ja – leser, bileter z kina, puszczający oczka do kupujących popcorn studentek, lekkoduch tuż przed trzydziestką, mieszkający z mamą i kochający życie, mający wszystko totalnie w dupie, wszystko oprócz mamy, piwa i Manchesteru United. To ja wygrałem.  

W trzy miesiące zarobię sześćdziesiąt klocków. Trzy miesiące zdjęć, podróżowania po polskich miastach, jakieś telewizje śniadaniowe, Instagramy, filmiki promocyjne i inne gówna. I za to wszystko sześćdziesiąt klocków. Zwolniłem się z kina, poszukam czegoś innego. Gdy promocja książki się skończy, kupię mamie większy telewizor i nową pralkę, a potem wyślę ją na dwa tygodnie do sanatorium w górach. Dla siebie też zaplanowałem specjalne atrakcje, łączona podróż: Berlin – Amsterdam – Londyn – Ibiza. W każdym miejscu minimum pięć dni, na Ibizie minimum dziesięć. Kupię też sobie dwie pary Jordanów, zawsze chciałem mieć Jordany, ale z mojej kinowej pensyjki to mogłem co najwyżej pojechać sobie raz na pół roku do outletu, kupić jakiś model słabszej marki sprzed trzech lat. Kupiłbym pewnie też furę, ale problem jest taki, że nie mam prawka. Kiedyś chciałem się zapisać, nawet mama dała mi na to pieniądze, to pojechałem na dwa tygodnie nad morze i wszystko rozpieprzyłem. Mama powiedziała, że drugi raz już mi nie da. Mojej kasy było szkoda, bo zarabiałem mało. Tramwaje też nie są takie złe, można się pogapić na laski. Jakoś mnie nie ciągnie do tego auta, może kiedyś. Część zarobionej kasy dam na lokatę, żeby wszystkiego doszczętnie nie przepić. Zyzol z monopolowego gdyby się dowiedział, że tyle zarobię, pewnie upiłby się szczęścia. Nie ma wątpliwości, że sporą część tej kasy zostawię jemu w zamian za zimne, złociste piwko i polską wódę, bo piję tylko polską. Mam u niego sto pięćdziesiąt na kresce w zeszycie. Od razu spłacę.  

W przeddzień castingu nie robiłem nic nadzwyczajnego. Miałem tam pójść głównie z ciekawości, trochę dla jaj, trochę z przekory, może poznać jakąś ładną laskę. Ale jak to zwykle bywa, gdy mam dzień wolny, uchlałem się jak wieprz. Wiele mi nie było trzeba, od rana grałem w gry, a koło piętnastej zszedłem do Zyzola, kupiłem flaszkę wódki, pepsi i czipsy. Przez resztę dnia piłem solo, oglądając filmy. Gdy już się należycie urżnąłem, zacząłem wysyłać smsy do dziewczyn, które kiedyś bzykałem, a obecnie nie mamy kontaktu. Odpisała tylko jedna, oczywiście najbrzydsza. I może nawet byłaby chętna, żebym przyjechał, ale w telewizji właśnie zaczynała się jakaś gala boksu, więc odpuściłem. Zainteresowałem się czarnoskórym bokserem z rozwalcowanym nosem i odstającymi uszami. Widziałem go już kiedyś w akcji, nie pamiętałem nazwiska, a jedynie to że był brutalny i położył kolesia na dechy. Tym razem też nie zawiódł i zakończył walkę w drugiej rundzie, serią kilku sierpowych i poprawką na wątrobę. Potem już nic nie pamiętam, usnąłem.

Wstałem tuż po dziesiątej, a casting miał zaczynać się o dwunastej. Kac był. Obmyłem gębę pod kranem, zapaliłem papierosa siedząc na sedesie. Ugotowałem sobie parówki na śniadanie, były też wczorajsze bułki, które posmarowałem grubo masłem i lekko posoliłem. Zaparzyłem mocną kawę, z lodówki wyjąłem keczup i z takim zestawem udałem się do pokoju, gdzie włączyłem telewizor. Jadłem pospiesznie, potem jeszcze zerknąłem w lustro. A chuj z tym castingiem, powiedziałem. Powąchałem własne pachy, przypomniałem sobie, że prysznic brałem przedwczoraj. Teraz już nie było czasu. Posmarowałem pachy grubą warstwą antyperspirantu w sztyfcie, rozlałem sobie po ciele sporą ilość wody kolońskiej. Włosy przylizałem gumą do włosów, czego zazwyczaj nie robię, ale chciałem zatuszować to, że są nieświeże. Założyłem czarną koszulkę i uznałem, że z kilkudniowym zarostem i leniwym wyrazem twarzy wyglądam całkiem męsko. Już wiązałem buty i coś mnie chwilowo oświeciło. To był moment, takie puknięcie z tyłu głowy, chwila nagłej bystrości, będąca ze mną tylko przez chwilę. To coś powiedziało mi, że wypadałoby się chociaż minimalnie przygotować, chociaż troszeczkę, zrobić jakieś minimum wysiłku, cokolwiek. Cofnąłem się więc z korytarza do pokoju i zacząłem grzebać po szafach. W moje ręce wpadł zeszyt, w którym pisywałem kiedyś od czasu do czasu, a którego nie widziałem od pół roku na oczy, całkowicie zapominając o jego istnieniu. Uśmiechnąłem się sam do siebie. No fakt, to będzie dopiero należyte przygotowanie do castingu. Wziąłem go ze sobą i jeszcze odruchowo zabrałem z biurka okulary. Zupełnie spontanicznie, nie myśląc o tym. Potem okaże się, że te okulary wygrają mi casting.  

W tramwaju otworzyłem zeszyt, a był to zeszyt niezwykły, bo pisałem w nim najlepsze uwagi, jakie kiedykolwiek wypowiadali o mnie moi pracodawcy. Od samego początku, od szesnastego roku życia, gdy zatrudniłem się przy zrywaniu truskawek, przez rożne hale produkcyjne i magazyny, aż po obecną robotę w kinie. Każda strona tego zeszytu miała swoją osobną historię, dominował na niej cytat, wypisany grubymi literami, poniżej było już drobniejszym pismem wypisane nazwisko pracodawcy, który raczył łaskawie podzielić się ze mną swoją opinią. Jeszcze niżej, na samym dole kartki był krótki opis sytuacji. Łącznie czytania na jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut, dokładnie tyle, ile miałem jechać tramwajem.  

Nie pamiętam już, dlaczego założyłem ten zeszyt. Był to szczeniacki wybryk, założony chyba latem, z nudów, tak jakby gówniarzowi Mareczkowi nudziło się podczas wakacji i zatęsknił za dotykiem długopisu. Fajnym cytatem zaczyna się mój zeszyt, a cytat ów wypowiedział starszy, łysy facet siedzący cały dzień na drewnianej skrzyni, popijający lemoniadę i palący papierosy z białym filtrem. Zapisałem tylko jego imię: Stanisław. Nazwiska zwyczajnie nie znałem. Sytuacja miała miejsce, gdy oddałem niewypełnione do końca koszyki truskawek. Pan Stanisław wypowiedział następujące słowa: „Jak mnie będziesz w chuja robił, to ci napierdolę bejsbolem. No nie patrz się tak gówniarzu, próbuję cię czegoś nauczyć. Jak całe życie będziesz tak pracował, to w najlepszym wypadku będziesz mógł słoniowi w zoo jaja huśtać. A teraz spierdalaj dołożyć truskawek, żebym mógł ci zaliczyć te jebane koszyczki”. Pamiętam, że po wypowiedzeniu tych słów zapalił papierosa, popił lemoniadą i beknął. Obróciłem się, a pan Stanisław tylko wyciągnął rękę, wskazując palcem na pole i sugerując tym samym, żeby czym prędzej uzupełnił koszyki. Dobry to był czas, za jeden koszyk płacił sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt groszy, po pracy zawsze kupowałem lody i piwo, a co drugi dzień fajki, które potem z kumplami paliliśmy w krzakach. Wtedy też pierwszy raz spróbowałem kuchni francuskiej. Gdy tak siedzieliśmy w krzakach paląc papierosy i popijając jedno piwo na trzech, szedł sobie ślimak. Często zastanawiałem się, jak ci Francuzi mogą to żreć, no i proszę – pojawiła się okazja, żeby samemu się przekonać. Chwyciłem ślimaka z ziemi i ugryzłem z całych sił. Siknął mi do ust jakąś mazią, nie pamiętam już smaku, zapachu i koloru, pamiętam tylko że była obleśna. Postanowiłem, że nigdy więcej nie spróbuję kuchni francuskiej. W postanowieniu trwam do teraz.

Po przypomnieniu sobie historii ze Stanisławem i truskawkami, wpadłem na idiotyczny pomysł. Zrobię sobie jaja z tego całego castingu. Wejdę w okularach słonecznych, potem je zdejmę, żeby zobaczyli czerwone, skacowane oczy. Otworzę zeszyt i zacznę czytać, co o moich usługach sądzili dotychczasowi pracodawcy. A niech wiedzą, że mam wszystko gdzieś, całe te ich castingi, literaturę i profesjonalizm. Wszystkie te głupio mądre gęby, myślące że są Bóg wie kim bo mają mazdę w leasingu i kredyt na chatę na trzydzieści lat. Stanę przed nimi ja – inny, nieobecny, tak nie pasujący do tego tępego pierdolenia o rodzinie i ustatkowaniu się. Stanę ja – niedomyty, niedogolony, zionący niestrawioną wódą. Z zeszytem pod pachą i trzęsącymi się dłońmi. Z głupim, szyderczym uśmieszkiem na gębie. Pokażę im, gdzie mam ich wartości, literaturę i ten cały pseudo światek artystów. Niech zobaczą co znaczy bycie wolnym. Lepszym.

Wysiadłem z tramwaju w centrum i udałem się w kierunku auli filharmonii. Nic sobie w głowie nie ułożyłem, pomyślałem więc, że będę czytał zeszyt i trochę improwizował. Wchodzę do filharmonii, a tam stado wyjętych z telenoweli lowelasów. Całe tabuny gogusiów, mieszanina zapachów, wszystkie perfumerie świata, wszystkie marki zegarków i butów, różne kolory koszul, przygotowane fryzury, od pedalskich po gładko ogolone głowy, gdzieś mignął irokez, gdzieś w tłumie zatopił się tleniony świński blond. Nie pasuję tutaj, patrzę na gęby, niektóre dość zwykłe, niektóre wyraźnie plebejskie, ale wyrobione kremami, maseczkami i wizytami w solarium, inne jakby lepsze, bogatsze, będące połączeniem daru matki natury i darów sklepów z kosmetykami. Inne gęby nijakie, ale tych jest mniej, jeszcze kolejne bardziej przerażone, zestresowane, jakby te kilka chwil przed obiektywem jakiegoś Zdzisia decydowało o ich być albo nie być. Tym się różnimy, że ja już dawno wybrałem nie być, a to że tu jestem i was wącham, to jedynie mój kaprys, chęć obśmiania i obesrania was razem z waszymi ambicjami i dążeniami.  

Przysiadł się do mnie jakiś matoł. Pokazuje mi na telefonie jakieś zdjęcia z castingów, jak lata z mieczem po jakieś sali, ubrany w stylu załogi statku Enterprise. Ma czarne włosy spięte w kucyka i przypomina mi trochę wokalistę zespołu Wet Wet Wet. Zapamiętałem ich nazwę, bo dzięki ich piosence kiedyś ja i taka jedna... No. I ten matołek próbuje mi teraz zaimponować, był tam i ówdzie, gdzieś tam prezentował garnki, gdzieś indziej ciuchy, jeden casting, drugi, trzeci. Po minucie mam ochotę już go zdzielić. Czekam tylko na moment, gdy zapyta mnie o to co do tej pory robiłem. Szykuję już w głowie odpowiedź, która będzie brzmieć mniej więcej tak: „wysyłałem do piachu spedalonych frajerów w kucykach, marzących o braniu do buzi w zamian za obietnicę wielkiej kariery”. Koleś nadaje jeszcze chwilę, a potem ucicha. Po prostu zamyka usta, jakby odcięło mu prąd i patrzy martwo przed siebie przez jakąś minutę. Ożywia się znowu i pyta, czy palę. Kłamię, że nie. Wychodzi sam na papierosa.  

Zaczynają wywoływać nazwiska. Przede mną wchodzi trzech, a mnie wzywają jako kolejnego. Czekałem tyko dwadzieścia minut. Wchodzę. Za biurkiem siedzą trzy osoby, jeden facet i dwie babki po bokach. Całkiem ładne, obie już nieco zużyte, ale widać, że z niejednego pieca chleb jadły. Jedna się do mnie uśmiechnęła. Ta brzydsza.  

Dzień dobry, proszę się przedstawić – mówi facet za biurkiem
Przecież wiecie jak się nazywam, przed chwilą mnie wołaliście – rozkładam ręce na boki, a zeszyt wypada mi z rąk na podłogę. Teraz uśmiechają się do mnie obie.
Gratuluję bystrej uwagi, ale to pana autoprezentacja, która jest nagrywana i jest niezbędne żeby się Pan przedstawił – koleś ma poważną minę i marszczy czoło.
Nazywam się Marek Barczak i przyniosłem zeszyt – oświadczam
Jaki zeszyt? Co w nim jest? – pyta ta ładniejsza.
Są tutaj opinie moich dotychczasowych pracodawców. Dotyczą one mojej osoby, mojego profesjonalizmu i przykładania się do pracy.  
A czym się Pan do tej pory zajmował ?– odzywa się ta brzydsza. Ma słodki, miękki głos.  
Różnymi rzeczami, proszę pani. Przeróżnymi. Chyba łatwiej byłoby mnie zapytać, czym się do tej pory nie zajmowałem – puszczam jej oczko, zupełnie zapominając, że mam na nosie czarne okulary.  
Rozumiem – odpowiada. – Czy ten zeszyt to element pana prezentacji?
Tak, proszę pani.
Proszę zaczynać – odchyla się na krześle i ponownie się do mnie uśmiecha, tym razem sztucznie.

Cała trójka milknie, wpatrują się we mnie, plądrując wzrokiem od stóp do głów. Widzą poszarpane nogawki moich granatowych dżinsów, widzą schodzone już czarne buty i czarną koszulkę, pod którą zaczyna skraplać się pijacki pot. Nie widzą moich oczu, zaraz zobaczą w pełnej krasie. Właśnie otwieram zeszyt i siadam na krześle. Podnoszę okulary.

Stop, chwileczkę – mówi facet z jury. – Proszę nie zdejmować okularów.
Jesteś pewien? – pyta ta ładniejsza.
Tak, jestem. Proszę kontynuować, panie Marku, ale w okularach. Koniecznie w okularach – popija solidny łyk wody.

Więc w okularach. Dobra, żaden problem. Mam ochotę założyć nogę na nogę, jak stary dziadzio czytający wnukom bajki na dobranoc. Dżinsy jednak zbyt ciasne. Pozostaję w rozkroku.  

Pan Stanisław, łysawy, starszy człowiek siedzący całymi dniami na skrzyni i pijący lemoniadę, raczył nie docenić moich wysiłków w zbieraniu truskawek ostrzegając mnie, że jeśli będę oddawał niepełne koszyki, to porachuje moje kości kijem do bejsbola, a w przyszłości moim zajęciem będzie mogło być tylko rozweselanie słonia w zoo poprzez bujanie jego genitaliów. Słowa pana Stanisława potwierdził pan Krzysztof, który widząc jak układam na półkach makarony i ryże, powiedział że każda kolejna paczka ma być ułożona równiutko, bo on to potem zmierzy linijką i jak będzie źle to wypierdoli mnie na zbity pysk, a jedyne do czego się nadaję to wycieranie dupy niemieckim staruchom, albo zmywanie naczyń w Anglii i jest absolutnie pewien, że tak skończę. Pan Marian stwierdził, że jak nie będę odpowiadał na sygnały z krótkofalówki, to poszatkuje mnie na żarcie dla psów, a zaznaczę że z panem Marianem nie było żartów, bo był właścicielem dużej agencji ochroniarskiej, dzięki czemu mogłem pełnić zaszczytną funkcję stróża nocnego na budowie. Pan Marcin oświadczył jakiś czas później, że choćbym się zesrał, to nie będę dobrym sprzedawcą dywanów, bo urodziłem się gamoniem, jestem gamoniem i jako gamoń zakończę wędrówkę na tym łez padole. Po tej rozmowie zakończyłem współprace z panem Marcinem a rozpocząłem z panią Zofią, która po dwóch tygodniach powiedziała, że dobrze mi z oczu patrzy, ale ręki do kwiatów to ja nie mam i lepiej żebym wziął łopatę do ręki i zaczął kopać rowy. Posłuchałem i tak wszedłem we współprace z panem Andrzejem, który odezwał się do mnie tylko raz, krzycząc żebym spierdalał i więcej się nie pokazywał, bo mnie rozszarpie na strzępy. Potem zatrudniłem się u pana Łukasza, a nasza współpraca układała się całkiem nieźle. Przyszedł moment, gdy pan Łukasz zaproponował, żebym przestał układać kartony, tylko zrobił kurs na wózek widłowy i zaczął jeździć pomiędzy halami magazynowymi. Gdy po skończonym kursie zobaczył jak jeżdżę, ostrzegł, żebym nie przychodził do niego z pretensjami jeśli się zabiję. Kilka dni później powiedział, że jeszcze nie widział, żeby ktoś tak chujowo jeździł wózkiem. Następnie ograniczał się już tylko do prostych komend, żebym uważał na ludzi i nie jeździł jak pizda. Któregoś dnia sięgałem po paletę umocowaną na górnym piętrze kondygnacji i niestety źle ją wysunąłem. Wypadła na ziemię, roztrzaskały się setki butelek z drogą whisky. Pan Łukasz nabrał czerwonej barwy, jego oczy zmieniły kolor na żółto krwisty, a twarz oblała się potem. Powiedział, że już nigdy nie wsiądę na wózek, bo to nie jest maszyna dla imbecyli i tępaków, a potem ostrzegł żebym jako etatowy pijak nie brał czasem słomki do ust w celu spijania z podłogi resztek whisky, bo takie ścierwo jak ja na pewno stać na takie pomysły. Dwie godziny później powiedział, że rozmawiał z zarządem błagając ich o zwolnienie dyscyplinarne dla mnie, ale niestety  polecili zwolnić mnie za porozumieniem stron. Dodał, żebym zszedł mu z oczu i nazwał mnie pedałem. Później pracowałem w administracji, gdzie nad wyraz kulturalny dżentelmen, pan Franciszek ni z tego ni z owego nazwał mnie niekompetentnym ptasim móżdżkiem i kazał się pakować. Obecnie pracuję w kasie kina, jestem bileterem. Praca jest fajna i spokojna, oprócz weekendów, gdy zdarzają się podpici klienci. Któregoś dnia do kierownika, pana Adriana, przyszła w odwiedziny bardzo atrakcyjna blondynka i pomaszerowali w kierunku najdalej oddalonego biura. Wyszli po czterdziestu minutach. Pan Adrian pożegnał piękną panią, a wracając wolnym krokiem i z tajemniczym uśmiechem na ustach, zatrzymał się na chwilę niedaleko kasy. Zdziwiłem się, bo nigdy tego nie robił. Ale wtedy zatrzymał się i zawiesił na mnie wzrok. Trwał tak w milczeniu jakieś dziesięć, może nawet dwadzieścia sekund, po czym zaczął iść w moją stronę. Pomyślałem, że wreszcie porozmawiamy, bo jakoś nie było jeszcze okazji, mimo że pracuję tam już ponad rok. Pan Adrian jednak tylko się pochylił nade mną i rzekł: „Idealna robota dla takiego kogoś jak ty. Typowe kurwa zombi.” Potem zarechotał i odszedł. Przyjąłem przekaz do wiadomości i nawet nie gniewam się na pana Adriana. Piękna blondynka ciągle go odwiedza przynajmniej raz w tygodniu, ale pan Adrian już do mnie nie podchodzi. To był nasz jedyny kontakt. Dziękuję Państwu za wysłuchanie opowieści o moich pracodawcach i ich słynnych cytatach. Mam nadzieję, że dostarczyłem państwu rozrywki.  

Po tych słowach poczułem, ze ręce mi się kleją i nawet trochę zrosiłem kartki zeszytu. Byłem wykończony. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz musiałem być tak kreatywny i użyć głęboko uśpionych pokładów inteligencji. No co dzień tylko pieprzę o tym, że zielone miejsca wolne, a ekran u góry, potem życzę miłego seansu. Poza tym niewiele gadam, kiedyś gadałem więcej, a teraz już mi się nie chce, starość chyba, w końcu trzydziestka tuż tuż. Nawet fajnie się teraz czuję, bo stworzyłem opowieść na bazie starych notatek, z których nie wszystkie pamiętałem i sprawiło mi to nie lada frajdę, to przypominanie sobie tych patologicznych pysków i przyjemny dreszczyk momentu, gdy oni coś do mnie gadali, a ja miałem to wszystko kompletnie gdzieś. Nie miałem farta do pracodawców. Cała moja kariera była jak jakiś zaklęty cykl, krążyłem od pracy do pracy jak pionek przesuwany po planszy. Prosty schemat – zatrudnienie, miesiąc miodowy, pierwsze nieporozumienia, potem solidna zjebka, wypowiedzenie, szukanie roboty, zatrudnienie i od nowa. Zawsze to samo, zawsze bujam się pomiędzy jedną pracą a następną, widoczną już na horyzoncie Jak jakiś chomik w kółeczku. Tym razem inaczej, tym razem stanąłem na wysokości zadania. Spociłem się na plecach, mam nadzieję, że nie będę śmierdział. Kawał dobrej roboty, Marek. Było inaczej, tak jakoś, tak jakoś... No nie wiem, nie mam pomysłu jak to opisać, ale przyjemny jest nawet ten zimny pot na plecach, przyjemnie że wymęczyłem zeszyt i jest trochę mokry. Oni teraz zaczną coś do mnie mówić, czy już koniec? Ocenią? Zdejmuję okulary. Facet z jury automatycznie gestem ręki pokazuje, żebym założył z powrotem. To zakładam. Ta ładniejsza palcem wskazującym dotyka sobie ust, a ta brzydsza siedzi odchylona na krześle ze splecionymi na brzuchu rękoma.  

Panie Marku, czy to jest pana prawdziwa historia? – przemawia facet.
Tak, proszę pana, wszystko na faktach – odpowiadając mu podnoszę podbródek wyżej.
Czyli to wszystko co pan tutaj opisał, wydarzyło się naprawdę? – dopytuje.
Naprawdę, wszystko to spisuję do zeszytu od kilkunastu lat.
Wie pan, wszedł pan tutaj jak jakiś przypadkowy przechodzień i myślałem że to będzie szybka kompromitacja. Później jednak zaczął pan czytać w tych okularach... te okulary, hmmm, no wygląda pan trochę jak skrzyżowanie Nicholsona z Cybulskim, może czegoś takiego szukamy, może to jest ten niuans, który najlepiej pokaże klimat książki Gorra. Czyta pan Gorra? W ogóle czyta pan książki?
Niezbyt często – kłamię okrutnie, wiadomo że nie czytam wcale.
Dobra, zostawmy to na razie. Dziewczyny, co sądzicie? – rozgląda się na boki, najpierw patrzy na ładną, potem obraca się do brzydkiej.  
Mi się nawet podobało – przemawia ładna, a ja cieszę się, że mogę wreszcie skupić się na jej kształtnych piersiach, które opina różowa bluzka. Na palcu ma obrączkę, ale nieważne.  
Mi czegoś tu zabrakło – wtrąca ta brzydsza, a ja już mam ochotę dodać, że domyślam się, że w twoim życiu czegoś brakuje, ale sentencja ta nie przeciska się przez moje usta i może właśnie dzięki tej chwili dyscypliny będę o sześćdziesiąt koła bogatszy.

Przez chwilę nad salą zalega cisza, słyszę jedynie ciche chrząknięcie kamerzysty, który schował się po prawej stronie od stolika jury i kręcił moje wystąpienie. Brzydsza mówi coś na ucho facetowi w środku, a ten kiwa głową, za chwilę cała trójka zaczyna coś notować, porozumiewając się ze sobą po cichu. Facet w końcu porządkuje papiery i zaczyna mówić.

Panie Marku, dziękujemy panu za przyjście. To był z pewnością oryginalny występ, ale nie jesteśmy do końca pewni czy tego szukamy. Druga sprawa, jest sporo innych kandydatów, których chcemy zobaczyć. Proszę uzbroić się w cierpliwość i czekać na nasz telefon. Odezwiemy się do pana.
Dobrze, dziękuję państwu bardzo. Do widzenia – wstaję z miejsca i po dwóch krokach w przód muszę się cofnąć, bo na krześle zostawiłem zeszyt. Jeszcze raz zerkam na ładniejszą.  

Wychodzę i znowu czuję wszystkie perfumerie świata. Znów jak w ulu, morze głów, kręcą się w tę i z powrotem, powtarzają jakieś kwestie, niektórzy rozmawiają, inni ze skupionymi twarzami wyglądają jakby znosili jajka. Ktoś próbuje podpytywać jak było. Nic nie odpowiadam. Muszę do kibla, będę wymiotował. Przesuwam sterczące ciała, które zagradzają mi drogę, wstrzymując odruch wymiotny ile tylko się da. Docieram na czas, jak zawsze. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spóźnić na rzyganie, to jakiś wewnętrzny zegar, pewien porządek materii, że nawet jak ci się mocno zachce, to działasz od razu i szczęśliwie docierasz do miejsca przeznaczenia idealnie na czas.  

Potem był bar mleczny, rosół na pierwsze, pierogi z mięsem na drugie, do tego galaretka i herbata z cytryną. Później zapaliłem i poszedłem na spacer po parku, czego zazwyczaj nie robię, bo to nie przystoi facetowi sto procent hetero, żeby samotnie spacerować po parku. Co innego geje, ale żeby hetero? Tym razem zapomniałem o tej zasadzie, potrzeba świeżego powietrza okazała się silniejsza i mogę mieć tyko nadzieję, że nikt znajomy mnie nie widział. Tramwajem wróciłem do domu, kupiłem dwa mocne piwa u Zyzola, pograłem w grę, potem jakieś porno chyba było, potem sen. Na drugi dzień na rano do roboty.  

Jeśli ktoś zapyta mnie kiedyś jak wyglądał dzień, który zmienił moje życie, odpowiem że był całkiem zwyczajny, robiłem zwykłe rzeczy, takie jak niemal codziennie. Jadłem, piłem, paliłem, waliłem, a jedyny wyjątek od normy był taki, że przez kilka minut opowiadałem komuś historię, czego zazwyczaj nie robię. Kto chciałby tego słuchać? Co mógłby mieć do powiedzenia bileter z kina, były magazynier i kopacz rowów w jednej osobie? Mam ludzi raczyć opowieściami jak oglądam ryczących czterdziestolatków z młodymi studentkami pod pachą, gdy w dzień powszedni wybierają seans po dwudziestej drugiej i chcą iść na obojętnie jaki film, byle tylko sala była pusta?  Albo co się dzieje, gdy rozpieprzasz paletę szkockiego single malta po czterysta złotych za butelkę?  Może opowiadanko o tym, jak kopiesz rów w złym miejscu i pozbawiasz prądu pół dzielnicy? To wszystko głupoty, błahostki które przydarzają się codziennie na całym świecie, z opowiadania tych pierdół nie będzie nigdy żadnego pożytku. To część życia, tak po prostu.  

Czy ktoś mnie kiedyś zapyta o ten wyjątkowy dzień, który zmienił wszystko? Może kiedyś, może zrobią to dziennikarze, albo jednak wnuki, może sam Bóg, a może nikt nigdy, bo nie będzie o co pytać. Ktokolwiek zapyta, zawsze odpowiem to samo: dzień jak każdy inny.  

Zwykły, zwyczajny i nie zmienia tego fakt, że to właśnie mnie wybrali. A było to tak, że stałem pod sklepem z Zyzolem, paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy o lidze angielskiej, gdy podszedł do nas listonosz. Zyzol odebrał paczkę i zaczął kwitować odbiór. W mojej kieszeni rozległ się wibrujący  hymn Ligi Mistrzów. Na wyświetlaczu pojawił się obcy numer z kierunkowym z Warszawy. Oddaliłem się na bezpieczną odległość i odebrałem. Ktoś przedstawił się jako Mariusz jakiś tam,  zapytał czy rozmawia z Markiem Barczakiem. Gdy potwierdziłem, powiedział, że zostałem wybrany i zapytał, czy mogę dziś lub jutro przyjechać do Warszawy. Zaznaczył że mówimy o solidnej kampanii promocyjnej, która potrwa kwartał i za którą otrzymam ekwiwalent pieniężny w wysokości sześćdziesięciu tysięcy złotych. Koszty przyjazdu do Warszawy i zakwaterowania zostaną mi zwrócone od razu po przyjeździe o ile wezmę fakturę wypisaną na dane agencji. Zgodziłem się, podziękowałem za telefon i na drugi dzień miałem być już w Warszawie. Jeszcze tylko kilka formalności. Najpierw otrzymałem wiadomość z adresem i danymi do faktur. Potem wszedłem do Zyzola i płacąc kartą kupiłem wielkiego Jacka Danielsa. Zyzol uśmiechnął się tylko, przekonany, że wieczorem jadę do jakieś laski. Nie chciało mi się wyprowadzać go z błędu. Wracając do domu, przystanąłem przed wejściem do klatki. Zadzwoniłem do pana Adriana, powiedziałem że zwalniam się i nie przyjdę już do pracy, mogą szukać kogoś na moje miejsce. Zarechotał do słuchawki, nazwał mnie synkiem i powiedział, że obowiązuje mnie dwutygodniowe wypowiedzenie. Odpowiedziałem, że da mi je teraz, dzisiaj, za porozumieniem stron, albo żona dostanie nagrania jak dmucha blondynę w biurze na końcu korytarza. Żadnych nagrań rzecz jasna nie miałem, ale zadziałało. Powiedział, żebym przyjechał jutro rano, to załatwimy sprawę. Po tym telefonie odkręciłem Jacka Danielsa i stojąc pod klatką wziąłem z gwinta wielki łyk, następnie wszedłem do środka, wjechałem na piętro i w domu piłem już drinki z colą, jak normalny człowiek.  

Na drugi dzień rano odkryłem nieznaną nikomu stronę pana Adriana. Okazało się, że jest to człowiek niezwykle uprzejmy, troskliwy i dbający o swoich pracowników. Dał mi wypowiedzenie za porozumieniem stron, pięćset złotych na odchodne, a gdy poprosił o zwrot nagrań, powiedziałem, że są na twardym dysku komputera na moim biurku i może je sobie usunąć, a kopii nie posiadam. Tego dnia pan Adrian dzwonił do mnie jeszcze kilka razy, ale już nie odbierałem. Byłem w drodze do Warszawy.  

Wysiadłem na Centralnym i od razu udałem się na metro. Pierwszy raz w życiu jechałem metrem i powiem szczerze, że gówno nie atrakcja. Podjechałem na stację Wilanowska, wypytałem starsze małżeństwo o nazwę ulicy i w końcu trafiłem pod kozacką willę, gdzie oczekiwać miał na mnie Mariusz, ten od telefonu. Sympatyczna, ale mało urodna sekretarka zaproponowała kawę, podziękowałem. W końcu z białych drzwi wydostał się gościu, którego na sto procent kojarzyłem z telewizji, ale nie wiedziałem skąd dokładnie. Opuścił biuro z dziwną miną, bez pożegnania. Sekretarka spojrzała na mnie: pan Mariusz prosi. Wszedłem. Pokój typowo minimalistyczny, cały na biało, z drogimi meblami, ładnie pachnący. Za biurkiem siedzi facet przed czterdziestką, z szaliczkiem, fikuśnym sweterkiem i zegarkiem na prawej ręce. Gej, nie ma żadnych wątpliwości. Głos ma na szczęście całkiem męski i może oszczędzi mi dwuznacznych tekstów i prawienia komplementów.  

Przechodzimy na „Ty”. Mariusz mówi, że mój wykon był oryginalny i spójny z treścią książki. Książka będzie bowiem o artyście, gitarzyście rockowego zespołu, którego świat muzyczny nie docenił i teraz łapie się różnych zajęć, doświadczając mobbingu i nierównego traktowania. Opowieść ma pokazać, jak łatwo proza życia niszczy artystyczną duszę, jak trudno ludziom poruszać się po rynku pracy, jak duże sieci handlowe manipulują prawem i wykorzystują pracowników. Bohater popada w uzależnienie od narkotyków i przypadkowego seksu, co nie ukrywam bardzo mi się spodobało. W tle opowieści pozostają jego marzenia, nielegalne koncerty gdzieś w opuszczonych fabrykach i wieczna walka o bycie zauważonym, nieszczęsna tułaczka pomiędzy światem artystów a rynkiem pracy.  

Po tym opisie zacząłem się zastanawiać, kto to niby ma czytać. Jacyś psychole? Mariusz, przewidując moje myśli mówi, że Stefan Gorr to najbardziej poczytny polski pisarz, a jego książki rozchodzą się jak świeże bułeczki i są wyróżniane prestiżowymi nagrodami. Dodaje, że pan Stefan Gorr nie mógł być dzisiaj z nami, ale zostawił dla mnie prezent, przedpremierowe wydanie „Wzywając jutro”, jeszcze surowe, bez okładki. Z wielką dedykacją na pierwszej stronie:

Dla Pana Marka Barczaka, z serdecznymi gratulacjami i nadzieją na owocną współpracę – Stefan Gorr. Warszawa, 28 kwietnia 2017.

Całkiem miły facet z tego Gorra, pomyślałem. Mariusz dodał, że trzymam teraz w ręku obiekt westchnień tysięcy czytelników. Proszę, sprawdź sobie, tylko na Facebooku ma sto czterdzieści tysięcy fanów. Pewnie sprawdzę, bo to akurat ciekawe. Może nawet przeczytam tę cholerną książkę. Chyba będę musiał.  

Mariusz przechodzi do konkretów: omawiamy program spotkań. Czego tu nie ma: telewizja, jakieś kanały na youtube, wywiad dla gazety, spotkania w księgarniach i bibliotekach, jeżdżenie po dużych i małych miastach, niektóre nazwy słyszę pierwszy raz w życiu. Będę w Krakowie, fajnie, zawsze chciałem zobaczyć Kraków. Nigdy nie byłem na Mazurach, a teraz będę: Augustów, Ełk, Mikołajki, Olsztyn. Po latach wrócę do Trójmiasta, wiele dobrego słyszy się o Monciaku w Sopocie i tamtejszych dziewczynach, chyba skorzystam i sprawdzę. Do tego Szczecin, Świnoujście, Gorzów, Poznań, Bydgoszcz, Toruń. Miejsca, w których nie byłem nigdy wcześniej. A to nie koniec, bo jak już przytulę całą kasę to Berlin, Amsterdam, Londyn i Ibiza. Zacieram ręce.

Mariusz wyciąga z szuflady wielkie zdjęcia. Są doskonałej jakości. Przedstawiają mnie w ciemnych okularach i czarnej koszulce, z zeszytem w ręce. To jesteś ty, mówi Mariusz, to nasz artysta, właśnie tak. Tak ludzie zobaczą głównego bohatera, tym nim będziesz, będziesz tym gitarzystą dymanym przez pracodawców. Będziesz ćpał, grał i posuwał. Będziesz nim.  

Pogadaliśmy przez godzinę i przyznam, że Mariusz okazał się spoko gościem. Do końca nie byłem pewny, czy nie zapyta mnie, co robię wieczorem, ale jednak pozostał profesjonalistą. Wróciłem do domu z umową przedwstępną i wszystkimi ustaleniami na piśmie oraz z książką Stefana Gorra „Wzywając jutro”. Zastanawiam się, czy nie zacząć czytać. To byłoby takie inne, nie moje, takie dziwne. Może warto. Przeczytałem na razie pierwsze zdanie z książki: „Mam dzisiaj wolne”. Zupełnie tak jak ja. Pan Adrian jeszcze próbuje się czasem dodzwonić, pisze wiadomości, od razu je usuwam. Ciekawe, czy będzie jeszcze dmuchał blondynę.

Jestem Marek Barczak i niedługo zobaczycie mnie na plakatach, posłuchacie w śniadaniówkach co mam do powiedzenia, a ci którzy lubią, będą czytać książkę z moją podobizną na okładce. Jestem Marek Barczak i już niebawem będę częścią waszego życia, tak jak wasze dzieci, kredyty i wszystkie gęby, które podziwiacie w telewizji. Jestem Marek Barczak i rządzę, założyłem sobie nawet konto na Instagramie, liczba obserwujących na tę chwilę osiemnastu, ale właśnie o to chodzi, żeby teraz było mało, a potem zobaczyć te tysiące, które codziennie będą przybywały z różnych zakątków Polski. Jestem Marek Barczak i nie zjawiłem się po to, żeby przejąć część tej gry. Przejmuję całą grę, wszystko. Zostanę modelem, celebrytą, ogólnie szanowaną personą.  

Wychodzę z pokoju. Mama siedzi przy stole w kuchni i narzeka, ze zjadłem cały żółty ser, a dopiero wczoraj kupiła, nie zdążyła nawet spróbować. Przepraszam mamę. Nic jej nie mówię, póki co trzymam wszystko w tajemnicy. Już niebawem wyślę ją w góry, żeby odpoczęła, a gdy wróci, to w lodówce będzie tyle sera, że na pewno zdąży spróbować.  

Idę do łazienki i staję przed lustrem. Czuję się doskonale, tak jak powinien się czuć właściciel sześćdziesięciu tysięcy złotych. Czuję ich zapach, zupełnie jakby leżały tuż obok, na koszu do brudów, w grubych nominałach, równiutko ułożone klocki, jak na filmach. Nazywam się Marek Barczak. To ja jestem twarzą tej książki. Nikt inny.

1 komentarz

 
  • Użytkownik joy

    Naprawdę świetnie napisane. Dynamiczne! Zastanawiałeś się, czy nie zacząć pisać na Pesia, promować się i zarabiać?

    12 lut 2019